Lustrzane odbicia

(tagi: smutne, psychologiczne;

TW: selfharm, samobójstwo, problemy psychiczne, prześladowanie)

 

W moim mieście stoi pustostan. Wysoki na dziesięć pięter biurowiec zbudowany na planie kwadratu. W białych ścianach są wielkie, poziome okna. Nie jest stary. Zbudowany cztery lata temu, rok później opustoszał przez szemrane interesy właściciela i od tamtej pory stoi całkowicie pusty i nieużywany. Władze miasta ciągle nie mogą zdecydować co z nim zrobić, więc, nie mówiąc o tym nikomu, zrobiłam sobie z niego swoje prywatne miejsce wypadowe.

A właściwie tylko z jednej jego części – dachu. Podejrzewam, że to tam ludzie z biura wychodzili na przerwę na papierosa, ponieważ dojście na dach jest wyjątkowo łatwe. Wystarczy iść schodami na ostatnie piętro, potem w prawo wzdłuż ściany aż do jej końca. Są tam przesuwane drzwi, a za nimi metalowe schody. Na końcu schodów kolejne drzwi, a za nimi obszerny dach, ogrodzony barierką bezpieczeństwa. Jest ona ustawiona na tyle daleko od krawędzi, że po przejściu na drugą stronę można spokojnie stanąć.

Przychodzę na ten dach codziennie po szkole. Nigdy nie jestem pierwsza. Dzień po dniu ktoś już na nim jest. Po drugiej stronie barierki. Tam, gdzie jest wystarczająco miejsca, żeby stabilnie stanąć, ale nie na tyle, aby być bezpiecznym.

Za każdym razem przychodzę w nadziei, że może tym razem będę pierwsza, ale ta nadzieja nigdy się nie spełnia. Dziś jest tak samo.

Otwieram drzwi i wchodzę na dach. Od razu zauważam damską postać po drugiej stronie barierki. Stoi do mnie tyłem, trzymając się metalowych, zespawanych ze sobą prętów. Stanowią godne zaufania oparcie, jednak ja bym się nie odważyła przejść na drugą stronę. Dziesięć pięter to zdecydowanie za wysoko.

Wzdycham rozczarowana, ale nie wracam. Byłam tu pierwsza. Przed pojawieniem się nieproszonych gości. Intruzów. Podchodzę do dziewczyny spokojnym krokiem, żeby jej nie wystraszyć. Wystarczy jedno nieostrożne drgnięcie, żeby skończyła dziesięć pięter niżej. Opieram się o barierkę przedramionami, pochylając się do przodu. Patrzę przed siebie. Nie zerkam na dziewczynę nawet kątem oka. Wiem o niej jedynie, że ma rude, związane w koński ogon włosy, a w nich spinkę w kształcie fioletowego motylka. Taką, jakie noszą dziewczynki w przedszkolu.

Panuje cisza. Nie odzywamy się, chociaż zdajemy sobie sprawę ze swojego towarzystwa. Obie patrzymy przed siebie. Na powoli sunące po horyzoncie chmury. Przelatujące od czasu do czasu ptaki. Zachodzące słońce.

W końcu nie wytrzymuje i się odzywam. Zawsze jestem tą, która przemawia pierwsza. Nigdy na odwrót:

– Co tu robisz?

– Nie widzisz? – jej głos jest cichy, bezbarwny.

– Lubisz adrenalinę?

– Nie bardzo.

– Chcesz skoczyć?

– Sama nie wiem.

– To po co tam wlazłaś? Powinnaś to zrobić, jak już będziesz wiedziała.

– Nie spróbujesz mnie powstrzymać?

– Niby jak? Masz w ogóle powód, by tu być?

– Może. Chcesz posłuchać?

Nie chce. Nie obchodzą mnie jej problemy. Nie interesuje mnie, dlaczego się tu znalazła i po co przeszła na drugą stronę barierki. Chcę, tylko żeby zniknęła. Chcę być sama. Sama w moim ulubionym miejscu. Sama w górze z dala od tego, co na dole.

– Może – odpowiadam wbrew sobie.

Otwarcie się nie zajmuje jej dużo czasu. Opowiada mi o sobie od razu.

– Moja siostra jest w szpitalu. Ma osiem lat i od dnia swoich narodzin nie opuściła szpitala na dłużej niż kilka dni. Urodziła się chora na białaczkę. Nigdy nie widziałam jej w długich włosach. Nigdy nie była opalona. Nigdy nie śpiewała w barze karaoke. Nigdy nie była na plaży. Nigdy nie brała udziału w szkolnych zawodach. Nigdy nie głaskała psa ani kota. Nigdy nie chodziła do szkoły. Jej jedynymi przyjaciółmi są dzieci takie jak ona. Z tego samego oddziału. Odwiedzam ją codziennie – mówi to wszystko pozbawionym emocji głosem. Bez kryjących się w tonie łez, żalu czy złości. Tylko pustka. – Każdego dnia przynoszę nową planszówkę i książkę z miejskiej biblioteki. Najpierw gram z nią i innymi dziećmi, a potem im czytam. Dzień w dzień patrzę, jak jest coraz chudsza. Jej skóra coraz cieńsza. Ma coraz mniej energii. Coraz bardziej wyczerpana. Coraz szybciej się męczy. Umiera. Powoli i w prawdziwych męczarniach.

Dzisiaj odeszła jedna z jej koleżanek. Nagle jej się pogorszyło. Lekarze nie mogli nic zrobić. Kiedy do niej przyszłam z nową grą i książką, rozpłakała się, jak tylko mnie zobaczyła. Przytuliła się do mnie i zaczęła krzyczeć: „Nie chcę umierać. Pomóż mi! Boję się!”. Ale wiesz co? – nie czeka na odpowiedź. – Nie mogę jej pomóc. Choćbym sprzedała dusze diabłu, nie pomogę jej. Będę musiała patrzeć, jak umiera. Pewnego dnia pójdę do szpitala i usłyszę, że nic nie można było zrobić. Potem pójdę na jej pogrzeb i zobaczę, jak zakopują ją w małej, białej trumience.

Zaciskam zęby. Jestem wściekła. Na nią. Na jej pozbawiony emocji głos. Odwiedza swoją umierającą siostrzyczkę każdego dnia. Patrzy, jak umiera i mimo to nie stać jej na uronienie choćby jednej łzy. Powinna wrzeszczeć i ryczeć. Obwiniać cały świat za to, jak bardzo jest to niesprawiedliwe. Błagać bogów, świętych i wszechświat o uzdrowienie siostry. Nie stać na dachu. Po prostu skoczyć.

Kiedy myślę to wszystko, ona odzywa się znowu.

– Nie chcę dłużej na to patrzeć. Mam dość! – zwiesza głowę, jakby ktoś właśnie strzelił jej prosto w łeb.

– Ty masz dość? – mówię ostrym, drżącym od gniewu głosem. – Pomyśl o swojej siostrze. Pomyśl, jak bardzo ona ma dość. Myślisz, że ty cierpisz najgorzej? Przynajmniej nie cierpisz sama. Wciąż masz rodziców, którzy cierpią razem z tobą. Będą z tobą cierpieć, gdy razem będziecie patrzeć jak mała, biała trumienka zostaje zakopana. Razem będziecie przechodzić żałobę. Nie będziesz sama. Naprawdę uważasz, że masz jakikolwiek powód, żeby tu być? Powinnaś być w szpitalu razem ze swoją rodziną.

Czuję na sobie jej wzrok. Patrzy na mnie. Palące pieczenie obejmuje mój prawy policzek. Wystarczy, że delikatnie odwrócę głowę, a zobaczę jej twarz. Nie robię tego. Wciąż uparcie patrzę na ostatnie, znikające promienie słońca.

– Naprawdę mam tego dość.

Cichy szept. Nie głośniejszy niż letni podmuch wiatru, a zaraz po nim odgłos przecinanego przez spadające ciało powietrza. Chwila ciszy, a po niej trzask rozbijanego szkła.

Jestem sama. Sama w moim ulubionym miejscu. Sama w górze, z dala od tego, co na dole. Jeśli spojrzę w dół, zobaczę stłuczone szkło. Zobaczę, czemu jestem tu sama, więc uparcie patrzę przed siebie. Jesienne zachody słońca są takie piękne. Obserwowane z wysokich miejsc, jeszcze piękniejsze.

 

Otwieram drzwi i wchodzę na dach. Jest chłodno, ale nie na tyle, żebym nie mogła wytrzymać. Jesień w tym roku nie jest nazbyt dokuczliwa.

Znowu nie jestem pierwsza. Ponownie jest tu ktoś przede mną. Dziewczyna stoi po drugiej stronie barierki, trzymając się jej, aby nie spaść. Jest ubrana w zieloną spódniczkę do kolan, białe podkolanówki, zielone pantofelki oraz tego samego koloru sztywną marynarkę. Mimo że nie widzę przodu jej postaci, wiem, że na piersi ma srebrną broszkę przedstawiającą kwiat słonecznika. Symbol nadziei i przyszłości. Mam na sobie taki sam mundurek. Na mojej piersi jest przypięta identyczna broszka. Po lewej stronie. Blisko serca. Wzdycham.

Chcę zawrócić. Wrócę później. Może jutro nikogo nie będzie. Może w końcu będę sama. Wystarczy się odwrócić i odejść. Stoi do mnie tyłem. Nie wie, że tu jestem. Odwrócę się, pójdę sobie, wrócę, kiedy zniknie.

Zamiast tego podchodzę do barierki i opieram się o nią przedramionami. Patrzę przed siebie. Ona też. Milczymy, aż w końcu się odzywam:

– Co tu robisz?

– Jestem głupia – jej głos nie jest pusty ani bezbarwny. Słychać w nim smutek oraz cierpienie.

Nie takie, które odczuwa się przy stracie obu nóg czy rąk. Raczej takie, jakie czujemy, gdy zatniemy papierem opuszek palca. Bolesne i dokuczliwe, ale do zniesienia.

– Uważasz, że bycie głupim to wystarczający powód, żeby tu być? – pytam, bawiąc się zadartą skórką przy paznokciu kciuka.

Skupiam na tym całą swoją uwagę. Słucham jej jedynie na tyle, aby słyszeć wypowiadane przez nią słowa i dać sensowną odpowiedź.

– Bycie idiotką uprzykrza życie, wiesz?

– Czemu jesteś idiotką?

– Chcesz posłuchać – nie chcę – o idiotce, która nie widzi góry, gdy ta znajduje się przed jej oczami? – nie chcę.

Nie chcę. Nie obchodzą mnie ani idiotki, ani góry. Chcę być sama.

– Jasne – odpowiadam, odrywając skórkę.

Od razu zaczynam drapać to miejsce, zrywając coraz więcej naskórka.

– W mojej szkole jest taki jeden chłopak – zaczyna. – Ma na imię Liam. Jest okropny z matmy, ale za to cholernie dobry z chemii. Lubi niebieski i różowy. Nienawidzi żółtego i białego. Uwielbia słodycze. Nienawidzi popu. Nie jest kolejnym chłopakiem, chodzącym do tej samej szkoły. Jest moim chłopakiem.

– Byłym chłopakiem – poprawia się. – Byliśmy razem pół roku. To było najlepsze pół roku, odkąd zaczęłam liceum. Na początku wcale go nie lubiłam. Wkurzał mnie. Cały czas za mną łaził, chciał się przyjaźnić, nie pozwalał mi być samej nawet przez chwilę. Buzia nigdy mu się nie zamykała. Gadał i gadał. O filmach, książkach, sporcie, muzyce, aktorach, celebrytach, wycieczkach, kreskówkach, ludziach… O wszystkim, co tylko wpadło mu do głowy. Wkurzało mnie to, ile uwagi mi poświęcał. Jak uważnie mi się przyglądał. Zapamiętywał każdą, nawet najmniejszą rzecz na mój temat. Co lubię, a czego nie znoszę. Mój ulubiony napój i przekąskę. Nigdy nie musiałam mu mówić żadnej z tych rzeczy. Patrzył na mnie tak uważnie, że nie musiałam nic mówić. To też mnie wkurzało.

– W końcu przestało mnie to wkurzać. Spodobało mi się to. Jego błyszczące oczy, wesoły głos, głośny śmiech. Zaczął mnie ciekawić. Nie jestem spostrzegawcza, więc wypytywałam go o różne rzeczy. Ulubiony kolor, muzykę, jedzenie, hobby, zainteresowania. W szkole byliśmy nierozłączni. Po szkole wychodziliśmy razem na miasto. Po powrocie do domu gadaliśmy na Skype. Potrafiliśmy przegadać całą noc, rozłączyć się z samego rana, a później kontynuować w szkole – gdy mówi o przeszłości, brzmi na szczęśliwą.

– Pewnej nocy wyszłam do niego w środku nocy. To było w wakacje. Chodziliśmy po mieście i gapiliśmy się w gwiazdy. Było coś magicznego w tej chwili. Zdobyłam się na odwagę, złapałam go za rękę, żeby się zatrzymał. Patrzyłam w jego pełne iskierek oczy i nie mogłam się powstrzymać. Stanęłam na palcach, złapałam go za kark, przyciągnęłam do siebie i pocałowałam. Przez chwilę stał tylko w bezruchu, ale szybko objął mnie w talii, przyciągając bliżej siebie. Też mnie pocałował. Z dużo większą desperacją niż ja jego.

– Kiedy skończyliśmy, oparł swoje czoło o moje i zaczął się cicho śmiać szczęśliwy. „Myślałem, że nigdy tego nie zrobisz”. Powiedział wtedy. Spojrzał mi w oczy i odgarnął włosy za ucho. Pocałował mnie jeszcze raz.

– Tydzień później poszłam z nim do łóżka. To był mój pierwszy raz. Byłam pewna, że chciałam, aby właśnie on był moim pierwszym. W końcu znałam go od kilku miesięcy. Był nie tylko moim chłopakiem, ale i przyjacielem. Kochałam go jako człowieka i mężczyznę. Bolało, jednak byłam szczęśliwa. Nic się między nami po tym nie zmieniło. Może z wyjątkiem tego, że częściej mnie dotykał.

– Kilka dni później zrobiliśmy to drugi raz. Tym razem nie bolało. Później kolejny raz. Jeszcze raz i jeszcze raz – z tonu jej głosu znika szczęście. Zajmuje je smutek. – W końcu każde nasze spotkanie kończyło się w łóżku. Częściej łapał mnie za tyłek i piersi zamiast dłoń. Zamiast całować mnie w usta, przygryzał moją szyję lub uszy. W szkole odciągał mnie na bok, żeby mnie dotykać tam, gdzie nie mógł wśród ludzi. Nawet nasze rozmowy się zmieniły. Nie mówiliśmy już o filmach ani o muzyce. Szeptał mi na ucho rzeczy, które chciałby ze mną robić. Nie podobało mi się. Lubiłam nasz kontakt fizyczny, ale nie chciałam, żeby nasz związek opierał się tylko na nim. Jednak, kiedy mu odmawiałam, zachowywał się jeszcze gorzej. Mówił, że jako mężczyzna ma swoje potrzeby. Jako jego dziewczyna powinnam je spełniać. Często powtarzał, że mnie nie zdradza, chociaż ma do tego wiele okazji, więc powinnam to docenić i zadbać o to by nie szukał pocieszenia gdzie indziej. Zawsze się uginałam. Bałam się go stracić. Mój pierwszy w życiu chłopak. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego.

– Ostatniego wieczoru czułam się okropnie. Fizycznie wszystko grało, byłam wyczerpana psychicznie. Potrzebowałam wsparcia. Chciałam, żeby mnie przytulił. Po prostu przy mnie był. Może obejrzelibyśmy razem „Piąty Element”. Jego ulubiony film. Nie miałam ochoty na seks. Niestety, gdy tylko weszliśmy do jego pokoju, od razu pchnął mnie łóżko, a sam zawisł nade mną. Obsypywał mnie pocałunkami, wpychając dłonie pod ubranie. Wtedy pierwszy raz go odepchnęłam. Zapytał mnie co znowu? Z czym mam problem? O co mi chodzi? Powiedziałam mu, że dzisiaj nie mam ochoty. „To po co przychodziłaś?” Te słowa bolały. Poszłam do niego po wsparcie, a jedynym, o czym myślał, były moje majtki. Nie zauważył nawet, że płakałam. Wściekłam się. Zaczęłam na niego wrzeszczeć. Pokłóciliśmy się. To była nasza pierwsza wielka kłótnia. Wróciłam do domu. Następnego dnia dostałam zdjęcia i nagranie, jak mój chłopak całuje i obściskuje się z jakąś inną dziewczyną na imprezie. Poszłam do niego, aby to wyjaśnić. Wiesz, co mi powiedział, gdy pokazałam mu te zdjęcia? „Mówiłem, że mam wiele okazji i powinnaś zadbać o to, bym nie szukał pocieszenia”. Nie mogłam w to uwierzyć. Uderzyłam go w twarz, zwyzywałam, a następnie uciekłam. Nie poczułam się lepiej. Dwa dni później znalazł sobie inną dziewczynę. Na koniec byłam jedyną, która straciła wszystko.

Nie rozumiem jej. To tylko chłopak. Jeden z wielu chodzących po tym świecie. Okazał się totalnym zerem, ale nie jest powodem, żeby dla niego stawać po drugiej stronie.

– Na miłość boską! – wołam – Nie mogę w to uwierzyć! – przybieram kpiący ton. – Wlazłaś tu tylko, dlatego że z facetem ci nie wyszło? Nikt ci nigdy nie powiedział, że tego kwiatu pół światu? Jak głupia możesz być? Powinnaś się cieszyć, że pozbyłaś się go ze swojego życia.

– Nie rozumiesz. Był moim wszystkim – słaba wymówka.

– Bzdura! Masz jeszcze przyjaciół. Skoro tak bardzo się zranił, to idź do nich, wypłacz się im w ramię, razem z nimi go zwyzywaj, a później razem idźcie do kina albo na karaoke. Mówisz, że był twoim całym światem. Myślisz, że twoi przyjaciele są tylko dla ozdoby?

– Bycie idiotką naprawdę uprzykrza życie.

Nie patrzę na nią. Nie widzę, jak puszcza barierkę. Nie widzę upadku.

Na moim kciuku obok paznokcia zrobiła się rana, przez ciągłe skubanie skórek.

Do moich uszu dociera odgłos tłuczonego szkła.

Rana nie jest duża. Nie boli. Nie krwawi jakoś mocno. Szybko się zagoi. Jednak piecze. Dokucza. Nie pozwala o sobie zapomnieć.

 

Przychodzę na dach. Ku mojemu rozczarowaniu ktoś już na nim jest. Dziewczyna ubrana w obszerną bluzę i zieloną spódniczkę do kolan. Na głowie ma kaptur. Również musiała przyjść tu zaraz po lekcjach. Szkoda, że mnie wyprzedziła.

Stoi po drugiej stronie barierki, ale jej nie trzyma. Opiera się o nią biodrami, barierka jest tylko na tyle wysoka, z jedną stopą przełożoną przez szczeble dla równowagi.

Podchodzę do barierki wolnym krokiem. Obcasy moich butów stukają cicho o beton. Nie ma wiatru, który wprawiłby moje włosy w ruch. Jest duszno i gorąco.

Opieram się o barierkę, pochylając się do przodu. Wpatruję się przed siebie. Dzisiaj nie ma słońca. Chowa się gdzieś za chmurami. Nawet jeden promień nie przebija się przez pchany wiatrem po niebie szary welon.

– Co robisz? – pytam, opierając prawy policzek na przedramieniu ułożonym wzdłuż barierki.

Stoję teraz pochylona w prawą stronę. „Leżę” na barierce, opierając na niej większość ciężaru ciała. Nie chcę słyszeć jej odpowiedzi. Doskonale wiem, co robi. Wiem, dlaczego tu jest. Wiem, że nie mogę jej powstrzymać. Wiem, że nawet kiedy usłyszę każde wypowiedziane przez nią słowo, nic się nie zmieni. Wiem, że nieważne co powiem, ona i tak zniknie. Dlatego nie chcę na nią patrzeć. Jeśli zobaczę jej twarz… Kolor oczu, kształt ust, wielkość nosa, piegi lub ich brak… Jeśli to zrobię… Jeśli odwrócę głowę w jej stronę, ona wyryję się w mojej pamięci. Przestanie być tylko bezkształtnym głosem. Stanie się człowiekiem. Kimś z historią. Kimś, kto miał przyszłość.

Nie chcę tego. Wolę zapamiętać ją jedynie jako głos. Słowa, które z czasem zatrą się w mojej pamięci. Powinna zniknąć z mojej pamięci, tak, jak zniknie z tego dachu.

– Nie widać? – jej głos jest zachrypnięty.

Brzmi, jakby krzyczała zbyt długo. Krzyczała i krzyczała, ale nikt nie słyszał jej krzyków. Nikt nie chciał ich słyszeć. Ignorować jest łatwiej.

– Po co? – uparcie wypatruje choć jednego promienia słońca, który uciekłby chmurom, jednak nie potrafię. Szarość jest zbyt gęsta.

– Mam jakiś inny wybór? Chcę, żeby to wszystko się skończyło.

– Nie boisz się?

– Czego?

– Jest wysoko.

– To co?

– To straszne.

– Niżej jest jeszcze straszniej.

– Dlaczego?

– Wiesz, jak to jest być całkowicie samemu?

– Nikt nie jest całkowicie sam.

– Ja jestem – mówi, patrząc w szare niebo. Jej rude włosy powiewają na delikatnym wietrze. – Nie mam przyjaciół. Każdą przerwę spędzam sama. Nie mam z kim pogadać. Sama siedzę na lekcjach, sama jem w stołówce, sama robię grupowe projekty. Sama, sama, sama. Bez przerwy.

– Nie wierzę ci – odpowiadam. – Nie możesz być sama cały czas.

Milczy przez chwilę. Zastanawia się. Nie podoba mi się ta cisza. Zupełnie jakby już jej nie było. Jednak przecież jest. Stoi obok mnie. Niedaleko. Wystarczy, że wyciągnę rękę w bok, a jej dotknę. W końcu się odzywa:

– Masz rację – do chrypki w głosie dołącza nuta gorzkiego uśmiechu. – Nie jestem sama. Częściej niż czasem mam towarzystwo. Podchodzą do mnie, żeby spisać ode mnie pracę domową. Siadają ze mną, żeby móc spisywać ode mnie na teście. Przysiadają się do mojego na stołówce, żeby zrzucić niedojedzone jedzenie ze swoim talerzy na moją głowę. Chodzą za mną w szkole, żeby podwijać moją spódniczkę do góry. Kiedy odkryją, że pod spodem mam spodenki, ściągają je w dół. Rozmawiają ze mną, żeby mnie wyśmiewać lub wydawać bezsensowne polecenia. Chodzimy razem do łazienki, tylko po to, żeby moja głowa wylądowała w kiblu – kiedy już zaczęła mówić, nie przerywa.

Wyrzuca z siebie to wszystko, jakby tylko czekała na kogoś, kto by jej wysłuchał. Zaciskam dłonie w pięści, aż paznokcie wbijają mi się we wnętrze dłoni. Mam ochotę jej przerwać. Kazać się zamknąć. Nie robię tego. Słucham do końca.

– Na przerwach idę z nimi za szkołę. Do miejsca, gdzie wielcy chuligani palą papierosy. Proponują mi fajki, a kiedy odmawiam, zmuszają mnie do wypalenia całej paczki na raz. Nie obchodzi ich, że dusze się dymem i wymiotuję. Wpychają mi po cztery fajki do ust, aż w paczce nie zostanie ani jeden. Nie ma znaczenia, że nie chcę.

– Czemu nikomu o tym nie powiesz? – zadaje to pytanie, gdy nie mówi nic więcej.

– Myślisz, że nie próbowałam? Poszłam do nauczycieli i dyrektora. Dali im reprymendę, kazali napisać przeprosiny i zmusili ich do przeczytania tego, co napisali przed całą szkołą, ale to wszystko. Na tym skończyła się ich kara. Moja kara za to, że doniosłam, wciąż trwa. Nikt nie chce się wtrącać. Uczniowie boją się, że jeśli coś zrobią, staną się kolejną ofiarą. Nauczyciele nie mają ochoty dokładać sobie roboty. Starta jednego ucznia to niezbyt wielkie wydarzenie, wiesz? Napisze o mnie kilka gazet, przez chwilę będę tematem plotek i na tym koniec. Samobójstwo jest sensacją na kilka minut, potem każdy rusza do przodu. Jakby nigdy nic się nie stało.

– Może być tak w przypadku obcych ci ludzi, ale co z twoimi rodzicami? Im też zajmie to kilka minut? – nie odpowiada, więc kontynuuje. – Za każdym razem, gdy wracasz do domu, czeka na ciebie ciepły obiad. Możesz opowiedzieć rodzicom. Poprosić ich, aby przepisali cię do innej szkoły. Przytulić się do nich i wypłakać. Mimo że jesteś sama w szkole, masz kogoś w domu. Kogoś, kto czeka, aż wrócisz. Nie powinno cię tu być. Powinnaś wrócić do domu, zanim obiad wystygnie.

– Nic dzisiaj nie jadłam. Jestem głodna. Bycie samemu naprawdę ssie – po tych słowach, wyjmuje nogę spomiędzy metalowych szczebli i przechyla się do przodu.

Wiem, że było to nieuniknione. Fakt, że skoczy był przesądzony od momentu, w którym zobaczyłam ją za barierką. Pomimo to dźwięk tłuczonego szkła nieprzyjemnie rozbrzmiewa w mojej głowie.

Patrzę przed siebie. Szare chmury wciąż nie przepuszczają nawet najmniejszego jaśniejszego promienia. Zupełnie jakby udowadniając, że bez słońca można żyć. Że nieważne czy słońce na nim jest, czy nie, niebo pozostanie na swoim miejscu. Równie niebieskie. Tak samo piękne.

 

Przychodzę na ten sam dach codziennie. Nigdy nie jestem pierwsza. Zawsze ktoś już na nim jest. Nieproszony gość. Intruz. Jednak nie powstrzymuje mnie to przed otworzeniem drzwi i wejściem na dach. Podchodzę do barierki i zaczynam rozmowę z Intruzem. Zawsze przemawiam pierwsza. Nigdy na odwrót. Wysłuchuje historii intruza za barierką, a potem czekam, aż zniknie. W końcu zostaje sama. Tak jest dzień w dzień. Irytuje mnie to, często wkurza, ale nie walczę z tym. Nie szukam sobie nowego miejsca. Nie uciekam. Nieważne co usłyszę, wracam na następny dzień.

A przynajmniej tak było do tej pory. Dzisiaj jest inaczej. Stoję przed drzwiami prowadzącymi na dach z ręką na okrągłej klamce. Nie mogę ani ich otworzyć, ani odwrócić się i odejść. Trwam tak w bezruchu, oddychając zbyt szybko i zbyt płytko. Mam ochotę uciec. Nie chcę wchodzić. Dzisiaj nie czuję, żeby dach był moim ulubionym miejscem.

Lecz moje kończyny nie słuchają. Dłoń przekręca gałkę w lewo. Rozlega się cichy trzask – drzwi stają otworem. Ręka pcha drzwi do przodu. Nogi unoszą się i opadają na zmianę kilka centymetrów dalej niż jeszcze sekundę temu. Do przodu, jedna za drugą, aż znajduje się na otwartej przestrzeni. Pada śnieg. Niewielkie, białe płatki na pierwszy rzut oka pozbawione kształtów, upadają na zimny beton i natychmiast znikają. Wciąż jest zbyt ciepło, aby mogły przetrwać i osiąść gdzieś na stałe.

Za barierką już ktoś stoi. Intruz. Niska dziewczyna. Nawet szkolne pantofelki nie były w stanie sprawić, aby wydawała się wyższa.

Właściwie to nie stoi. Chodzi w te i z powrotem na kilka kroków. Jedną ręką trzyma się barierki, a drugą trzyma wyprostowaną w bok. W dłoni powiewa niebieska wstążka. Rude włosy zakrywają jej twarz.

Chcąc nie chcąc podchodzę do barierki. Opieram się o nią, pochylając się do przodu. Tym razem patrzę w dół, na okrągłe czubki swoich butów. Z tak bliska mogę usłyszeć jej cichy głos. Śpiewa piosenkę.

– Twinkle, twinkle, little star,

How I wonder what you are!

Up above the world so high,

Like a diamond in the sky.

Śpiewa po cichu. Nie brzmi ani źle, ani dobrze. Trochę smutno, odrobinę nostalgicznie, przede wszystkim – jak człowiek, który stracił jakikolwiek cel w życiu. Nie mam ochoty jej słuchać. Ta piosenka… Nienawidzę jej…

– Nie powinnaś tego robić – przerywam jej w pół wersu, tylko po to, żeby przerwać. – Spadniesz, jak nie będziesz uważać.

– Chcę spaść – nie przestaje chodzić nawet na chwilę.

– Dlaczego? – czuję mokre zimno na grzbiecie moich dłoni.

Ciepło skóry było zbyt wysokie, aby pierwszy śnieg, mógł na niej pozostać chociaż sekundę.

– Zrozumiałam wreszcie, że moje życie jest do dupy – odpowiada, idąc w przeciwnym ode mnie kierunku.

Raz.

Dwa.

Trzy.

Cztery.

Pięć.

Sześć.

Sześć kroków i powrót.

– Jak coś jest do dupy to, to wyrzucasz – kontynuuje.

– Życie nie jest czymś, co możesz tak po prostu wyrzucić – uparcie wpatruje się w swoje buty. – Nawet jeśli jest do dupy. Inne rzeczy możesz zastąpić. Kupić nowy długopis, na miejsce wypisanego. Inną koszulkę zamiast tej, która była fajna tylko w sklepie. Z życiem nie możesz zrobić tak samo. Wyrzucisz je raz. Nie zastąpisz go nowym. Nie wyjmiesz go ze śmietnika.

– I dobrze. Po co odzyskiwać coś, czego chcę się pozbyć?

– Podejmujesz zbyt pochopną decyzję.

– Nie jest pochopna. Dałam życiu wystarczająco dużo szans. Nie wykorzystało ani jednej. Do tej pory miałam nadzieję. Dzisiaj rano umarła.

– Pomyśl o swoich bliskich. O rodzicach.

Mówienie przychodzi mi z trudem. Bez przerwy zmuszam się do trzymania głowy spuszczonej. Tak bardzo chcę na nią spojrzeć. Wyryć w myślach jej twarz. Kolor oczu, kształt ust, wielkość nosa, ewentualne piegi, każdą najmniejszą linię na twarzy. Wszystko. Chcę ją pamiętać. Nie jako bezkształtny głos. Nie jako zatarte słowa. Jako człowieka. Właściciela tego głosu i wypowiedzianych słów.

– Myślałam o nich do tej pory – zatrzymuje się tuż obok mnie.

Nie wiem, gdzie patrzy, co widzi? Tak bardzo chcę wiedzieć, ale się nie dowiaduje. Tak ciężko na nią spojrzeć. Przyznać się do jej istnienia.

– Myślałam o nich bez przerwy. Gdzie są? Czemu nigdy nie dzwonią? Dlaczego nigdy nie ma ich w domu? Czemu nie ma ich, nawet kiedy są? Dlaczego nie pytają mnie o nic? Czemu nie jemy razem obiadów? Czemu nie rozmawiamy? Czemu nic o nich nie wiem? Czemu oni nie wiedzą nic o mnie? Naprawdę jesteśmy rodziną? Jaka rodzina żyje jak obcy? Nigdy ich nie ma. Nie mogę im powiedzieć o niczym. Nie obchodzę ich. Byłam tylko wpadką, która zmusiła ich do wzięcia ślubu. Niczym więcej. Matka urodziła mnie, bo musiała. Wychowują mnie, bo muszą. Dają mi pieniądze na jedzenie, bo muszą. Nie jestem owocem ich miłości. Nie jestem wpadką, którą nauczyli się kochać z czasem. Jestem przypadkiem, przypominającym im o błędzie z przeszłości każdego dnia. Dlatego wolą na mnie nie patrzeć. Dlatego żyjemy tak, jakbyśmy byli obcy. Co z oczu, to z serca.

Milczy. Nie mówi nic więcej. Powinnam coś powiedzieć. Nie mam pojęcia co. Mam w głowie pustkę. Oddycham głęboko, drżąco. Pomimo zimna, pocę się. Cisza się przeciąga.

Ona czeka tylko przez chwilę. Kątem oka widzę szczupłe palce, zwalniające uścisk.

– Nie rób tego! – wołam.

Unoszę głowę i wreszcie na nią patrzę. Ma zielone oczy, pełne, duża usta z okrągłą dolną wargą i łukowato wygiętą górną, odrobinę za duży, garbaty nos i twarz usianą piegami. Jest blada. Przeciętna.

– Nie znikaj! – błagam desperacko.

Wyciągam przed siebie dłoń, chcą… sama nie wiem czego. Powstrzymać ją? Niby dlaczego? Ja tego nie robię. Nie zapamiętuje ich. Nie błagam ich, żeby zostały. Chcę, żeby znikły. Chcę się ich pozbyć. Jednak, jeśli to zrobię…, jeśli wszystkie znikną… Co mi zostanie?

– Proszę, błagam cię, żyj! – moja ręka natrafia jedynie powietrze.

Palce na niczym się nie zaciskają. Jest tak blisko, więc czemu nie mogę jej dotknąć? Dlaczego nie mogę jej złapać? Czemu znajduje się tak daleko? Wiem, że wystarczy przejść na drugą stronę barierki. Dosięgnę jej, gdy obie będziemy po tej samej stronie. Nie ruszam się. Staje na palcach i wyciągam się najdalej, jak tylko mogę, lecz to wciąż za mało. Ciągle nie mogę jej dosięgnąć. Jest za daleko.

– Po co mam żyć? Daj mi powód – odpowiada, patrząc na moją zawieszoną w powietrzu między nami rękę.

– Naprawdę potrzebujesz powodu? – coraz bardziej zdesperowana wychylam się jeszcze dalej. Barierka skrzypi w proteście.

– Do wszystkiego potrzebny jest powód – spogląda w górę.

– Nie do życia.

– Jesz, bo jesteś głodna. Pijesz, bo czujesz pragnienie. Śpisz, bo jesteś zmęczona. Uczysz się, bo chcesz iść na studia. Zarabiasz pieniądze, żeby żyć. Wszystko, co robisz, ma swój powód, cel – patrzy mi prosto w oczy. – Daj mi jeden powód do życia. Pokaż mi mój cel.

Nie potrafię. Czuję, jak w moich oczach zbierają się łzy, które zaraz płyną w dół, po policzkach. Wychylam się najdalej, jak mogę, muskam palcami materiał marynarki, prostuje palce, przechyla się tył, zaciskam palce na pustce. Patrzę w dół. Na spadające bezwładnie ciało. Nie mogę go już złapać. Szansa minęła. Zaciskam oczy, zanim zobaczę, jak zderza się z ziemią. W momencie, w którym dociera do mnie dźwięk tłuczonego szkła, osuwam się na kolana. Płaczę – pierwszy raz, odkąd zaczęłam tu przychodzić. Płaczę – bo nie potrafiłam jej powstrzymać.

Patrzę na spadające na moje poczerwieniałe od zimna dłonie płatki śniegu. Zostają na chwilę na zmarzniętej skórze. Jestem wystarczająco zimna, abym mogła dostrzec ich kształt, jednak za ciepła, żeby mogły na mnie osiąść i przetrwać.

 

– Twinkle, twinkle little star.

How i wonder what you are…

Śpiewam cicho, siedząc na podłodze oparta o wyłożoną białymi płytkami ścianę w szkolnej toalecie z twarzą ociekającą wodą i przemoczonymi włosami oraz górną częścią koszulki. Powinnam być na matematyce. Powinnam siedzieć w trzeciej od przodu ławce w środkowym rzędzie i zaznaczać właściwe odpowiedzi. Piętnaście minut przed dzwonkiem powinnam wymienić się swoją kartką z kartką siedzącej obok dziewczyny i rozwiązać cały test jeszcze raz. Tym razem popełniając błędy, których normalnie bym nie popełniła.

Po dzwonku powinnam wyjść z klasy jako ostatnia. Schować się w jakimś kącie w szkole i zjeść tam swoje drugie śniadanie. Zamiast tego siedzę w szkolnej łazience, śpiewając kołysankę dla dzieci. Ulubioną kołysankę mojej siostry. Śpiewałam ją jej zawsze, kiedy nie mogła usnąć. Teraz nie mam komu jej śpiewać, więc śpiewam samej sobie.

Zostało piętnaście minut do końca lekcji. Niedługo zadzwoni dzwonek, a moja głowa znowu trafi do muszli klozetowej za to, że Nicole obleje test z matmy. Chociaż nie. Może tym razem wymyślą coś innego. Może coś bardziej kreatywnego. Ostatnią kreatywną akcją było zmuszenie mnie do wypalenia całej paczki papierosów. Dzisiaj nie mam ochoty.

Wstaje i wychodzę z kabiny. Obmywam twarz w zimnej wodzie. Patrzę w lusterko. Prosto w pozbawione życia zielone oczy osadzone w bladej, piegowatej przeciętnej twarzy. Wycieram się przeznaczonym do tego papierowym ręcznikiem, zbieram z podłogi swoje rzeczy, upycham je do plecaka, po czym wychodzę z łazienki, a później ze szkoły.

Zmierzam prosto do domu. Dawniej poszłabym do szpitala, ale teraz nie mam do kogo. Idąc przez szkolny parking do bramy, zastanawiam się jakim cudem wszystko się tak spieprzyło. Moi rodzice nigdy specjalnie nie interesowali się mną i moją siostrą, więc to nic nowego Zbyt towarzyska też nigdy specjalnie nie była, więc brak przyjaciół jest zrozumiały, ale reszta? Wszystko spieprzyło się chyba wtedy, kiedy młoda zmarła. Po jej śmierci poszłam do domu Liama, żeby mnie pocieszył, ale zamiast tego zaczął się do mnie dobierać. Nie dał mi nawet dojść do słowa. Później mnie zdradził – fiut. Po tym jak straciłam Liama nie miałam nikogo. Jakimś cudem naraziłam się grupce Nicole. Od tamtej pory nic nie jest takie samo. Moje życie w szkole…

Raz, po tym jak zgasili na mnie swoje papierosy, poszłam na skargę do dyrektora. Nic im nie zrobił. Od tamtej pory jest jeszcze gorzej.

Nie tylko moje szkolne życie ssie. Moja psychika też powoli siada. Od śmierci Młodej, mam problemy z pamięcią. Czasem przyłapuje się na siedzeniu w całkowitym bezruchu. Nie wydaje mi się, żebym spędziła tak dużo czasu, ale kiedy patrzę na zegarek uświadamiam sobie, że minęło kilkanaście minut. Najgorsze jest to, że moje dłonie krwawią, a przede mną leżą odłamki pobitych luster. Rodzice wymieniali lustro z drzwi mojej szafy już cztery razy.

Nie pamiętam, żebym je zbijała. Te kilkanaście minut jest całkowicie wycięte z mojego życia. Niczym wyrwana w połowie książki kartka.

Często też robię rzeczy, których nie pamiętam. Na przykład znajduje się z ostrymi przedmiotami w dłoni – nożem albo nożyczkami przyciskanymi do nadgarstka. W innych przypadkach idę do domu, tylko po to, żeby ocknąć się na jakimś dachu albo moście. W pierwszym wypadku do rzeczywistości sprowadza mnie ból, w drugim – utrata gruntu pod nogami.

Nie wiem czemu to robię, nie mam pojęcia co się ze mną dzieje. Przeraża mnie to, lecz nie mam z kim o tym porozmawiać. Nikt nie bierze mnie poważnie. Nikt nie będzie chciał wysłuchiwać moich problemów. Nie mam ochoty, aby przypominano mi o tym, jak bez znaczenia jestem dla wszystkich dookoła.

Ścieżka, prowadząca moje myśli urywa się w tym samym momencie, w którym moja prawa stopa traci oparcie. Mrugam zdezorientowana. Rozglądam się dookoła. Jestem wysoko. Nie mam pojęcia jakim cudem tutaj weszłam. Drzwi powinny być zamknięte. Uczniowie nie mają prawa wchodzić na dach. Mimo to jestem tutaj. Na dachu budynku, w którym znajduje się szkolny basen i sala gimnastyczna.

Nie jest wysoki. Ma zaledwie trzy piętra. W porównaniu z dziesięcioma nie robi to należytego wrażenia. Nie wiem skąd w mojej głowie ta myśl, jednak nie zastanawiam się. Odwracam się i odchodzę od krawędzi, kiedy zatrzymuje mnie głos. Znajomy głos. Znam go doskonale. Mój własny głos. Jednak ja nic nie mówię. Wystraszona rozglądam się ponownie. Nie jestem sama. Wokół mnie stoi cztery postacie. Cztery dziewczyny z rudymi włosami związanymi w koński ogon, zielonymi oczami i bladymi twarzami pełnymi piegów. Jedna ma we włosach fioletowego motylka. Druga ubrana w identyczny zielony mundurek, co ja. Trzecia pod obszerną bluzą ukrywająca podartą białą koszulę i zieloną marynarkę. Czwarta z martwymi oczami.

Fioletowy motylek należał do mojej siostry. Zaczęłam nosić broszkę po lewej stronie, ponieważ Liam ją tam przypiął. Bluzę wzięłam z biura rzeczy znalezionych, po tym, jak Nicole podarła moje ciuchy i nie miałam zapasowych. Martwe oczy były dokładnie takie same, jak te, które widziałam niedawno w lusterku w szkolnej łazience.

Cofam się o krok. Potem jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Wpatruje się w nie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Przede mną stoją cztery dziewczyny. Cztery dziewczyny, które są mną. Robią krok w przód za każdym razem, gdy ja robię jeden w tył. Odległość między nami się nie zmienia, ale i tak mam wrażenie, że są coraz bliżej. Wyciągają w moją stronę swoje, MOJE ręce i mnie duszą. Ich, MOJE palce zaciskają się na mojej szyi. Odcinają powietrze. Kręci mi się w głowie.

Jeszcze jeden krok w tył. Kolejny krok w przód.

Krok w tył. Krok w przód.

Krok w tył…

Dach się skończył.

Cztery pary dłoni pchnęły mnie w tył.

Spadam.

Nie boję się. Świst wiatru w moich uszach brzmi niczym najpiękniejsza melodia, jaką tylko ludzki mózg mógł stworzyć.

Nie wymachuje bezładnie rękami i nogami.

Nie walczę z niewidocznym.

Zamykam oczy.

Poddaję się.

Spokój.

Ból. Tak bardzo boli! Otwieram oczy. Nie widzę wyraźnie. Czerwona mgła zasłania wszystko a zasięgu wzroku. Jedyną rzeczą, jaką słyszę jest głośne dzwonienie. Ktoś krząta się wokół mnie. Ktoś inny się nade mną pochyla. Chyba krzyczą. Chce mi się śmiać. Kiedy ja krzyczałam nikt nie słuchał. Kiedy chciałam by patrzyli odwracali wzrok.

Teraz robię to samo. Zamykam oczy. Nie słucham ich. Po chwili nie słyszę już nic. Nawet dzwonienie ucicha. Jest tylko cisza. Nic nie słyszę. Nic nie widzę. Jest ciemno i cicho. Tak przyjemnie. Gdyby tylko ten ból również mógł się skończyć. Kończy się. Już nie boli. Nareszcie…

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • droga_we_mgle rok temu
    Dobre technicznie. Parę literówek się zdarzyło, ale całość dobrze napisana. Doceniam trigger warningi, ale może lepiej dać je na początku tekstu, zamiast w tytule. Na Głównej wyglądałoby estetyczniej.

    Co do treści... no, trudny temat, bardzo podoba mi się pomysł "rozbicia" bohaterki na poszczególne odbicia i to, że do końca jako czytelnik próbuję się zorientować w sytuacji i z napięciem czekam na finał. Tu akurat nieszczęśliwy.

    Obojętność prowadzi do tragedii. Ta ze strony innych, ale ignorowanie siebie, własnego cierpienia tak samo. W bohaterce w końcu coś drgnęło, ostatnie swoje "odbicie" próbowała uratować, ale było już za późno. A może to dlatego, że nawet dla tej ostatniej nie umiała przekroczyć "bariery" (tej fizycznej i metaforycznej)? Tak to rozumiem.

    Daje do myślenia.

    " – Bycie idiotką uprzykrza życie, wiesz?
    – Czemu jestem idiotką?" - z kontekstu wynoszę, że raczej miało tu być "czemu jesteś idiotką"

    "Schować się w jakimś koncie" - kącie

    Pozdrawiam :)
  • shiro rok temu
    Cieszę się, że się spodobało i dzięki wielkie za zwrócenie uwagi na literówki. Przy sprawdzaniu po raz piąty i dziesiąty mój mózg automatycznie je pominął.
  • Cain rok temu
    Podoba mi się, niezła praca i nawet coś co bym uznał za nieliczne mankamenty wpisują się w przyjętą formę narracji bohaterki.
  • Cain rok temu
    Wrzuć coś jeszcze i jeśli forma nie wymaga by było w całości to rozbij na mniejsze fragmenty publikowane osobno, więcej osób wtedy przeczyta.
  • shiro rok temu
    Cain cieszę się, że się spodobało i dzięki za radę. Osobiście jestem fanką oneshotów nieważne jak długie by były i mam problemy z podzieleniem owego oneshotu na części w dogodnym momencie, ale może coś pokombinuje przy dłuższych tekstach.
  • Marsjasz rok temu
    Bardzo mi się, to opowiadanie, spodobało. Czytałem z narastającym zainteresowaniem (choć byłem pewien jego zakończenia). Dobrze weszłaś w psyche swojej bohaterki. Trochę jeszcze literówek, drobnych błędów ale nie mają znaczenia. Wystarczy zwykła korekta. Czekam na więcej.
  • shiro rok temu
    Dzięki wielkie, podobne komentarze naprawdę zachęcają do dalszego pisania,

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania