Marakrzew.
Nauczyłem się w końcu pisać o tobie.
Ubierać w zachody słońca,
kiedy cienie pełzną wzdłuż przedramienia,
zatrzymując się na twarzy, w okolicach ust.
Pomijam już zupełnie nogi jak z waty,
które nie potrafią podtrzymać konwersacji.
Zamiast tego uciekają, potykając się
jak pastisz chodzenia w obłokach lub mgle.
I kiedy drapię je przez sen - te nogi -
to sam już nie wiem, czy próbuję je unieruchomić,
czy rozgrzać niezdarnie, wybudzić ze śpiączki.
A potem otwieram się na nowe,
Choć przecież ręka bezwiednie zmierza ku nim,
drapiąc i drapiąc - do krwi.
I cienie, które zrodził wczorajszy półmrok,
a które teraz okryły już głowę jak całun,
nie pozwalają mi wyjść poza łóżko.
I przestać.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania