Lustro na strychu.
Strych był trumną czasu. Kurz unosił się smugami światła z okienka, jak duchy porzuconych lalek. Iga weszła, dusząc w gardle syndrom dorosłej sieroty. To uczucie, że dom już nigdy nie pachnie domem, tylko obcą ziemią. ,,Posprzątaj przeszłość'', powiedzieli rodzice. Jakby dwadzieścia lat dało się zmieść pod dywan z pajęczyny.
W kącie, pod kołdrą w róże, która wciąż pachniała babcinym pudrem i nostalgią, stało lustro. Niezwykłe. Rama z ciemnego drewna, pokryte rdzą wspomnień. Zdobiona była wytartymi już rzeźbami: konikami na biegunach, statkami z papieru, księżycem z folii aluminiowej. Szkło pęknięte, jak lód jeziora, pod którym utonęło lato.
Otarła je rękawem. W odbiciu nie zobaczyła swojej zmęczonej twarzy. Zobaczyła dziewczynkę w kaloszach odzianych w błoto, skaczącą przez kałużę tak głęboką, że mogła być oceanem.
Tamtą Igę, z warkoczami jak powrozy do cumowania marzeń i oczami szerokimi jak niebo przed burzą.
- Gdzieś przepadłaś - szepnęła, a głos zadrżał w zimnym powietrzu.
- Ty mnie tu zamknęłaś - odparł głos, ale nie z ust dziewczynki. Z samego pęknięcia w szkle.
Palec Igi drgnął. Dotknął rysy. Szkło zasyczało jak rozżarzony węgiel wrzucony w śnieg. Pęknięcie rozwidliło się jak pień drzewa trafionego piorunem, wciągając jej dłoń, ramię, całą jej zadyszaną dorosłość w głąb... .
Świat za lustrem nie był krainą. Był kartografią jej duszy, rozłożoną pod niebem z popękanej porcelany.
Powietrze, gęste od zapachu suchych akwareli i atramentu, który skapywał z gałęzi. Bo drzewa...Ach drzewa! Ich pnie były z oprawionych w skórę tomików wierszy. Konary z pożółkłych zeszytów zapisanych opowiadaniami o smokach, które umarły, gdy nauczyła się, że ,,Życie to nie bajka''. Liście? Wypracowania z liceum, podarte na strzępy przez wiatr wspomnień.
- Nigdy nie będziesz dość dobra. Nigdy nie wystarczająca - szumiały.
Ścieżki wiły się jak węże przez łąki zasłane sztucznymi szkłami luster, każde odbijało inną jej minioną twarz.
Prowadziły do drzwi. Niezwykłych drzwi.
Jedne z ciężkiego dębu, z mosiężną tabliczką: ,,Medycyna''. Zamknięte na kłódkę z pęku kluczy, które wyrzuciła do śmietnika.
Drugie, lekkie, jasne, z witrażem w tulipany: ,,Miłość do Karola''. W szparze pod progiem sączyła się czerwona farba jak zaschnięta krew.
Trzecie, blaszane jak do schronu z napisem sprayem: ,,Paryż''. Obok leżał plecak wypchany mapami i strachem.
A ponad tym wszystkim... On. ,,Zły Ja''. Sobowtór w garniturze z popielatego tweedu, zbyt dużym, jakby pożyczonym. Jego twarz zasłaniał kalendarz z latami 2015-2023, każdego dnia przekreślonego grubym markerem. Kroki dudniły jak spadające trumny.
- Za późno. Za późno. Za późno. - gdy się poruszał, spod marynarki wysypywały się karteczki samoprzylepne.
- Zadzwoń do mamy. Zacznij rysować. Nie bój się. - wszystkie białe, czyste, ale nigdy nie zapisane.
Iga biegła. Gałęzie z zeszytów kaleczyły ją zdaniami jak brzytwa.
- Beznadziejna. Marzycielka. Nigdy nie dokończysz.
,,Zły Ja'' gonił ją, rzucając w nią kulami zmiętych podań o pracę.
Potknęła się. Upadła na dywan z jesiennych liści, które okazały się starymi biletami do kina. Podniosła wzrok. Przed nią leżał różowy, zabawkowy telefon. Ten sam, którym dzwoniła do księżyca, mając sześć lat. Teraz pokryty glonami zapomnienia.
,,Zły Ja'' stanął przed nią. Z wolna odsłonił kalendarz. Twarz była jej. Tylko oczy... Oczy jak dwa zgaszone ekrany smartfonów, czarne, puste, głodne.
- Po co uciekasz? - głos brzmiał jak automatyczna sekretarka.
- To nie moja kraina. To twoja. Twoje ,,Nie spróbujesz''. Twoje ,,Nie zasługujesz''. Twoje porzucone zeszyty, których karty teraz ranią Cię jak noże!
Iga uniosła różowy telefon. Nie był zepsuty. W słuchawce szumiało morze z tamtych wakacji. Słone, dzikie, pachnące wolnością i lodami waniliowymi.
- Nie... Nie uciekam - odparła, patrząc prosto w czarność oczu sobowtóra.
- Walczyłam z Tobą. Próbowałam cię stłamsić, zamknąć, uciszyć. Ale Ty... To ja. Tylko ja, gdy uwierzyłam, że kałuże są do omijania, a nie do rozbryzgiwania. Że dorosłość to nie wiek, tylko stan ducha, bez skrzydeł.
,,Zły Ja'' zadrżał gwałtownie. Popielaty garnitur zaczął pękać jak skorupa jajka. Spod płótna wyłoniła się sukienka w żółte groszki, identyczna jak ta z lustra.
- Dlaczego mnie tu zostawiłaś? - zapytał głos dziewczynki, teraz cienki jak pajęczyna.
- Bałam się skrzydeł - Iga wyciągnęła rękę, dotykając sukienki. Płótno było ciepłe jak słońce na podwórku.
- Bałam się, że świat je złamie. Więc... Sama je obcięłam i zamknęłam Cię w klatce z pękniętego szkła.
,,Zły Ja'' skurczył się, stając się znów dziewczynką z kałuży. W tej samej chwili pęknięcie na porcelanowym niebie rozdarło się z hukiem otwieranych drzwi na strychu.
Iga klęczała na podłodze w objęciach starej kołdry. Lustro stało przed nią. Pęknięcie zniknęło. W odbiciu widziała siebie. Dorosłą, z siwymi nitkami we włosach, ze zmarszczkami jak mapy dróg, ale z kałużą w oczach. Kałużą, która teraz lśniła jak nowa. Dotknęła szkła. Nie było zimne. Pulsowało cichym ciepłem, jak serce ukryte w piersi ptaka. W głębi nie było bałaganu. Był spokój. Głęboki i ciemny jak studnia w lesie, ale czysty. Jej studnia.
Zeszła na dół. Rodzice oglądali telewizję. Ekran migotał martwym światłem na ich twarzach.
- Posprzątałaś? - spytała matka, nie odwracając głowy.
- Nie. - odparła Iga, a słowo brzmiało jak klucz przekręcany w zamku - znalazłam coś ważniejszego.
Tej nocy, gdy dom pogrążył się w śnie, otworzyła zeszyt w linie, kupiony lata temu i czekający. Napisała pierwsze zdanie od dekady:
- Dziewczynka w kaloszach skacze przez kałużę. Woda bryzga jak diamenty. Wie, że nie ma dna, tylko niebo odbite w błocie. I to wystarczy.
Lustro stało na strychu. Czekało.
Ale teraz Iga wiedziała: To nie ono było portalem. Ona nim była. A świat? Zawsze był pełen kałuż. Czekających, by stać się oceanami.
Komentarze (1)
Jest potencjał w tym tekście ale trzeba by do niego dotrzeć.
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania