Mazury cud natury
Przyszły teść zaproponował kandydatowi na zięcia, a właściwie by być dokładniejszym, namawiał, na odkupienie od jego przyjaciela, letniskowego domku nad brzegiem mazurskiego jeziora. Ludwikowi od samego początku ten pomysł się nie spodobał i wolał spełnić swoje marzenie o domu w Hiszpanii. Zanim zrealizował plany, jego najbliższy przyjaciel wyprzedził go, stał się właścicielem jakieś perełki na półwyspie iberyjskim i zanim go zobaczył, wybuchła epidemia. Dopiero wiosną tego roku wybrał się na swoją posesję i zastał tam dzikich lokatorów. Poprosił o usunięcie ze swojej własności obcych mu ludzi, którzy nie tylko zamieszkują, lecz zdewastowali jego willę. Niestety na podstawie uchwalonej przez parlament ustawy, odmówiono mu pomocy i może jedynie wystąpić do Sądu o eksmisję, co nie będzie bezpłatne, szybkie i bezbolesne. Najprawdopodobniej zgodnie z popapranym prawem dom stracił, ale koszta, jakie generuje, musi pokrywać.
Ludwik, tylko raz jako dziecko był na mazurach, gdzie zwiedzał stare chałupy w muzeum kultury ludowej w Węgorzewie i nie przypadło mu to do gustu. Drewniane chatki z małymi okienkami i niskimi, ciasnymi pomieszczeniami, bez wygód i zdobyczy cywilizacyjnych nie były tym, o czym marzył. Wolał nowoczesne, wysokie, oszklone, pełne wygód i nowoczesnej elektroniki. Posiadał już taki apartament, niedaleko swojej firmy i takie rozwiązanie bardzo mu odpowiadało. Jeżeli chciał gdziekolwiek wyjechać na odpoczynek, to w Internecie sprawdzał oferty i wybierał najbardziej interesujące.
Niespodziewana propozycja starego piernika, jego przyszłego teścia, była z tych, które uważał za najbardziej wkurzające. Jemu nie wypadało odmawiać swojemu największemu kontrahentowi i zarazem ojcu swojej dziewczyny. Najchętniej by się wyłgał, lecz wszelkie delikatne próby przynosiły gorszy efekt od zamierzonego. Musiał się pogodzić z tym, że pewnym ludziom się nie odmawia i lepiej się poddać niż iść w zaparte. Niczym pies z podkulonym ogonem wybrał się w drogę na Mazury, gdzie już na niego wszyscy czekali. Zwlekał najdłużej jak mógł, lecz zapowiadana nie najlepsza pogoda na koniec tygodnia i na początek, zapewniła mu prawie pustą trasę. Przyjechał do ładnie wyremontowanego budynku, określającego się mianem uroczysko, w pełnym blasku słońca, skąd miał niespełna dziesięć kilometrów do miejsca, gdzie przebywała jego narzeczona ze swoimi rodzicami. Niedługo po przyjeździe, zadzwonił do swojej partnerki. Kiedy odebrała połączenie, powiedział – z trudnościami dojechałem do uroczyska, droga była okropna, jestem bardzo zmęczony – i na koniec dorzucił – jutro w południe się spotkamy – rozmowa przebiegała krótko, tak jak lubił i nie dał swojej dziewczynie sposobności, na wyrażenie chęci na odwiedzenie.
Zadowolony odebrał klucze, do zarezerwowanego pokoju i po przebraniu się w spodenki kąpielowe, złapał ręcznik i butelkę piwa w drodze do prywatnego pomostu. Woda w niewielkim jezioru albo w stawie, była ciepła, krystalicznie czysta i kilka razy przepłynął, zanim uznał wysiłek za wystarczający. Kiedy wyszedł z wody, usiadł na pomoście, ze stopami zanurzonymi w wodzie i obserwując pływające ryby, popijał piwo. Relaks w miejscu odległym od zgiełku cywilizacji przypadł mu gustu i na przyszłość zaplanował sobie, że co jakiś czas powinien kontynuować takie samotne wypady. Jego postanowienie zakłóciło pojawianie się weselników, którzy byli jakimiś dalekimi krewnymi właścicieli i wprosili się na sesję zdjęciową. Zanim zaprotestował on i gospodarz, starosta z butelką weselnej zmaterializował się przy nim. Towarzyszyła mu nimfa, robiąca za druhnę, z koszem pełnym wiejskiej zagrychy. Chłopu by odmówił, lecz dziewczęciu nie uchodziło, tym bardziej że robiła słodką minkę. Kilka kieliszków następujących szybko po sobie, pobudziło krążenie krwi i w jakiś niewyjaśniony sposób, przepasany ręcznikiem, zmaterializował się kilka kilometrów dalej na weselu.
Rano czuł się okropnie i obiecał sobie, że już nigdy nie weźmie nawet kropli alkoholu do ust. W postanowieniu trwał, dopóki jakiś krewny młodej pary nie podszedł do niego, z dwoma kieliszkami i butelką wódki – czym się strułeś, tym się, lecz – powiedział i nalał sobie i jemu. Pierwszy klin smakował okropnie, lecz drugi i kolejny znacznie lepiej. Nawet nie wiedział kiedy ponownie się upił. Kiedy trochę doszedł do siebie, wezwał taksówkę i kazał się zawieźć do uroczyska. Późną nocą zjawił się w swoim pokoju i po zimnym prysznicu, uwalił się w pościeli. Odsypianie ciężkich chwil zakłóciła mu narzeczona, zaniepokojona jego zniknięciem. Zamiast dać, chłopu odespać chwilowe szaleństwo, szarpała nim, aż pogodzony z losem wstał.
Jedynym wyjściem na zachowanie twarzy, a zwłaszcza własnej nieskazitelnej reputacji, było obciążenie jakąś chorobą własnej niedyspozycji. Fortel mógł się udać, o ile gospodarze powstrzymają długie języki. Nawet nie musiał ich do niczego namawiać, ponieważ intuicyjnie wspomogli jego wersję. Życząc mu na odjezdne, by następnym razem niczego nie spożywał w przydrożnych barach, tylko skorzystał z ich wyśmienitej kuchni, bardzo mu się spodobała ich postawa. Dlatego głośno w obecności przyszłych teściów i narzeczonej wyraził, swoje podziękowanie za wspaniałą opiekę i zarezerwował w jesieni pobyt integracyjny dla dziesięciu osób.
Smaczny dla innych obiad, a przede wszystkim drogi, rósł mu w ustach. Gdy inni się delektowali, on skupiał się na uzupełnianiu płynów w organizmie, marzył o ciszy i odpoczynku. Niestety nie było mu to dane, ponieważ przyszły teść miał w stosunku do niego inne plany. Uparł się, by obwieźć go chyba po wszystkich portach, marinach mazurskich i nie chciał słyszeć głosu sprzeciwu.
Zapchane wybrzeże w Mikołajkach, dudniło Ludwikowi niczym młot w głowie i co jakiś czas wpadał na kogoś. Łódki, łajby, żaglówki, statki, motorówki i cała masa drobnicy zupełnie go nieinteresowana, lecz na widok luksusowych jachtów, aż mu dech zaparło. Kompletnie się nie znał na cenach za takie jednostki, oprócz wartości materiału przeznaczonego na ich zbudowanie. Szybko podliczał w myślach i wychodził mu setki tysięcy, a przy wielkich nawet miliony złotych. Bogactwo, przepych, oszałamiało, podobnie było w innych portach i marinach. Wyglądało jakby wszyscy krezusi, część swojego majątku ulokowali w ekskluzywnych jednostkach pływających.
Niedługo przed zachodem słońca, przy jednym z nabrzeży z liczne odwiedzanych jezior, przyszły teść spotkał jakiegoś dawno niewidzianego kolegę, który swoim nowoczesnym jachtem wraz z grupą przyjaciół pływał po mazurskich jeziorach. Miał dwa miejsca, więc chcąc się pochwalić, zaprosił swojego kolegę i jego małżonkę na krótki rejs. Ludwik z narzeczoną pozostali sami na pomoście i obserwowali wypływającą jednostkę. Narzeczona miała ochotę również popływać i namawiała na wypożyczenie motorówki. Cena wynajmu za godzinę zwalała z nóg, nawet niebiednego Ludwika, który nie lubił wyrzucać pieniędzy w błoto. Bardziej by mu się opłacało kupić przed sezonem, a później w szczycie najazdu turystów sprzedać, niż ją wypożyczyć.
Znacznie taniej kosztowało, wynajęcie kajaka i roweru wodnego, tylko ten drugi skrzypiał i hałasował łopatkami. Pozostawała jeszcze łódka wiosłowa, lecz machanie wiosłami wymagało znacznie więcej siły niż dwuosobowy kajaczek. Ubrani w kamizelki, zaczęli płynąć wzdłuż brzegu jeziora. Malowniczy z założenia rejs okazał się brodzeniem pośród pływających odpadków, wrzucanych masowo do wody. Ludwik skierował kajak na środek jeziora, tylko tam był tor wodny i szybko pływające motorówki oraz skutery wodne robiły sporą falę, która groziła wywróceniem kajaka. Pozostało wybranie kompromisu i ulokowanie się między jedną a drugą nieprzyjemnością. Jednak wkrótce się okazało, że i ten wybór był nieodpowiedni, ponieważ ekskluzywne, drogie jachty zmierzały do portu. Wyprzedzanie przez śliczne jednostki nie stwarzało zagrożenia, tylko za ich rufą ciągnął się pas zrzucanego gówna. Właściciele pływającego luksusu albo ich najemcy, chcąc nie płacić za wypompowanie ze zbiorników jachtu nieczystości i ich utylizację, wywalali je wprost do jeziora.
Ludwik, jeszcze nigdy nie był tak wściekły, na zanieczyszczanie natury jak w tym momencie, a najbardziej na brodzenie w szambie. Złość dodała mu siły i nie bacząc, że wiosłami ochlapuje siebie i narzeczoną, parł do przystani niczym chłostany galernik. Najprawdopodobniej obiłby kilka pysków, lecz luksusowa marina wzniesiona ze środków unijnych była dobrze zabezpieczona wysokim płotem.
Najbardziej oburzające jest to, że policja, prokuratura, władze gmin, powiatów, wojewódzkie, krajowe o tych praktykach wiedzą i nic w kierunku ukrócenia zbrodniczych praktyk nie robią. Widocznie Warszawka i nie tylko ościenne wsie, jak w stolicy rządzą, tak i na Mazurach, to znaczy, że tam może być tylko z każdym rokiem gorzej. Inaczej by się zachowywali i postępowali gdyby to ktoś im szczał do zupy, a nie oni jemu.
Komentarze (4)
A worek na śmieci trzy dychy.
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania