Masz w ryj - część 1.

1.

Podmuchy grudniowego wiatru nie przeszkadzają mu iść w rozpiętej kurtce. To już nie tak mroźny miesiąc, jak w czasach jego dzieciństwa. Idzie spokojnym krokiem po nierównym chodniku. Jest spóźniony, ale papieros w ustach skutecznie zniechęca go do żwawszego tempa. Zresztą śpieszyć się nie ma co, to tylko jasełka, pewnie nawet lepiej, że nie obejrzy wszystkiego, grupka dzieciaków owinięta w prześcieradła.

Rafał zatrzymuje się przed wejściem do podstawówki. Dwa ostatnie pociągnięcia i rozsmarowuje peta na koszu na śmieci. Odchrząkuje, spluwa na ziemię. W odbiciu szklanych drzwi poprawia kaptur kurtki, przejeżdża dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i wchodzi do środka.

Szkoła świeci pustkami, w tle słychać stłumione odgłosy przedstawienia. Na drugim końcu korytarza wyłania się chłopaczek o wątłej posturze. Przez chwilę wydaje mu się, że to Młody. Zmyla go bluza: orzełek na piersi, a na plecach podobizny powstańców wielkopolskich spowite czerwoną mgłą i napis „Cześć i chwała Bohaterom”. Jego młodszy brat najczęściej chodzi właśnie w takiej - sam mu tę bluzę kupił na urodziny. W pierwszym odruchu Rafał chce przybić z nim piątkę, ale ślamazarny sposób poruszania się chłopaczka podpowiada mu, że zwyczajnie uległ złudzeniu. Mijają się bez słowa.

W sali gimnastycznej panuje istny tłok, potworny zaduch. Rafał staje w przejściu i na tym się kończy, nie jest w stanie przebić się przez masę rozpromienionych rodziców. Spostrzega Młodego na scenie udekorowanej tonami krepy. Kuca przebrany za osiołka w stajence skleconej z kilku desek. Rafał macha mu z daleka, ale Młody najwidoczniej zbyt się stresuje swoim kucaniem, aby go zauważyć. Kuca tak konsekwentnie przez większość jasełek, pod koniec tylko wstaje na moment, żeby zaśpiewać „Bóg się rodzi”.

 

2.

Czeka na niego w głównym holu, rozgląda się po wnętrzu z pewną nostalgią. Uczęszczał do tej samej łazarskiej podstawówki. Tutaj pierwszy raz pobił się do krwi, tutaj pierwszy raz się całował, tutaj pierwszy raz poznał smak piwa. Trochę się śmiesznie złożyło, że i jego, i Młodego ominęła przyjemność chodzenia do gimnazjum, w takich dziwnych latach robili te całe reformy oświaty. W takich dziwnych latach ich matka znajdywała sobie nowych partnerów.

Cyprian pojawia się w holu. To prawdziwe imię Młodego. Rafał uważa, że to imię zwyczajnie frajerskie - zwłaszcza w zestawieniu z nazwiskiem, Cyprian Ciemny - ale nigdy nie powiedział tego głośno.

– Kucałeś lepiej niż niejeden żul spod Żabki – wita młodszego brata, ale od razu dostrzega, że musiało wydarzyć się coś niedobrego. Oczy zaczerwienione od łez, twarz zasmarkana, gluty spływające po kącikach ust. – Co się stało?

Młody pochlipuje, łapie hausty powietrza.

– Pobili cię? – zgaduje Rafał. – Wyśmiali? Powiedz tylko który.

– Ktoś mi ukradł bluzę.

Jego słowa uderzają niczym piorun, wzniecają pożar, rozświetlają umysł Rafała Ciemnego.

– Czy to była ta patriotyczna? – dopytuje jeszcze dla pewności.

– Ta...

Przed oczami staje mu filigranowy chłopaczek. Ta sama bluza. To nie mógł być przypadek. Przecież on wychodził od strony szatni, szedł w kierunku wyjścia. Chuderlawy taki, jedna kosa i szczęka rozbita o ziemię. Czemu go nie powstrzymał? Rafał zwrócił na niego uwagę, ale nie zrobił nic, nie domyślił się.

– Ja pierdolę – szepcze pod nosem. – Widziałem gnoja, mijałem się z nim na korytarzu.

– Uciekał? Czemu nie wyrwałeś mu tej bluzy?

– Miał ją normalnie na sobie, wydawało się, że to jego, ten sam rozmiar.

– Jak wyglądał?

– Podobny do ciebie... – Rafał zastanawia się. – Ale dziwnie chodził, robił długie kroki jak jakaś franca. To musiał być ktoś z twojej szkoły. Z kim masz kwasy największe?

Młody zastanawia się przez chwilę.

– Z takim Piżmakiem w sumie, Maksem... Kornelem... ale Kornel był pastuszkiem na jasełkach przez cały ten czas.

– Pokażesz mi zdjęcia klasowe i może skojarzę gębę.

W oczach Młodego błyska promyk nadziei. Łzy wysychają, policzki nabierają naturalnych barw. Kto jak kto, ale starszy brat nigdy go nie zawodzi.

– Tylko nie wspominaj nic matce, dobra? – prosi jeszcze Rafała. – Wiesz, że będzie zła, jak się dowie.

– Wiem.

 

3.

– I jak tam mój Piotr Adamczyk sobie poradził? – Matka wraca z pracy późnym wieczorem, zdejmuje płaszcz. Po chwili uchyla drzwi do pokoju Młodego i zastaje swoich synów pochylonych nad ekranem laptopa. Na stoliku pod oknem walają się szkolne fotografie.

– Cześć, mama – Cyprianek macha jej na przywitanie. – Trzeba było przyjść, to byś wiedziała, jak mi poszło!

– Skarbie, kupiłam ci dwulitrową Colę w ramach zadośćuczynienia.

– Kucał tak wiarygodnie, że naprawdę pomyliłem go z osłem – wtrąca się Rafał, nie odrywając wzroku od facebookowych zdjęć. – Aż dziw, że się od tego nie zesrał.

– Już czasami naprawdę mógłbyś się nie odzywać. – Matka podchodzi do Młodego i całuje go w czubek głowy. – Oglądacie fotki ze szkolnej wycieczki? Miałeś mi je pokazać dwa miesiące temu i się nie doczekałam.

– Rafał zobaczył dzisiaj moją wychowawczynię – tłumaczy pokrętnie Cyprianek. – Tak mu się spodobała, że chciał zobaczyć zdjęcia. Mówi, że ma duże balony.

Bezczelny dziecięcy chichot i oczy matki zataczające szerokie koła z zażenowania.

– Lepiej zostawię was samych.

– Ale Colę przynieś.

Ciągłe przebywanie z matką pod jednym dachem już od ładnych paru lat dręczy dumę Rafała. Ale tak już jakoś wyszło i na zmiany się nie zanosi. W rozmowach z kumplami podkreśla zawsze, że mieszkanie jest przepisane na niego, więc jak ktoś ma się wyprowadzić, to raczej nie on. Jego dziewczyna, Elizka, kilkukrotnie proponowała mu już, aby wspólnie wynajęli jakąś kawalerkę, ale on nawet nie chce sobie wyobrażać takiego scenariusza.

Przeglądają fotografie uczniów ze szkoły Młodego jeszcze przez godzinę. Udaje im się wytypować pięciu potencjalnych złodziei, ale żadna z kandydatur nie przekonuje Rafała w stu procentach. Zlewają mu się twarze, ci wszyscy gówniarze wyglądają zupełnie tak samo. Włosy krótko przystrzyżone na bokach, grzywka zaczesana na bok, wielki pokaz mody wśród małolatów. Już nawet nie potrafi odtworzyć w pamięci facjaty tego chłopaczka z korytarza, stracił jakąkolwiek pewność, wpatrywał się w zbyt dużą ilość zdjęć. Przypomina mu się jedynie tylko ten kaczy chód, ale tego na fotografiach oczywiście nie widać.

Przepełnia go frustracja i rozgoryczenie.

Miał kolesia jak na patelni, teraz musi siedzieć i kombinować.

– Idę spać – stwierdza, wypijając ostatni łyk Coli. – Ale przyrzekam ci, że jeszcze dojedziemy tego frajera.

– Słowo honoru?

– Słowo, kurwa, honoru.

 

 

4.

Monumentalna konstrukcja świątyni, tłumy wiernych, podniosła atmosfera.

Msza święta.

Kolejka ustawia się, aby przyjąć najświętszy sakrament, lecz Rafał z dumnie uniesioną głową nie rusza się z ławki. Jest jedną z niewielu osób, która z godnością potrafi zaakceptować fakt, że na łaskę uświęcającą swoimi czynami nie zapracował. Patrzy z pogardą na sąsiadów z bloku, na byłych znajomych ze szkoły, na handlarzy z rynku łazarskiego. Ich ścieżki splatały się już niejednokrotnie, niejedno usłyszał, niejedno zobaczył. Ten nie wypuszczał niewiernej żony z domu przez tydzień, ten niedawno spowodował stłuczkę po pijaku, ta jeszcze wczoraj sprzedawała trefny zestaw garnków za kilkaset złotych. Grzech na grzechu, bez szczerego postanowienia poprawy, a do komunii drepczą pokornie, jak nieskalane Matki Teresy czy inni święci. Rafał znieść umie wiele, ale hipokryzji nie toleruje.

Przeszywające ukłucie.

Teraz ją ujrzał. Stoi tam, zwrócona swą piękną buźką w kierunku ołtarza. Delikatne dłonie splecione, oczy czarne zamyślone, zadumane. Sandra, ta szmata, co go w liceum rzuciła przed samą studniówką. Dla jakiegoś fagasa z ulizanymi włosami, w okularach, zezowatego typa z płaskostopiem, co w Słowikach śpiewał. Jak mogła, ta suka, zrobić takie głupstwo, tak go upokorzyć na zawsze? Przecież wybrali już krawat i suknię w tym samym odcieniu fioletu, już miał bukiet róż zamówiony, cukierki Raffaello kupione i paczkę kondomów. Ta zdrada, ta zadra zostanie w nim i już nigdy się nie zagoi. Ta Sandra dupodajna, Sandra ladacznica, Sandra-srandra. Przeżuwa teraz ciało Chrystusa, taka święta, u boku sflaczałego męża, farmaceuty (jeśli wierzyć portalom społecznościowym, ona także w aptece pracuje). Dołącza do nich jej ojciec, również rozpływający się nad smakiem hostii. Następny wybitny element; całe osiedle wie, że dorobił się na sprowadzaniu fajek z Niemiec, ale jak trzeba popisać się swoją dobrodusznością, to na pieszą pielgrzymkę do Jasnej Góry zapisze się w pierwszej kolejności.

Wciąż to kłucie. Odwraca wzrok. Kochał kiedyś tak mocno i tak mocno został za tę miłość skarcony. Spogląda na swoją Elizkę, która w milczeniu wpatruje się w swoje tipsy.

Niech już odbębni się ta niedzielna wyprawa do kościoła.

 

5.

Monumentalna konstrukcja świątyni, tłumy wiernych, podniosła atmosfera.

Mecz Lecha Poznań.

Ze wszystkich mszy świętych na świecie ta jest najpiękniejsza. Wchodzi na trybunę kotła, wita się ze swoimi braćmi po szalu. Tutaj czuje się najlepiej, tutaj czuje prawdziwą moc. Wszystkim przyświeca jeden cel, nikt nie udaje kogoś, kim nie jest. Wrzuca dziesięć złotych do puszki na oprawy, a następnie wita się z Lizolem, kumplem z pracy, który od razu częstuje go buchem marihuany. Po przyjemnej chwili relaksu Lizol zaprowadza go pod płot, żeby zademonstrować transparenty, jakie przygotowano na mecz. „Stop milicyjnym mordercom z AT” wysprejowano na białym płótnie. Rafał oczywiście słyszał o akcji krakowskiej grupy antyterrorystycznej, w której zastrzelono jednego z kiboli Cracovii. Wybitnie go ta sprawa zbulwersowała i jak najbardziej popierał jakąkolwiek formę protestu. Psy to zaraza tego kraju, trzeba je wyplenić, wybić co do jednego. Na drugim transparencie widnieją wielkie litery ACAB i zesztywniała twarz policjanta. Gruby sznur oplata jego szyję.

– Co znaczy ACAB? – Rafał nie spotkał się wcześniej z takim skrótem.

– To takie nowe CHWDP – wyjaśnia Lizol.

Rafał potakuje ze zrozumieniem, choć nie rozumie.

– Pamiętasz te czasy, kiedy pisało się HWDP przez samo H?

– Nie, ja jeszcze szczeniak wtedy byłem.

Chłodne powiewy wiatru i mało atrakcyjny przeciwnik nie skłoniły do przybycia na stadion tylu ludzi, co zazwyczaj. Przyszli za to ci najwierniejsi, ci, którym naprawdę zależy. Atmosfera od początku więc sama się nakręca. Odczuć już można zbliżające się święta i obchody rocznicy wybuchu powstania. Na tę drugą okoliczność piłkarze wychodzą na boisku w asyście rekonstruktorów ubranych w historyczne mundury, na płotach zawisają kolejne transparenty: „Wielopolanie Powstańcom” oraz pomniejsze sztandary powstańcze. Rafał przypomina sobie o bluzie, którą skradziono Młodemu i spluwa na ziemię.

Razem z pierwszym gwizdkiem sędziego, a także przeszywającym gwizdem lokomotywy puszczanym z głośników, chłopaki w kominiarkach odpalają race na kotle, które układają w kształt krzyża. Minuta ciszy. Rafał prostuje plecy i zastanawia się, co on by zrobił, gdyby do jego mieszkania wdarła się ekipa antyterrorystów. Matkę z chorym kręgosłupem powaliliby na podłogę, Cyprianka załatwiliby jednym uderzeniem kolby, a on dostałby serię pocisków w klatkę piersiową. A może też rzuciłby się na policjanta z bronią?

Po chwili gniazdowy intonuje:

– Zawsze i wszędzie...

– Policja jebana będzie! – odpowiadają mu tysiące gardeł.

Od tego momentu doping idzie na pełnej petardzie. Uskrzydlona drużyna strzela dwie bramki, a kibice zdają się nie odczuwać zimna. Takie wieczory Rafał uwielbia najbardziej. Prawdziwa siła, wzajemne wsparcie, walka z systemem. Zapasy energii nagromadzone na cały tydzień. Zdarza się, że uderzają go myśli typu: „Kilkudziesięciu spoconych facetów ugania się za piłką, a ja to z jakiegoś powodu oglądam i zwalczam innych oglądających, którzy preferują spoconych facetów w innych kolorach koszulek, walczę w tej sprawie i gotów jestem przesiedzieć za to cztery-osiem”. Zdarzają mu się - każdy miewa przecież chwile słabości. Ale potem ponownie wchodzi na stadion, staje ramię w ramię z najlepszymi ziomkami i wszelkie wątpliwości znikają, gdy dostaje kopa adrenaliny przy wspólnych śpiewach. Bez tego nie da się żyć, to uzależnia jak najlepszy narkotyk.

– Cały stadion razem z nami – zdzierają głosy, – wypierdalać z uchodźcami!

Mija chwila i do bramki Termaliki ponownie wpada futbolówka. Strzelcem gola zostaje Duńczyk, Gytkjaer, który tym sposobem zdobywa swojego pierwszego hat-tricka w ekstraklasie. Na trybunach zaczyna się prawdziwa świąteczna fiesta. Wszyscy wyciągają klucze z kieszeni i potrząsając nimi, niczym dzwoneczkami, wyśpiewują melodię „Jingle Bells”. Jeden z fanów, w zupełnej euforii, chodzi od kibica do kibica, dzieląc się z każdym świątecznym opłatkiem.

– Dobrych, spokojnych świąt – mówią sobie nawzajem.

– Żebyśmy mistrza zdobyli!

Mecz kończy się przyzwoitym zwycięstwem Lecha trzy do jednego. Szczęśliwi Rafał i Lizol opuszczają stadion, udają się w kierunku zatłoczonych tramwajów.

6.

Półki uginające się pod książkam, niewidzialne chmury kurzu, kartony walające się po podłodze.

Rafał przeciska się między paletami w stronę zwrotowni - pomieszczenia, w którym zwrócone z księgarń książki grupuje się, a następnie owija w brązowy papier. Powstałe w ten sposób paczki przenosi się później w odpowiednio przypisane miejsca w magazynie.

– Gdzie mi znowu w telefon patrzysz? – Rafał opieprza Peda, który zamiast segregować zwrócone tytuły, pisze do kogoś wiadomość.

Ksywkę Pedo zyskał pierwszego dnia pracy, kiedy na zwrotowni trwała akurat zażarta dyskusja o prawa osób homoseksualnych do adopcji dzieci. Pedo jako jedyny uważał, że to słuszny pomysł - bo lepiej małolatowi w jakiejkolwiek rodzinie, niż w domu dziecka, argumentował - i tak jakoś przylgnęła do niego ksywka Pedo. Może i niesłusznie, ale wszyscy, łącznie z samym zainteresowanym, przywykli do tej ksywki i nikt już szat o to nie rozdzierał.

Młody chłopak szybko chowa komórkę do kieszeni i posłusznie zanurza się w stosie książek. Rafał podchodzi do Lizola, który robi sobie przerwę w pakowaniu dzieł Remarque'a i wpatruje się w rozkładówki Playboy'a rozwieszone na ścianie. Plakaty z gołymi babami w magazynie niestety skutecznie odwracają uwagę pracowników, a co ciekawe, najstarsze z nich datuje się nawet na połowę lat dziewięćdziesiątych.

– Rafi, nie ma taśmiarek – Lizol oznajmia głośno, kiedy orientuje się, że Rafał znajduje się tuż za nim. – I flamaster mi się wypisał.

– Nie przejmuj się tym teraz. – Rafał podaje mu plik dokumentów. – Bierz Mazola i rozwieźcie te tytuły po księgarniach w Poznaniu.

W magazynie pracuje również młodszy brat Lizola, technik elektryk, Mazol. Jakoś tak się złożyło, że ich ksywki brzmią podobnie. Wyglądają również całkiem podobnie, krótko przystrzyżone włosy, szerokie nosy, choć Mazol wyróżnia się parą okularów. Do klanu Żółciaków należy również, będący jeszcze w liceum, Kurwizol. On jednak charakteryzuje się śnieżnobiałą czupryną. Nie pozostało to niezauważone przez kolegów z osiedla - stąd taki, a nie inny przydomek, sugerujący rozwiązłość matki.

Zrządzeniem losu w zwrotowni pojawia się akurat Mazol, trzymając w ręku listę do inwentury. Dostrzegając Rafała, kiwa na niego dłonią i przyciszonym głosem ostrzega:

– Szef przyszedł, uważaj. Chce z tobą pomówić.

– Ach szef, no jasne. – Rafał udaje, że zupełnie go ta informacja nie rusza. – A ty wskakuj z braciszkiem do kangura i rozwieźcie paczki. Właśnie wręczyłem mu listę.

W dłoni Mazola lądują kluczyki do dostawczego renault kangoo. Rodzeństwo z zadowoleniem przerywa żmudne magazynowe zadania i udaje się do szatni po kurtki. Rafał natomiast zmierza do biura, w którym majaczą już siwe kędziory szefa wydawnictwa.

– O, Rafał, dobrze, że cię widzę. – Prezes zachowuje się, jakby ich spotkanie było przypadkowe. – Mam pytanie. Wytłumacz mi, jak to jest, że klient do mnie dzwoni, poważny facet z poważnej hurtowni, i on z pocałowaniem ręki zamówi u nas pięćset sztuk Umberto Eco, a w mailu od ciebie widnieje informacja, że na stanie jest tylko trzydzieści?

– Chodliwy autor, to i szybciej schodzi z magazynu – Rafał odpowiada niepewnie.

– Już ja wiem najlepiej, że to jest chodliwy autor. Ale to nie koniec moich pytań. Wytłumacz mi, jak to jest, że ja sobie idę na piątkę, żeby to sprawdzić, wchodzę do środka i pierwsza paleta z brzegu, na którą natrafiam, to Umberto Eco od podłogi po sufit? Ponad tysiąc egzemplarzy.

Kropelki potu zaczynają pojawiać się na czole Rafała. Sięga po segregator z inwentarzem piątego magazynu, przegląda go nerwowo.

– To niemożliwe – stęka. – Sprawdzałem to już wcześniej.

Znajduje właściwą rubrykę. Ciąg przekleństw prześlizguje przez jego zawilgoconą głowę. Wyraźnie zaznaczono, że w środku znajduje się tysiąc dwieście egzemplarzy.

– A czy wiesz, że ten poważny facet z poważnej hurtowni zmienił już zdanie? – Szef spogląda Rafałowi głęboko w oczy. – Zamówi inne książki u Mariana, u konkurencji.

– Przepraszam najmocniej...

– Co mi po twoich przeprosinach?! – Właściciel wydawnictwa eksploduje złością. Jego twarz purpurowieje, pięści zakreślają wielkie koła w powietrzu. – Ponad dwadzieścia tysięcy złotych przeszło nam koło nosa! Z twojej pensji to ma iść? Po co ja w ogóle dawałem ci tę umowę o pracę? Mam ci zacząć liczyć, ile straciliśmy od kiedy przeszedłeś na etat?

Rafał nie potrafi myśleć o niczym innym, jak o tym, że każde słowo wykrzyczane przez szefa odbija się echem po całej hali magazynu. Słyszą je nawet szeregowi układacze książek, nawet Pedo zapatrzony w ekran telefonu. Skończony idiota. To Pedo w zeszły piątek sprawdzał dostępność tytułów Umberto Eco, to on przekazał mu informację, że zostało tylko trzydzieści egzemplarzy. Niby wszystko dokładnie sprawdził, niby się przyłożył. Jeszcze z nim pomówi, jeszcze się zemści. Każe mu ciągnąć paleciaka po oblodzonym chodniku przez cały dzień. Na pewno będzie mu dobrze szło w tych jego obszczanych, podziurawionych trampeczkach. Palce mu odpadną, kręgi mu powypadają.

– Przepraszam, szefie! – Rafał staje na baczność. – Zostałem wprowadzony w błąd...

– A co mnie to obchodzi? – Prezes patrzy na niego kpiąco. – Daję ci ostatnią szansę. Jeszcze raz to się powtórzy i wylatujesz na zbity pysk.

 

7.

Skulony z zimna i rozdrażnienia przechadza się między sklepowymi półkami. Z głośników wydobywa się melodia amerykańskiego przeboju świątecznego, stoiska mamią błyszczącymi girlandami, złotymi dzwoneczkami. Nie może oprzeć się wrażeniu, że sztucznie podsycana atmosfera świąt wręcz zniechęca go do zakupów, nie mówiąc już o sprawianiu jakiegoś poczucia radości. Śnieg jak zwykle nie sypnął, na koncie jak zwykle posucha.

Jego wzrok przebiega po wystawionych produktach. W dziale z kosmetykami znajduje elegancko zapakowany zestaw do kąpieli przeceniony z osiemdziesięciu złotych na pięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć - w sam raz dla matki. Zaraz obok jakieś perfumy w miarę znanej marki - Elizka się ucieszy. W dziale sportowym udaje mu się wygrzebać piłkę Adidasa, dobry model, którym kopano na zeszłorocznym Euro - pokopie nim i Młody. To musi wystarczyć. Dorzuci do tego tradycyjnie kilka defów, to znaczy książek z defektami, które za darmo można zabrać z magazynu. Wszystko owinie w srebrny papier i rodzina będzie wysławiać jego hojność pod niebiosa. Tak mu się wydaje.

Po chwili staje w kolejce do kasy i zaczyna podpatrywać, co inni mają w wózkach: olbrzymie pudełka klocków Lego, telewizory, konsole do gier, mikrofalówki, stosy markowych ciuchów. Chwyta go coś za gardło, jakaś niewidzialna dłoń nie pozwala mu przełknąć śliny. Przez moment wydaje mu się, że łzy nalatują mu do oczu, ale to tylko złudzenie, przecież on nie zapłacze, nie będzie się nad sobą użalał. W takich momentach, kiedy czeka pół godziny, aby wydać niecałe dwieście pięćdziesiąt złotych na prezenty, czuje, że coś w jego życiu poszło nie tak, że nie urodził się tam, gdzie trzeba. Taki, jaki trzeba.

Gdyby tylko mógł sobie na to pozwolić, obdarowałby matkę od stóp do głów. Kochała go i kocha po prostu, i zawsze chciała dla niego najlepiej, nawet jak do jakichś scysji dochodziło, a tak się przecież zdarza w każdej normalnej rodzinie. Pamięta, jak go zjechała od góry do dołu, gdy jako trzynastolatek wymknął się do kolegi, żeby obejrzeć finał Ligi Mistrzów. Po tym zdarzeniu nie zobaczył ekranu telewizora przez okrągły miesiąc, ale po latach uznał jej działanie za niezwykle wychowawcze. Tyle by jej teraz dał, zadbałby o jej zdrowie przede wszystkim. Wysłałby ją do jakiegoś luksusowego SPA na kurację albo najlepiej do Tropical Islands pod Berlinem. Wspaniały pomysł. Wziąłby tam też Młodego, spędziliby razem cudowny weekend. Matka nabrałaby wigoru w tamtejszych saunach, pewnie zniknęły by jej problemy z oddychaniem. Młody szalałby w basenach, miałby o czym w szkole opowiadać, a Elizka opaliłaby swoje jędrne ciałko, przyjemniej by się pieściło tak dobrze zadbaną skórę. Przyrzeka sobie w duszy, że do wakacji uzbiera odpowiednią sumę. Cztery tysiące powinny wystarczyć na kilkudniowy wyjazd.

– Dwieście czterdzieści pięć złotych, dziewięćdziesiąt siedem groszy – chłodne słowa kasjerki świszczą niczym bicz smagający plecy. Sam go sobie ukręcił. Podaje kasjerce kartę płatniczą, trzymając brodę wysoko.

Może dla Młodego da się coś jeszcze wyskubać? Przypomina mu się jego zasmarkana minia. Przypomina mu się też, jakie jest jego największe marzenie: chciałby potrzymać racę na meczu. Tyle razy już o tym wspominał, kręcił go czerwony dym, światło rozbijające panujący mrok. Pirotechnika pobudza wyobraźnię dziecka lepiej niż jakiekolwiek zajęcia w lokalnym domu kultury. Ale Rafał zawsze tłumaczył mu, że jest jeszcze za mały. Za odpalenie racy można pójść do aresztu, odwiedzić sąd, zatańczyć pod „milicyjną” pałą.

Rafał opuszcza supermarket i zmierza na przystanek autobusowy. Do głowy wpada mu niespodziewany pomysł. Niedługo kibolska ekipa, jak co roku, przygotuje iluminację miasta z okazji rocznicy wybuchu powstania wielkopolskiego; race zapłoną wzdłuż ulic Poznania, tworząc spektakularny łańcuch ognia. W obliczu setek rozświetlonych rac policjanci pozostaną bierni. Nie będą przecież pakować nikogo do lodówek za świętowanie rocznicy powstania narodowego. A zatem pojawi się też szansa, aby spełnić marzenie Młodego. Gdy dowie się, że będzie mógł potrzymać racę w samym sercu miasta na rondzie Rataje, wprost popłacze się ze szczęścia.

Zmarznięty wsiada do autobusu w przekonaniu, że jednak zdarzają mu się przebłyski geniuszu.

 

8.

Dzień ostatniej szansy. Jutro uczniowie zaczynają ferie świąteczne, a szkoły zostaną zamknięte na cztery spusty. Rafał bierze wolne w pracy, uzbraja się w dwie paczki papierosów i termos ciepłej kawy. W pierwszej kolejności wita się z podstarzałą woźną, która pamięta go jeszcze z czasów, kiedy bił innych na korytarzach i bazgrolił mazakiem na murach. Ucina z nią krótką pogawędkę i wspomina, że musi odebrać młodszego brata. To zdecydowanie uśpi jej czujność i pozwoli mu na długie ślęczenie przed wejściem. Gdy tylko rozpozna ten ślamazarny chód rodem z cyrku, przejdzie za szczylem kilka metrów, wepchnie go w krzaki, skuje mu mordę, a na następnie odprowadzi pod samo mieszkanie i bluza znów wróci do prawowitego właściciela.

Siada okrakiem na barierce, zapala szluga i cierpliwie czeka.

Dzwonek.

Zgraja bachorów wypływa głównymi drzwiami. Niesłychany jazgot, przekomarzania. Cześć z nich czym prędzej oddala się od szkoły, chcąc zostawić ten cały syf za sobą, część zostaje odebrana przez rodziców, część przez dobrych kilka minut stoi jeszcze pod budynkiem, nie wiadomo po co. W każdym razie gnojka o krzywych girach nigdzie nie widać.

Następny dzwonek za czterdzieści pięć minut. Rafał idzie za rząd iglaków, aby się odlać. Po chwili wraca na posterunek i ogląda coś bez celu w telefonie. Kawa już dawno zrobiła się zimna, wyrzuca tekturowy kubeczek do kosza. Czeka.

Pod szkołę podchodzą kolejni rodzice. Jak on wyglądają na zanudzonych, zniecierpliwionych. Do rozpoczęcia kolejnej przerwy pozostaje minuta. Uwagę Rafała przykuwa niskiej postury chłopak z piłką w rękach, który pojawia się w gronie oczekujących. Nabiera solidnych podejrzeń, że to jego właśnie szuka, ale dzieciak nie rusza się, nie robi żadnych kroków. Trudno mu ocenić sytuację. Wszystko pasuje: chuda sylwetka, włosy zaczesane na bok, z daleka do złudzenia przypomina Młodego. Potrzebny mu tylko ostateczny dowód.

Dzwonek. Główne wejście ponownie otwiera się z hukiem, uczniowie zalewają plac przed budynkiem. Podejrzany typek niknie na moment w chmarze gówniarzerii. Rafał podnosi się z barierek, rozgląda się uważnie, szukając go wzrokiem. W tym momencie dostrzega jego kaczy chód, nogi dziwnie zginające się w kolanach.

– Mam cię, pizdo jebana – mówi do siebie.

Złodziej bluzy prowadzi ożywioną rozmowę z dwoma przyjaciółmi, co jakiś czas kozłując piłkę o ziemię. Zmierzają w górę ulicy. Rafał przyśpiesza kroku, zaciskając pięści w kieszeniach. Zajdzie go od tyłu, powali na ziemię. Reszta jego ziomeczków, ucieknie w popłochu albo stanie sparaliżowana. Kopniak w splot słoneczny i buła na ryj powinny załatwić sprawę. Klient zwinie się w kłębek i zgodzi się na każdą współpracę.

Trzy kroki, dwa, jeden...

Przed grupką dzieciaków na chodniku zatrzymuje się czarny mercedes. Rafał ma już przeprowadzać swój atak, ale w ostatniej chwili orientuje się, że w samochodzie musi znajdować się ojciec jednego z nich. Drzwi otwierają się. Chłopaczki wchodzą posłusznie jeden za drugim. Mimo zaskoczenia, Rafał nie traci rezonu. Pośpiesznie wyciąga komórkę z kieszeni spodni. To jedyne rozsądne wyjście. Udając, że właśnie otrzymał pilną wiadomość, unosi telefon nieco wyżej i robi gówniarzowi serię zdjęć zanim jego twarz znika za przyciemnianą szybą mercedesa.

Auto odjeżdża, zostawiając głębokie ślady opon na oszronionym trawniku.

9.

– To taki Artur, kuzyn Tabaki z mojej klasy – stwierdza Młody ochrypłym głosem, wpatrując się w fotografię wykonaną przez Rafała. – Nie chodzi do naszej szkoły, ale razem z Tabaką trenują w Poznaniaku i wspólnie jeżdżą na treningi. Widziałem go kilka razy u nas w budzie, zapraszają go też często na imprezy urodzinowe.

– Gdzie on mieszka?

– Nie na Łazarzu, nie wiem.

Młody odchrząkuje, zielona flegma ląduje na chusteczce. Rafał wzdycha ciężko, jego też coś drapie w gardło, ale to raczej irytacja.

– Idę teraz po choinkę do supermarketu – oznajmia twardym głosem. – Masz zadzwonić do tego tam Tabaki i wyciągnąć wszystkie informacje. Jak wrócę, masz mi powiedzieć, gdzie ten typek mieszka, co to za rodzina, gdzie chodzi do szkoły i przy jakich pornolach najczęściej trzepie kapucyna.

– Ale...

– Wychodzę!

 

Dla niecieprliwych:

www.maszwryj.pl

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • No widze po pierwszych akapitach, ze to jest dobrze napisane. Jako ze teraz mam slabe warunki, by sie zaglebiac, a dlugie to jak skurwysyn, to se wroce.
  • Gustaw 06.10.2018
    Dzięki za komentarz! Całość (4 części) czyta się w 55-70 minut. No tak mi wyszło jakoś!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania