Martwy ja

Ernest zaczął biec. Bał się spóźnienia i stracenia dobrej roboty jako pomocnik sklepikarza. Gdy myśli o takiej sytuacji, przypomina sobie pierwsze dni w mieście, kiedy przyjechał z niewielką ilością marek. Zanim znalazł tę pracę, nie jadł prawie w ogóle obiadów. Bardzo się zadowolił tym, że w końcu będzie mógł pozwolić sobie na kawałek mięsa w niedziele.

Ernest spojrzał na swój kieszonkowy zegarek, który znalazł niedawno w sklepie z rupieciami. Kupił go bardzo tanio, praktycznie za półdarmo. A to dlatego, że metalowa obudowa zegarka była w niezbyt dobrym stanie, pokrywała ją ohydna rdza. Do tego ledwo widoczne liczby zmniejszały jego wartość. Na kopercie dobre oko mogłoby przeczytać napis "BRANDENBURG 1876", co oznaczało, że zegarek ten miał już pięć lat. Niestety, Ernest – mimo jego młodego wieku – nie miał dobrego wzroku, nigdy więc nie przeczytał tego napisu.

Suma summarum był jednak dumny ze swojego zegarka. Chociaż zapewne żaden gentelman nawet nigdy by go nie dotknął.

Aktualnie strzałka zegarka wskazywała prawie liczbę VII. Znaczyło to, że Ernest za parę minut powinien rozpocząć pracę, a została mu do przebycia jeszcze połowa miasta.

Nie ma żartów. Zaczął biec szybciej.

Coraz więcej ludzi wychodzi ze swoich kamienic na ulicę. Rozchodzą się na wszystkie strony.

 

– Najmocniej przepraszam. – Ernest przypadkiem zderzył się z starszą kobietą. Ona tylko spojrzała się na niego i szyderczo dmuchnęła nosem.

Zaczęło się – pomyślał. Na ulicę wpadli krzykacze miejscy, próbujący wcisnąć wszystkim dookoła swoje gazety.

– Nie, dziękuję, naprawdę. Nie, dziękuję – Ernest próbował być z początku miły, lecz każdy ma kres własnej cierpliwości.

– Idź do licha! –powiedział przez zęby do jednego z krzykaczy. Ten ucichł i tylko przeklął coś pod nosem.

Spojrzał na zegarek. Trzeba się spieszyć.

Ktoś się zbliża.

– Alkohole pierwszej klasy, serdecznie zapra…

– Odsuń się, człowieku – Ernest zepchnął mężczyznę na prawą stronę ulicy. Ten prawie upadł.

 

– Może chce Pan kupić? – przed nosem pojawiła się Ernestowi gazeta z napisem "Dziennik Górno-Szlązki".

– Niech to wszystko się wreszcie skończy! – wykrzyknął na cały głos, jednocześnie odpychając krzykacza jeszcze mocniej niż poprzedniego mężczyznę.

Coś uderzyło Ernesta w głowę.

Stracił przytomność.

 

– Co jest? – powiedział, podnosząc głowę z ziemi. Był calusieńki z błota. Nawet na twarzy.

Wstał. Nie wiedział co się dzieje. Wszędzie dookoła ludzie. Zresztą jak zawsze.

Przypomniał sobie o pracy. Spojrzał na zegarek kieszonkowy. W tej chwili krótsza wskazówka zahaczała o liczbę IX. Co oznacza, że przeleżał w błocie prawie dwie godziny.

– Niech to szlag – rzekł zdenerwowany i pobiegł do sklepu, gdzie pracował. Dawno tak szybko nie biegał. Krzykacze już go nie zatrzymywali. Nikt już go nie zatrzymywał.

 

*

 

Do sklepu wszedł młody mężczyzna. Był cały z błota. Wyglądał gorzej niż bezdomny. Wydawało się, że jego – niegdyś czarny płaszcz – czeka tylko na zgnicie i rozpad. Kiedy człowiek zorientował się, że sprzedawca właśnie tak na niego patrzy (jak na bezdomnego) – dłonią próbował zetrzeć błoto z twarzy. Jego krótki czarny wąs stawał się coraz bardziej widoczny, a zawstydzone niebieskawe oczy starały się powiedzieć "Niech nikt się na mnie nie patrzy!".

– Czego chcesz? - Powiedział sklepikarz, stojący za ladą. – To sklep z zagranicznymi herbatami, a nie przybytek dla bezdomnych pijaków!

Lica Ernesta stały się czerwone. Zrobiło mu się ciepło. Po chwili zaczął mówić.

– Nie poznaje mnie pan? Przecież to ja, Ernest. Pracuję jako...

– Kolejny – przerwał sklepikarz – mówiłem już, że znalazłem sobie pomocnika. Czy każdy w tym mieście musi być tak opóźniony, jak ludkowie z Zaboru Rossyjskiego?

– Przecież jeszcze wczoraj tu pracowałem! – Ernest miał już łzy w oczach. Dawno nie był tak zmartwiony. Po jego głowie krążyły różne myśli. Że za niedługo umrze z głodu. Że nawet nie starczy mu pieniędzy na awaryjny powrót do swojego rodzimego domu. Że nie będzie miał jak zapłacić czynszu i wyląduje na ulicy.

– Idź pan lepiej stąd. – Sprzedawca otworzył drzwi wyjściowe i swoimi rękoma pokazał, że Ernest ma wyjść. – Ma pan dzieci? – starał się być miły. – Pewnie się o pana martwią, że żula pan udaje. Niech pan idzie do domu, wypocznie sobie. A w razie czego to może pan do medyka pójść. Chociaż myślę, że może pan się też do Spiritusa Sancti pomodlić, wtedy to może przejdzie i będzie pan zwykłym, normalnym człowiekiem.

Ernest był już za wyjściowym progiem. Sklepikarz zaprosił go do przyszłych zakupów, do swojego herbacianego sklepu i zamknął drzwi.

– Nareszcie. – powiedział sprzedawca, opierając się o drzwi. – Coraz więcej w Polszcze tych wariatów. Coraz więcej.

Po policzkach Ernesta spłynęły łzy. Dawno nie płakał. W zasadzie ostatnio tak płakał, kiedy umarł jego dziadek – Paul. Ernest miał wtedy dziesięć, może jedenaście lat.

Wnuk Paula kompletnie nie wiedział co ma robić. Pociągając nosem, ruszył w stronę swojego mieszkania, które leżało na obrzeżach miasta. Szedł jak pijak – raz przesuwając się bardziej na lewo, a raz na prawo. W rzeczywistości wyglądał jeszcze gorzej niż pijak.

 

*

 

Ernest wszedł po schodach, codziennie musiał pokonywać kilkadziesiąt wysokich, skrzypiących stopni.

Trzask. Szpic buta mocno uderzył o drewniany schód.

Prawie się przewalił.

Przeklął coś pod nosem. Owe słowo przypominało fonetycznie jakiegoś pioruna.

Drzwi. Wreszcie będzie mógł się położyć w swoim – niewygodnym – łóżku.

Jego oczy stały się czerwone. Tak samo policzki. Parę łez trochę oczyściło lica ze smogu.

Na drewnianych drzwiach była przybita kartka. "MIESZKANIE WYSTAWIONE NA SPRZEDAŻ. WŁAŚCICIEL LOKALU P. ERNEST MAIER POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO" — głosił napis na kartce.

Ernest ponownie przeklął. Już nie pod nosem.

 

*

 

Wyszedł na ulicę. Całą twarz miał mokrą z łez. Jego skórę przeszyły dreszcze i dostał gęsiej skórki. Nogi zaczęły mu się trząść.

Dygnął i usiadł na chodniku. Opierał się teraz o swoją byłą kamienicę. Skulił się jak małe dziecko.

Kompletnie nie wiedział co robić. W jego głowie chodziły ciągle te same pytania.

Jak ja niby mogłem popełnić samobójstwo, skoro ciągle żyję? Jestem tutaj przecież.

Dlaczego ten sklepikarz mnie nie rozpoznał? Przecież jeszcze wczoraj pomagałem mu ustawiać chińską herbatę Lap... coś tam Sąciong na półkach.

Może wtedy, na ulicy, jak straciłem przytomność, może właśnie wtedy coś się ze mną stało? Może ja umarłem? A teraz krążę po... no właśnie – po czym?

Czy tak wygląda piekło? Z pewnością mogłoby tak wyglądać.

A może to czyściec? Zaraz pewnie zstąpią aniołki fruwające i wezmą mnie do nieba.

Nie. To nie może być czyściec.

Hmn... może to jakiś żart, kawał, zapewne za niedługo ktoś wyskoczy i zacznie się śmiać ze mnie? Nie, nikt nie wyskoczy.

Ernest zrobił znak krzyża.

Boże, zmiłuj się nade mną!

Zasnął. Otulony w siebie. Pośród obojętnych, śpieszących się przechodniów.

 

*

 

Kościół był pusty. Młody mężczyzna usiadł w pierwszej ławce. Po chwili uklęknął. Przez jakiś czas spoglądał swymi smutnymi, niebieskimi oczami na ołtarz. Nad ołtarzem stały dwie złote figury, jedna przedstawiała kobietę, a druga – mężczyznę. Nad figurami wznosił się Święty Krzyż z ukrzyżowanym Jezusem ze złotą przepaską.

Ernest zaczął się modlić. Prosił, aby wszystko wróciło do normy.

Żeby znów był żywym Ernestem Maierem.

 

Wychodząc z kościoła, spojrzał na wiszące przed budynkiem ogłoszenia parafialne. Ślub jakiegoś Franza z Julią. Potrzebne marki na opał do kościoła. Nowe modlitewniki do zakupu... Nic ciekawego.

Nagle ukłuło go serce. Zrobił się blady. Prawie zemdlał.

"Ernest Maier, lat dwadzieścia jeden, popełnił samobójstwo. Pogrzeb odbędzie się dwudziestego drugiego października, w sobotę, o godzinie jedenastej." — Przeczytał w ogłoszeniach.

Spojrzał na zegarek. Wskazywał godzinę jedenastą i dwadzieścia minut.

– Jeszcze się spóźnię na swój pogrzeb – powiedział szeptem. W jego głosie było trochę ironii.

Pobiegł w stronę cmentarza.

 

Zobaczył swoich rodziców. Płakali. Niedaleko stała reszta dalszej rodziny. Prawie nikogo nie kojarzył z nich. Ksiądz – który dokonywał pogrzebu – wypowiadał swoje formułki, prosząc o zbawienie Ernesta. Ten, widząc ich wszystkich, jeszcze bardziej przyśpieszył kroku.

– Matko! – krzyknął, zbliżając się do swojej mamy. – To ja, Ernest!

– Niych pon se niy żartuje. – Miała całe załzawione oczy. – Moj syn, Ernest tam leży.

– Przecież tutaj jestem. Stoję tu! – Z jego oczu zaczęły płynąć łzy.

– Bój sie pon Boga. Umartego udowocie.

– Ale... – Ernest nie wiedział co powiedzieć.

– Niych pon już idzie, bo żandarma zawołom i wos do wariatkowa weznom. Ale już!

Chciał coś rzec, upierać się, wolał jednak nie ryzykować pójścia do wariatkowa. Jeszcze w celi wariatkowej wyląduje.

Stał przez chwilę, patrząc się w oczy swojej mamy. Po chwili odszedł, płacząc donośnie. Gdy się już trochę oddalił, usłyszał rozmowę jego rodziców.

– Było do miasta jechać, zamiast ostać sam – mówił jego ojciec.

– Wiadomo, iże tutej sami waryjoci miyszkajom – ciągnęła matka.

– Ja, pewnie wzion przikłod z takigo jednygo.

Może rzeczywiście jestem martwy, w piekle?

 

*

 

Był głodny. Bardzo głodny. Od wczoraj rana nic nie jadł i ani kropli napoju nie wziął do ust. Siedział sam na ławce, niedaleko centrum miasta, i czekał. Na co? Sam nie wiedział. Może na kolejną śmierć? Na prawdziwą śmierć?

Każdy kto przechodził obok niego myślał, że siedzi tam jakiś bezdomny, który przepił swoje wszystkie pieniądze.

Spoczywał z wyprostowanymi nogami i patrzał się w chodnik. W cale niebrzydki chodnik.

– Bürger – powiedział ktoś. Ernest spojrzał się w górę. Zobaczył rosłego, wysokiego mężczyznę z postawionym do góry wąsem. Miał na sobie granatowy mundur. Policjant – pomyślał Ernest. W rzeczy samej, policjant.

– Co? – ocknął się. – O co chodzi? Przecież ja nic nie...

– Proszę pokazać jakiś dokument – powiedział wojskowym tonem.

Ernest włożył rękę do kieszeni płaszcza. Pusta. Przeszukał drugą. Tylko zegarek kieszonkowy. Nic więcej. Przecież niedawno dostał kartę pracownika od sklepikarza. Musi gdzieś być! Niech to szlag!

– Nie ma? – zapytał policjant.

Ernest smutno skinął głową.

– Nie ma – powiedział cicho.

– Pójdzie Herr ze mną.

Wstał. Ledwo się trzymał na nogach. Podpierał się więc na ramieniu policjanta.

I tak szedł. Kulawy. Bezdomny. Głodny.

 

*

 

– Hans – mówił policjant do nadzorcy – zajmij się tym tu – wskazał na Ernesta.

– No, biedak to mało powiedziane. – Hans podniósł swój kapelusz, aby lepiej przyjrzeć się Ernestowi. – Chopie, gdzieś ty się tak urządził?

– Ja jestem już martwy – odpowiedział, ledwo słyszalnym głosem.

– Jeszcze nie. – Hans wziął go pod pachę i zaprowadził do małego pokoiku. Na ziemi leżał koc. I nic więcej.

Ernest położył się. Od razu zasnął.

– Będzie z ciebie jeszcze pożytek. Tutaj z każdego jest jakiś pożytek.

 

*

 

Pracował na kopalni jako rębacz. Wszystkie mięśnie go bolały i był cały wyczerpany. Nie lubił tej pracy. Wieczorem wracał półprzytomny do swojego pokoiku i od razu zasypiał na kocu, który leżał już tam chyba kilkadziesiąt lat. Następnego dnia wstawał i szedł dalej wydobywać węgiel. Chętnie pracowałby gdzie indziej, ale przechodziły go ciarki, kiedy przypominał sobie jak był głodnym bezdomnym, który nawet nie trzymał się na własnych nogach.

Nie dostawał zbyt wiele jedzenia. Codziennie kradł z górniczej kuchni dwa ziemniaki, więc ktoś przez niego był cały czas na diecie.

Rąbał swym kilofem. Rąbał. Rąbał. Rąbał. Od miesiąca tylko rąbał. Nic innego, jak rąbanie. Rąbać. Rąbać.

W tej chwili też rąbał. Spojrzałby na swój zegarek kieszonkowy, żeby zobaczyć ile jeszcze musi rąbać – ale niestety – kiedy rąbał to zgubił go gdzieś w odmętach kopalni.

Ojczulek – tak górnicy nazywali tutaj nadzorcę, który sprawdzał, czy pracownicy się nie obijają – ciągle ponaglał ich, żeby coraz więcej rąbali. Efekt tego rąbania był taki, że – tak jak i Ernest – rębacze przychodzili prawie nieprzytomni do swoich pięknych apartamentów.

Wracając, rąbiący Maier (dostał bardzo kreatywne przezwisko) obstawiał, że zostały mu dwie godziny pracy. Podejrzewał taki czas, ponieważ powoli zaczynały mu odpadać ręce, a codziennie traci się kontrolę nad nimi w podobnym momencie.

Miał już przed oczami swój, prawie gnijący, koc, którym mógłby się okryć, który dałby mu ciepło. Czysta rozkosz po ciężkim dniu pracy. Przypomniał mu się teraz jego dom rodzinny na wsi, mama nakładająca okrągłe kluski z ziemniaków – w ciągu miesięcy nie wziął do ust ani jednej kluski. Posiekana czerwona kapusta, która w rzeczywistości ma fioletowy kolor. I rozpływające się w ustach rolady ze smacznej wołowiny. Ile by dał za choćby jeden kęs. Potem rosół, właśnie ugotowany, w którym pływają kawałki makaronu, czekające na włożenie do ust. Wszystko to już odeszło. Nic nie pozostało. A na deser – słodkie, jak...

Zapada ciemniejsza od węgla ciemność.

Ernesta ogarnia zimno.

Jego nogi się nagle uginają. Pada na kolana.

Próbuje krzyczeć, wzywać pomoc.

Nikt go nie słyszy. Jest sam, w pustce.

 

*

 

– Jak wróci od mamusi, to się chłoptaś nieźle zdziwi – powiedział Hubert, był bardzo zadowolony ze swojego łupu. Luksusowe japońskie herbaty nie leżą tak po prostu na ulicy, żeby było można je podnieść z chodnika.

– He he – zaśmiał się prostaczo Erwin. Pokazał jednocześnie swoje dwa zgnite przednie zęby. – Jak wróci to nie będzie miał co pić, będzie musiał pić wodę z Bytomki. He, he – dodał.

W kremowym kredensie coś zastukało. Ponownie. Jeszcze raz. Kolejny.

Drzwiczki się otwarły.

Erwin otworzył usta, próbował coś powiedzieć. Zaniemógł. Podobnie Hubert. Drżały im ręce. Szybkim krokiem zbliżyli się do drzwi wyjściowych. Równie prędko opuścili swoje mieszkanie.

Ernest przez chwilę stał nieruchomo. Nie miał bladego pojęcia co się wydarzyło. Dlaczego... znalazłem się nagle w środku kredensu? Dlaczego na tym stole leżą moje japońskie herbaty, które – jako resztki – kupiłem kiedyś bardzo tanio?

Miał wiele pytań, a niewiele odpowiedzi. Spojrzał na swój płaszcz – wyglądał prawie jak nowy. Znowu odzyskał swój czysty, czarny kolor. Odruchowo włożył dłoń do kieszeni płaszcza. Uśmiechnął się. Po policzku przepłynęła łza radości. Wymacał swój zegarek kieszonkowy, który przecież niedawno temu zgubił w kopalni.

Wyciągnął go. Aktualnie krótsza wskazówka wskazywała liczbę XI. Miał więc jeszcze cały dzień, aby... Obudzić się? Może to jest po prostu zwykły sen? Marzę tylko o tym, co dobre, próbując zapomnieć o codziennych trudach. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

Wypchał kieszenie płaszcza swoimi japońskimi herbatami i odszedł w dół kamienicy. Cudem uniknął przewrócenia się na schodach. Były prawie całe rozwalone.

 

*

 

– Pan Maier? – spytał sklepikarz, jakby widząc ducha. – Co pan tutaj robi?

– Ja wiem, że nie powinienem, to znaczy... ja – Ernest nie wiedział jak się wytłumaczyć ze swojej "wycieczki". – Chwila. Pan mnie poznaje?

– Aż tak stary nie jestem, panie Maier.

– Nie miałem tego na myśli – Ernest ucieszył się z tego, że ktoś go w końcu rozpoznaje jako tego Ernesta Maiera. A nie jako kogoś innego.

– Myślałem, że będziesz tam dłużej. Masz jeszcze dwa dni wolnego.

– Wolnego?

– No, mówię, że masz jeszcze dwa dni wolnego, zanim zaczniesz robotę jako mój asystent – powiedział sklepikarz. – A to mi mówią, że jestem stary i głuchy – dodał pod nosem.

– Do widzenia! – z uśmiechem pożegnał się Ernest. Minęło parę sekund i już znalazł się za drzwiami sklepu, na ulicy. Był tak wesoły, że ludzie myśleli, iż jest pijany albo niespełna rozumu. Taki los wesołka.

Właściciel sklepu z herbatami zaparzył sobie herbatkę.

Ernest podszedł do woźnicy stojącego przy drodze. Zapłacił i nakazał mu jechać do rodzimej wsi.

Wsiadł na furę. Odjechał.

 

*

 

Gdy dotarli na miejsce, Ernest podał woźnicy kilka marek.

– Proszę – powiedział. – To dla pana.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania