Lustro Kozyrewa: Odbicie dusz.
Lustro Kozyrewa: Odbicie Dusz
Rozdział 1: Rdza i Szept Czasu
Rdza, ta cicha morderczyni metalu, wpełzła w każdą szczelinę opuszczonej kopalni rudy w Koninie, malując na zniszczonych szybach i stalowych konstrukcjach apokaliptyczne freski. Komisarz Maciej Sikorski, zaciągając się kolejnym papierosem, czuł jej metaliczny posmak na języku, zmieszany z zapachem stęchlizny i czegoś jeszcze – czegoś trudnego do nazwania, jakby czas sam w sobie zostawił tu swój lodowaty odcisk. Słońce, blednąc za horyzontem, rzucało długie, groteskowe cienie, które tańczyły na tle zrujnowanych budynków, przypominając o cieniach, jakie człowiek zostawia po sobie.
Obok niego, Jan Majchrzak, jak zawsze pedantycznie ubrany, mimo pyłu osiadającego na jego eleganckim płaszczu, walczył z protokołem. Ciało, znalezione na dnie szybu wentylacyjnego, było tak zmasakrowane, że identyfikacja byłaby niemożliwa, gdyby nie dokumenty w portfelu. Doktor Helena Karska, czterdziestoletnia, wybitna fizyczka teoretyczna z Łódzkiej Politechniki. Zaginięcie zgłoszono trzy tygodnie temu.
— Zero śladów, Maćku — mruknął Majchrzak, przeglądając wstępne raporty techników. — Jakby po prostu... spadła. Ale po co tu? Karska była z Poznania, wykładała na uczelni, zajmowała się... no wiesz, tą całą fizyką kwantową, a nie starymi kopalniami.
Sikorski pochylił się nad krawędzią szybu. Mrok wciągał wzrok, jak czarna dziura. Czuł, że ta śmierć nie była przypadkowa. Helena Karska nie była typem, który bez celu spaceruje po zdewastowanych obiektach. Musiało być coś, co ją tu przyciągnęło. Coś, co kazało jej zejść w głąb tej rdzawej jamy.
Nagle, coś błysnęło w resztkach zachodzącego światła, tuż przy wejściu do szybu. Sikorski, ignorując protesty techników, którzy oświetlali mu drogę, zszedł kilka stopni po spróchniałej drabinie. To nie był fragment skały ani metalu. To było szkło. Dziwnie wygięte, ciemne, niemal nieprzejrzyste. Kawałek dużej, cylindrycznej struktury. Nie przypominało to niczego, co widział dotąd. Dziwny kształt, jakby było częścią… tuby? Czegoś lustrzanego?
A potem, wśród resztek gruzu, znalazł jeszcze jedną rzecz. Małą, metalową przypinkę. Grawer na niej był niemal starty, ale Sikorski zdołał odczytać pojedynczą literę: "K". K jak Karska? Czy jak... Kozyrew? Pradawne, niemal zapomniane legendy o rosyjskim naukowcu, który badał czas i przestrzeń za pomocą dziwnych, cylindrycznych luster, zaczęły majaczyć w jego pamięci. Bzdury, oczywiście. Ale w świecie, w którym istniał Azazel, nawet najdziwniejsze legendy stawały się niepokojąco realne.
Sikorski poczuł znajomy dreszcz. Wiedział, że śmierć Heleny Karskiej to dopiero początek. Ta kopalnia, te resztki lustra, to był portal. Portal do sprawy, która wciągnie go w sam środek mroku, gdzie logika zderzy się z niemożliwym.
Rozdział 2: Srebrna Komnata i Zaginiony Czas
Sikorski trzymał w dłoni szkło, które okazało się fragmentem cylindra. Niewielki, ale niezwykły. Nie odbijał światła w typowy sposób, a raczej... pochłaniał je. Czuł od niego dziwny chłód. Majchrzak, zirytowany jego milczeniem, pospieszał go.
— No dobrze, Maćku, co tam masz? Jakaś naukowa zabawka? Musimy ruszać.
Sikorski pokazał mu kawałek lustra. — To nie jest zabawka, Janek. To jest fragment Lustra Kozyrewa. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Majchrzak zaśmiał się nerwowo. — A to ciekawe. Następnym razem będziemy szukać Einsteina na dnie Bałtyku.
Sikorski zignorował jego sarkazm. W jego głowie układały się fakty, które tworzyły przerażający obraz. Helena Karska była fizykiem. Kozyrew był fizykiem, choć jego teorie były na granicy szaleństwa. Lustra Kozyrewa – cylindryczne komory wykonane z aluminium lub innych metali, które miały podobno koncentrować "prąd czasu", a nawet wpływać na ludzką świadomość, umożliwiając podróże mentalne, a nawet... widzenie przeszłości lub przyszłości. To były opowieści z pogranicza pseudonauki i science fiction, ale po sprawie Azazela, Sikorski nie lekceważył już niczego.
Wrócił do Łodzi. Następnego dnia rano spotkał się z Profesorem Stanisławem Kowalskim. Stary profesor, wciąż blady, ale z błyskiem w oku, słuchał go z uwagą. — Lustra Kozyrewa? – Kowalski zmarszczył brwi. – Tak, czytałem o tym. Rosyjskie eksperymenty, lata 80. Twierdzili, że to zmienia percepcję czasu, że można tam widzieć obrazy z przeszłości, a nawet wpływać na przyszłość za pomocą myśli. Większość naukowców uważa to za bzdury. Ale...
Kowalski spojrzał na fragment lustra. — Ten materiał... jest nietypowy. Nie jest to zwykłe szkło. To stop metali, specjalnie przygotowany. I ta kopalnia... Węgiel, rudy metali, to wszystko ma specyficzne właściwości energetyczne. To idealne miejsce na zbudowanie czegoś takiego.
— Co to miało dać Helenie Karskiej? – zapytał Sikorski. Kowalski westchnął. — Być może szukała odpowiedzi. Albo... czegoś więcej. Moloch, Azazel... to wszystko to aspekty tego samego. Pragnienia władzy. Kontroli nad tym, co nieznane. Jeśli Lustra Kozyrewa rzeczywiście działają, to ich moc jest przerażająca. Możliwość manipulowania czasem, świadomością...
Nagle, telefon Kowalskiego zadzwonił. To był Majchrzak. — Komisarzu! Mamy to! Mieszkanie Heleny Karskiej. Całe rozgrzebane. Wygląda na to, że ktoś czegoś szukał. Ale najważniejsze... znaleźliśmy dziwne notatki. Wzory, rysunki. I adres! Stara willa na obrzeżach Łodzi. Adres... Profesor Adam Dębski!
Sikorski poczuł, jak serce wali mu jak młot. Dębski. Ten sam, który stał za kultem Azazela. Ten sam, który rzekomo został pochłonięty przez własną nienawiść. Jak to możliwe? Przecież widział, jak znika.
— Jedź tam, Janek! – krzyknął do telefonu. – Ale ostrożnie! Dębski to nie jest zwykły człowiek. On gra w inną grę. Grę, której zasady dopiero zaczynamy rozumieć.
W głowie Sikorskiego wszystko zaczęło się układać w jedną, przerażającą całość. Azazel był sługą Molocha. Moloch, uśpiony przez rytuał miłości, nie nienawiści. Ale jeśli Dębski przeżył... to znaczyło, że Moloch wcale nie został zniszczony. On tylko zyskał nowego gospodarza. I Lustra Kozyrewa miały być narzędziem do jego uwolnienia. Do manipulowania czasem, by cofnąć skutki rytuału, który go uwięził.
To była gra o wszystko.
Rozdział 3: Więzień Czasu
Stara willa Dębskiego była mrocznym, zaniedbanym budynkiem na obrzeżach Łodzi, spowitym gęstym bluszczem. Majchrzak i jego ludzie weszli ostrożnie. Wnętrze było labiryntem ciemnych korytarzy i pustych pokoi. Ale to, co znaleźli w piwnicy, zmroziło im krew w żyłach.
To nie było typowe pomieszczenie. To była starannie zaaranżowana pracownia. W centralnej części stała duża, cylindryczna konstrukcja, niemal identyczna z tą, której fragment Sikorski znalazł w kopalni. Wysokie na około dwa metry, wykonane z ciemnego, połyskującego metalu, niczym lustro. Ale to nie było lustro. To była komora cylindryczna, dokładnie taka, jaką opisywał Kozyrew. Wewnątrz, na krześle, siedział mężczyzna.
Był to Adam Dębski. Ale nie ten, którego Sikorski widział ostatni raz. Jego skóra była nienaturalnie blada, jakby pozbawiona krwi. Oczy miał puste, znużone, ale w ich głębi czaiło się coś potwornego. Wyglądał, jakby był o sto lat starszy, a jednocześnie... jakby czas na nim przestał działać. Był spięty drutami, podłączony do jakiejś skomplikowanej aparatury, która pulsowała cichym, mechanicznym rytmem.
— Komisarzu! – głos Majchrzaka drżał. – On… on jest tutaj. Ale… on jest jakby… martwy.
Sikorski wszedł do piwnicy. Powietrze było ciężkie, niemal namacalne, przesycone zapachem ozonu i czegoś, co przypominało spaloną elektryczność. To było jak wizyta w czyimś koszmarze. Dębski otworzył usta. Z jego gardła wydobył się cichy, syczący dźwięk, który wypełnił pomieszczenie. — On… on żyje… – szepnął, a jego głos był ledwo słyszalny, jak odległe echo.
Sikorski podszedł bliżej lustra. Na jego powierzchni dostrzegł niewyraźne, migoczące obrazy. Ludzie, miejsca, sceny, które zmieniały się z zawrotną prędkością. To było jak oglądanie wielu filmów jednocześnie.
— On próbuje… cofnąć czas – wyszeptał z boku Majchrzak, patrząc na monitor podłączony do maszyny, na którym wyświetlały się dziwne wykresy i symbole. – Tu jest schemat. Próbuje manipulować energią czasową. Chce… on chce cofnąć to, co stało się w kopalni. Chce uwolnić Molocha.
Sikorski poczuł lodowaty dreszcz. Lustro Kozyrewa. Dębski używał go, by cofnąć rytuał, który uśpił Molocha. Musiał w jakiś sposób z nim przetrwać. Moloch nie został zniszczony. On wszedł w Dębskiego, czyniąc go swoim naczyniem, swoim narzędziem do manipulowania czasem. Helena Karska… ona musiała mu w tym pomagać. Albo próbowała go powstrzymać. I została przez niego zabita.
Dębski nagle rozejrzał się. W jego oczach pojawił się błysk świadomości, a potem nienawiści. Spojrzał na Sikorskiego. — Znowu ty – syknął, a jego głos, choć słaby, niósł w sobie pradawną moc. – Nie powstrzymasz mnie. Czas… czas należy do mnie. Moloch… Moloch powróci.
Zaczęły pulsować światła w cylindrze. Energia narastała. Sikorski wiedział, że nie mają wiele czasu. Dębski, lub to, co go kontrolowało, próbował wykorzystać Lustro Kozyrewa, by cofnąć wydarzenia z kopalni. By cofnąć jego zwycięstwo.
Wiedział, że to nie jest tylko śledztwo. To była walka o same fundamenty rzeczywistości. I tym razem, nie wystarczyło zniszczyć kultu. Trzeba było zniszczyć lustro. I powstrzymać Molocha, który tym razem ukrywał się w ludzkim ciele, manipulując czasem, by odzyskać swoją potęgę.
Rozdział 4: Cena Odbicia
Sikorski poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Ten Dębski... to nie był już człowiek. To było naczynie. Moloch. I grał na o wiele wyższym poziomie, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Cofanie czasu? To było szaleństwo. Ale to szaleństwo właśnie manifestowało się tu i teraz, w drgającym powietrzu piwnicy.
Majchrzak, widząc determinację w oczach Sikorskiego, nie pytał. Wiedział, że teraz liczy się tylko jedno: działać. Próbował odciąć kable, ale te były dziwnie odporne, metal lśnił nieznanym stopem, a iskry pryskały groźnie. Maszyna Kozyrewa, ta cylindryczna komnata, wydawała się żywa, zasilana nie tylko prądem, ale i samą esencją czasu.
Sikorski podszedł bliżej Dębskiego. W jego pustych, ale przerażająco świadomych oczach dostrzegł coś, co sprawiło, że poczuł chłód. Nie tylko nienawiść. Była tam desperacja. I... strach. Moloch, potężny Moloch, wydawał się być uwięziony w ciele, które sam kontrolował. Czyżby ta fuzja nie była tak doskonała, jak się wydawało?
Wtedy, w lustrzanej powierzchni cylindra, Sikorski zobaczył coś więcej niż tylko migoczące obrazy przeszłości. Zobaczył swoje własne odbicie. Ale nie było to zwykłe odbicie. Był tam on sam, stojący na skraju kopalni, podczas rytuału Azazela. Widział to, co działo się wtedy, w każdym detalu. Odbicie pokazywało także Dębskiego – jak ten, zamiast zostać pochłoniętym, w jakiś sposób połączył się z energią. Jak jego ciało, będąc w epicentrum wydarzeń, stało się "punktem zakotwiczenia" dla Molocha, gdy ten został symbolicznie "uśpiony". Moloch nie odszedł. On po prostu wszedł głębiej, ukrył się w swoim najbardziej fanatycznym wyznawcy.
I wtedy Sikorski zobaczył jeszcze jedno odbicie. Migoczące. Rozmazane. Ale wyraźne. Odbicie Weroniki Kowalskiej, stojącej obok niego w kopalni, tuż przed upadkiem Dębskiego. Weronika, żywa. I obok niej... Maria Kowalska, jej matka. Patrzyła na niego, a w jej oczach był spokój i zrozumienie.
A potem usłyszał szept. Nie z ust Dębskiego. Szept dobywający się z samego cylindra, z odbicia. Szept Marii Kowalskiej. Jej głos był jak szmer liści, ale każde słowo było krystalicznie czyste.
"Nie siłą. Nie nienawiścią. Nie cofnięciem. Odwróceniem."
Sikorski nagle to zrozumiał. Tablica z Wołowca. Klauzula o "krwi, która płynie od Serca, by naprawić to, co zniszczyła Nienawiść". To nie chodziło o zniszczenie Lustra Kozyrewa wprost. Moloch, uwięziony w Dębskim, używał go, by cofnąć czas i odwrócić klątwę. Ale to Lustro, jeśli było narzędziem do manipulacji czasem, mogło służyć także do odwrócenia skutków manipulacji. Było jak klucz, który działał w obie strony.
Dębski, lub Moloch w nim, wiedział to. Dlatego Helena Karska, fizyk znający mechanizmy Kozyrewa, została uwięziona i zmuszona do pomocy. A kiedy próbowała to odwrócić – zginęła.
Sikorski poczuł w kieszeni zardzewiały klucz Marii. A potem przypomniał sobie o buteleczce, którą dał mu Wyrzykowski. Krew profesora Kowalskiego, esencja ziół. Służyła do odwrócenia rytuału w kopalni. Ale co, jeśli można ją było wykorzystać do odwrócenia działania Lustra Kozyrewa?
Spojrzał na Dębskiego. Rektor, lub to, co z niego zostało, trząsł się w spazmach, próbując przyspieszyć proces cofania czasu. Był jednocześnie ofiarą i oprawcą. Sikorski wyjął buteleczkę.
— Majchrzak! – krzyknął. – Musimy znaleźć źródło zasilania! Coś, co zasila ten cylinder! Majchrzak, z determinacją w oczach, już szukał.
Sikorski zaś podniósł kawałek rozbitego lustra, który znalazł w kopalni. Był mniejszy, ale posiadał tę samą dziwną właściwość pochłaniania światła.
— Nie siłą... — powtórzył szept Marii.
Sikorski wylał zawartość buteleczki na fragment lustra. Nic się nie stało. Ale wiedział, że nie o to chodzi. Musiał umieścić ten fragment w samej komorze. W miejscu, które koncentrowało moc.
Dębski wrzasnął, a jego głos był nieludzki, podwójny, jakby przemawiały przez niego dwie istoty. — Nie! On to widział! Nie odwracaj!
Sikorski z niezwykłą precyzją, zręcznością godną akrobaty, wsunął kawałek "odwróconego" lustra do wnętrza cylindrycznej komory Dębskiego. Tam, gdzie znajdował się centralny punkt koncentracji energii. Zrobił to, gdy Majchrzak, krzyknąwszy "Mam!", zdołał wyłączyć główne zasilanie.
W tym samym momencie, gdy prąd zniknął, a fragment lustra z krwią Kowalskiego wszedł w interakcję z komorą, coś się stało. Cylindryczne lustro Dębskiego nie zgasło. Zaczęło pulsować. Ale tym razem, obrazy w nim nie cofały się. Zaczęły przyspieszać.
Sikorski zobaczył, jak czas na twarzy Dębskiego przyspiesza się w szalonym tempie. Skóra kurczyła się, włosy siwiały, a następnie zanikały. Oczy zapadały się w oczodoły, a ciało wysychało, zmieniając się w mgnieniu oka w mumię, a potem w pył. Moloch, uwięziony w Dębskim, nie mógł cofnąć czasu. Został zmuszony do przeżycia go w przyspieszonym tempie, skazany na natychmiastowe miliony lat rozkładu. Nie został zniszczony. Został rozproszony. Jego energia, jego świadomość, rozpadła się na atomy w mgnieniu oka, niezdolna do przetrwania w tak nienaturalnie szybkim tempie.
Kiedy światła w komorze zgasły, a pył opadł na podłogę, w piwnicy zapanowała martwa cisza. Po Dębskim nie zostało nic. Ani śladu. Poza zardzewiałym kluczem Marii Kowalskiej, który wypadł Sikorskiemu z ręki i leżał teraz na ziemi. Był to klucz do jej pracowni. Ale może był też kluczem do czegoś więcej. Do zrozumienia, że miłość, a nie nienawiść, jest najpotężniejszą siłą we wszechświecie.
Sikorski podniósł klucz. Znał już prawdę o Molochu. I o cenie, jaką płaci się za próbę manipulowania czasem i rzeczywistością. Wiedział, że ta noc zmieniła go na zawsze. Ale wiedział też, że gdzieś tam, w Bieszczadach, wciąż istniała pracownia Marii Kowalskiej. Pracownia, która kryła w sobie nie tylko wiedzę o pradawnym złu, ale i o tajemnicach, które wykraczały poza granice nauki i czasu.
Tak, to było zaskakujące i bardzo Bondowskie! Cieszę się, że udało mi się utrzymać napięcie i dostarczyć niespodziankę.
Zatem, przejdźmy do finału tej mrocznej opowieści, gdzie odkryjemy ostatnie, być może najbardziej osobiste, tajemnice.
Rozdział 5: Epitafium Czasu
Cisza w piwnicy Dębskiego była cięższa niż śmierć. Pył osiadł, pokrywając wszystko cienką, szarą warstwą. Po Rektorze nie pozostał żaden ślad, tylko wrażenie pustki i echa przyspieszonego rozkładu. Majchrzak, drżącymi rękami, sprawdził aparaturę. Cisza. Maszyna Kozyrewa zamilkła, jej lustrzana powierzchnia była teraz matowa, pozbawiona wszelkiego blasku.
— Co to, do cholery, było? — Głos Majchrzaka był ledwo słyszalny. Jego racjonalny umysł policjanta zderzył się z czymś, co wykraczało poza wszelkie kategorie. Sikorski nie odpowiedział. Spojrzał na zardzewiały klucz Marii, który wciąż leżał na zimnej posadzce. Teraz wiedział, że to nie był zwykły klucz. To było ogniwo. Ostatnie ogniwo w łańcuchu tragicznych wydarzeń.
Dni po incydencie w willi Dębskiego były gęste od biurokratycznego chaosu. Policja oficjalnie zamknęła sprawę. Brak ciała Rektora Dębskiego został wyjaśniony jako wynik "niezwykle nieszczęśliwego wypadku z eksperymentalną aparaturą naukową", który spowodował "całkowite rozpylenie materii organicznej". Bzdura, oczywiście. Ale nikt nie odważył się powiedzieć prawdy. Ani o Molochu, ani o Azazelu, ani o Lustrze Kozyrewa. Prawda była zbyt niewygodna, zbyt przerażająca dla świata, który opierał się na logice.
Profesor Stanisław Kowalski powoli wracał do zdrowia. Świadomość tego, co działo się z Dębskim i Lustrem Kozyrewa, przywróciła mu część jego dawnej spójności psychicznej. Wiedział, że to on, mimowolnie, był kluczem do odwrócenia rytuału. Jego krew, naznaczona przymusem i miłością do Marii i Weroniki, stała się narzędziem do uśpienia potwora.
Sikorski spotkał się z nim kilka dni później. Kowalski, siedząc w fotelu, patrzył na klucz Marii. — To jest klucz do jej pracowni, komisarzu — powiedział cicho. — W Bieszczadach. W naszej starej chacie. Tam, gdzie ją poznałem. Tam, gdzie zaczęła się jej fascynacja tymi… pradawnymi rzeczami. — Tam, gdzie znalazła tablicę Molocha? — zapytał Sikorski. Kowalski skinął głową. — Tak. I tam, gdzie ukryła… prawdę o sobie.
Sikorski pojechał do Bieszczad sam. Samotność gór, spokój lasów – wszystko to kontrastowało z mrokiem, który nosił w sobie. Odnalazł starą chatę Kowalskich, ukrytą głęboko w lesie, niemal niewidoczną spod osypującego się mchu i bluszczu. Klucz pasował idealnie.
W środku, czas jakby się zatrzymał. Kurz osiadł na meblach, ale czuć było zapach ziół i starych książek. Na stole leżał otwarty dziennik Marii. Jego ostatnie strony były wypełnione dziwnymi rysunkami i symbolami, które Sikorski zaczął już rozpoznawać. Były tam też zapiski, napisane jej eleganckim pismem:
„...Oni nadchodzą. Czułam ich. Azazel jest tylko echem, Moloch cieniem, ale prawdziwy Pan ich wszystkich, ten, który włada Czasem, jest tu. W każdym z nas. Płynie w mojej krwi. I w krwi Stanisława. A teraz, w krwi Weroniki. Muszę go związać. Muszę zamknąć Bramę, którą otworzył mój ród. Odwrócić dziedzictwo. Moja krew jest kluczem. Krew, która nie ucieka przed swoim przeznaczeniem.”
Sikorski poczuł, jak serce mu zamiera. Maria Kowalska nie tylko znalazła sposób na uśpienie Molocha. Ona sama była częścią tej pradawnej linii, noszącej w sobie pieczęć, która zarówno przyzywała, jak i wiązała potwory. A Dębski… Dębski chciał ją schwytać, by wykorzystać jej krew do uwolnienia Molocha. Ale Maria, z własnej woli, poświęciła się.
Dalej, na ostatniej stronie dziennika, było zdjęcie. Maria Kowalska, młoda, uśmiechnięta, trzymająca na rękach małą Weronikę. A na dnie kartki, pod zdjęciem, było jedno, ledwo widoczne słowo, wypisane drżącą ręką Marii:
„Epitafium.”
Sikorski zamknął dziennik. Zrozumiał. Maria Kowalska zniknęła nie dlatego, że została porwana, ale dlatego, że sama wybrała drogę ostatecznego poświęcenia. Być może to ona, używając swojej krwi i pradawnej wiedzy, stworzyła zabezpieczenie w Lustrze Kozyrewa, które Sikorski nieświadomie aktywował. Być może to ona, ze swojej "linii", z własnej woli, stała się Prawdziwą Ostatnią Ofiarą, która nie tylko uśpiła Molocha, ale i zniszczyła jego więź z tym wymiarem. Jej ofiara była cichym aktem bohaterstwa, ukrytym przed światem.
Sikorski wyszedł z chaty. Słońce, przebijające się przez liście, malowało złote plamy na ziemi. Moloch został pokonany. Azazel był echem. Dębski zniknął. Ale Sikorski wiedział, że światło i ciemność zawsze będą istnieć. I że gdzieś, w gęstwinie Bieszczad, wciąż czaiły się nieopowiedziane historie. Historie, które tylko on, Maciej Sikorski, był w stanie usłyszeć.
Był zmęczony, ale jego dusza czuła dziwny spokój. Wiedział, że ta sprawa to nie tylko zbrodnia. To była lekcja. Lekcja o tym, że największe potwory często tkwią w nas samych, a najpotężniejszą bronią przeciwko nim jest ludzkie serce.
KONIEC.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania