Małżeństwo ze swoim własnym Cieniem
Rytm, skok, ślizg.
Rytm, krzy, kwik.
Twarz, do wymiany razem z moimi dłoniami.
Nie będę kradł, i za to nie będę karany.
Nie będę marzł, i za to nie będę cały.
Nie będę jadł, i za to nie będę głodny.
Nie chodzę moimi krokami, nie stoję gdzie jestem, nie jestem gdzie byłem.
Choć chciałbym, bo marzę.
Nieba witanie w salach głębokich mieć obeznanie.
W witrażach szklanych, cyklopowych, widzieć odbicie swojej głowy.
I biegnąć przez parkiety, krzesła stoły, nie zatrzymany słowik wolny.
Co widzę to czuję, oddychanie, u szczytu nieba niebieskie zebranie.
Nie zawistny taniec, ducha ratowanie, przyduszenie zdeptanie, spełnienie marzeń.
Koniec wrażeń, szczyt to koniec, góra wielka gdzie brak zmartwień jak wełna.
Leżenie i wypoczywanie, na dłoni bezpiecznie gdzie nieporuszony, nie zmieniony trwam wiecznie.
Suknia wełniana, na twarzy miękko, w ręce ciepło, choć wieje chłodno to nadal mi miło.
Nie wziełem tego, góry szczytu.
Nie zmarzłem w kurhanie śniegu.
Prośba, biel w czerwień.
Jestem pełen, mogę leżeć I nie wstać wiecznie.
Na ziemi leżą witraże, zakurzone i stare.
Stoją puste sale, gdzie stoją stoły i krzesła zbutwiałe.
Drogi zapomniałem, więcej soli zgarnę, ponieważ nie jadłem.
Z głodu zapomniałem, za kim podążać miałem.
Witraże zdeptałem, stoły złamałem.
Niczego nie zjadłem jak obiecałem.
Nie będę jadł, nie zgłodnieje.
Może jeden kęs wprowadzi mnie w zbawienie?
Nasycić mej wolności pragnienie?
Ale serca czego?
Czyich rąk?
Że z żeber wypowiedziana przyszłości, gdzie po zjedzeniu objawi się jasność.
Tylko wyciągnij rękę i złap berło królewskie, wieniec Cesarski na skoroniach spleciony o różach złotych .
I wstań dumny, ciałem zjednoczony, jednogłośny, głupio stanowczy i weź ucieczkę.
Głupca zbawienie, co żyje ciepłem I mięknie gniewem.
Siądź przy stole i rzuć kości, żeber swej mości pozbawionej godności odartej z troski w krainie purpury, rozkoszy.
Zapach różany, ciało białe, lotne paruje gdzie nie widzisz twarzy tylko dziurę.
Siedzisz dalej, duch podchodzi, ciche kroki.
Berło świeci, głowica odlana na ręce złotej, klejnot wypada.
Głowa się rozlatuje, nie rozumiem.
Biel stanęła, pierś wypięła.
Piękna dama, smukła talia gdzie żebra wystają za płótno olśnienia.
Biel skapuje, twarz wypada, dziewczę nigdy jej nie miała.
Moje odbicie, moja głowa.
Szklana suknia, witrażu fragmenty, góry karykatura, blada skóra różowieje.
Tańczy, depcze.
Rytm, skok, ślizg.
Rytm, krzyk, kwik.
Do stóp słaby opadam, berło w kał się rozpada. Wieniec się rozpada, jak czekolada.
Purpura śmierdzi potem, wymiotuje, od nowa materiał zlizuję.
Rytm, ryk, skok, kwik.
Rytm, ślizg, krzyk, kwik.
Zamiast żeber mam ręce, ręką zamieniłem puste miejsce.
Biel w czerwień, stoi wieczne głupoty więzienie.
Mojego ciała łaknienie, nienażarte marzenie.
Piękna łaknienie, ciała czucie, wybuch nuklearny.
Moje nowe więzienie, małżeństwo ze swoim własnym cieniem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania