Merks i magiczny medalion: Wyrocznia, Trójkąt Mocy i podstępny czarownik / rozdział 12
Morfus z Merksem po odzyskaniu oddechu i ochłonięciu po niespodziewanym spotkaniu z żywym tworem, ruszyli w dalszą drogę. Starali się trzymać miejsc osłoniętych na tyle, ile to było możliwe. Na szczęście na tym obszarze Zerytora, przeważały pagórki i powały drzew, które stwarzały idealne warunki, aby uniknąć bliskiego spotkania ze strażnikami patrolującymi okolicę i zwierzętami, które im towarzyszyły.
Na pierwszy rzut oka, wyglądały na zwykłe psy, ale tak naprawdę kto to wie, co kryło się w ich wnętrzu.
Po tej stronie muru nawet piach, po którym obecnie stąpali, mógł zagrażać życiu.
– Na razie jest dobrze i nie widać żadnych dziwadeł stworzonych przez Wyrocznię – rzucił Morfus cichym głosem, rozglądając się dokoła wybałuszonymi oczyma.
Jego entuzjazm nie trwał jednak zbyt długo.
Na wprost przed nimi leżało stado mutantów, zagradzając jedyną trasę przejścia osłoniętym terenem. Gdyby chcieli ominąć duże, owłosione jaszczury, musieliby wyjść na otwartą przestrzeń, narażając dalszą wyprawę na pewne niepowodzenie.
To rozwiązane nie wchodziło w grę.
Strażnicy tylko czekali, aby nakarmić czymś, lub kimś swoje wygłodniałe bestie.
– Stój – pisnął starzec i szarpnął chłopaka za ramię, kładąc mu palec na ustach. Spojrzał głęboko w jego przestraszone oczy, po czym odwrócił twarz i wskazał drżącą ręką grupkę dziwnych zwierząt, które przekomarzały się właśnie, okładając podwójnymi ogonami, zakończonymi kolczatkami do wycieku krwi. – Czeka nas przymusowa, nieplanowana przerwa w podróży – dodał cichuteńko, robiąc krok w tył.
– Co to jest? – Merks zastygł z otwartymi ustami, bojąc się nawet zaczerpnąć tchu.
Jego oczy chłonęły widok różnokolorowych, tłustych wybryków natury, które podjudzały się nawzajem, nie mogąc uleżeć w spokoju. Zielony osobnik, leżący w centrum sporego splotu, wydłużył szyję tak dalece, że z łatwością sięgnął tego leżącego tuż, poza zwartą grupą i wyszarpnął mu kępkę sierści.
– Kalesty – oznajmił Morfus przez zaciśnięte gardło, drapiąc paznokciami po brodzie. – W ogonie mają jad i gdy namierzą ofiarę, oplatają ją szyją, wbijają podwójne kolczatki w ciało i paraliżują.
- Ohyda – fuknął Merks, robiąc kwaśną minę.
– Świadkowie, widzący atakujące kalesty, jednogłośnie potwierdzali, że zgon następował natychmiast po wyjęciu przez tego stwora kolczatki z ciała ofiary. – Wzdrygnął się i przełknął nadmiar nagromadzonej śliny. – Po wszystkim następuje uczta i podział posiłku.
– Co?
– Rozrywanie na kawałki. – Morfus pacnął Merksa po głowie. – Nie mają przecież tych ostrych zębów do ozdoby, a na pewno nie po to, aby się uśmiechać. – Zmrużył oczy. – Cofnijmy się, bo jak jest z ich węchem, tego nie wiem i raczej nie chcę tego doświadczyć na własnej skórze.
Przycupnęli kawałek dalej pod pochylonym, wysuszonym pniem. Morfus wyjął z torby warzywa i powiesił ją na poskręcanej gałęzi.
– W jaki sposób mieszkańcy krainy radzili sobie z tymi potworami? – zagadnął Merks, podrzucając paprykę w powietrze.
Na samo przywołanie obrazu tych dziwadeł, przechodził go dreszcz. Morfus wspominał, że na Zerytorze zwierzęta różnią się od tych, które znał, ale czegoś takiego sobie nie wyobrażał.
Ciekawe, czego jeszcze doświadczę, pomyślał i odgryzł kawałek warzywa?
– Nie musieli. – Starzec przewrócił oczyma i odkaszlnął. – Po podpisaniu Paktu Nietykalności stwory zostały zamknięte w specjalnych boksach i wypuszczano je tylko na wyznaczonym do tego terenie.
– Nie przedarły się nigdy przez te zapory i nie wtargnęły do wioski?
Merksowi nie mieściło się w głowie, jak ludzie Wyroczni panowali nad tymi karykaturami.
– Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, że każda z tych poczwar ma obrożę na przedniej kończynie. – Starzec popatrzył na chłopca spod wysoko uniesionych brwi, jakby oczekiwał na jego reakcję.
Jak zresztą podejrzewał, Merks nie zauważył, bo jego zmieszanie na twarzy temu przeczyło.
– Nie – odpowiedział miękkim głosem. – Skupiałem się bardziej na podwójnych ogonach.
– Kalesty są doskonałym przykładem na to, co powstało z miłych zwierzątek po spotkaniu z Wyrocznią.
– Dobrze powiedziane… sympatycznie to one nie wyglądają. – Merks zacisnął usta i przełknął ślinkę. Wyglądał tak, jakby nie do końca rozumiał omawiany temat, więc dopytał: – Wyrocznia przemieniała wszystkie zwierzęta, które stanęły na jej drodze?
– Nie – rzucił starzec ostrym tonem. – Jesteś marnym słuchaczem i masz nietrwałą pamięć. – Obdarzył kompana chłodnym spojrzeniem. – Te bestie przed nami były kiedyś strażnikami albo ludźmi spod ciemnej gwiazdy, które Hestiony wyzwoliły spod wpływu złej mocy, przemieniając w potulne zwierzątka – chrząknął. – Mam mówić dalej?
Morfus pokiwał głową, bo nie nawykł powtarzać czegoś wielokrotnie.
– Nie… rozumiem. – Merks poczerwieniał na twarzy i nie różnił się zbytnio od pomidora, którego właśnie wsadzał do ust. – Hestiony mogą być dla nas zagrożeniem?
– Jedyne, o czym musisz pamiętać to, aby ich pod żadnym pozorem nie dotykać. – Uśmiechnął się szeroko. – Nie zmienisz się w zwierzę, ale możesz do końca swoich dni pozostać w stanie uśpienia.
– Jak warzywo? – Merks obnażył zęby i oblizał usta z nadmiaru soku. – Nie można tego cofnąć?
– Dokładnie, a cofnąć urok Hestiona może tylko czarownik „Ja”, którego jak widzisz, z nami nie ma – parsknął śmiechem i popukał się po czole. – Nie rób takiej zdziwionej miny, żartowałem. Jako ich pan, będziesz w stanie samemu to zrobić.
Morfus dosłownie pokładał się ze śmiechu – Merks wręcz na odwrót; zbladł.
– Zobaczymy. – Biała jak pergamin twarz chłopca, wykrzywiła się w grymasie niepewności.
– Widzę, że te leniuchy nie mają zamiaru się przemieścić. Uwaliły się na słońcu i chrapią – stwierdził Morfus, wyciągając szyję. – Będziemy musieli tutaj zostać, dopóki nie odejdą, wykorzystując ten czas, najlepiej jak się da.
– Czyli jak? – zapytał Merks.
– A tak. – Starzec rozciągnął się wygodnie i zamknął oczy. – Nie zaproponuję użycia medalionu, bo zauważyłem, że znów zmienia kolory, a poza tym zmęczony jestem, więc sam rozumiesz.
Odpowiedziało mu milczenie i może to lepiej, bo nie miał ochoty na wyjaśnienia i męczące pytania chłopaka w tym właśnie momencie.
Merks najwidoczniej sam zrozumiał przekaz i nie dociekał.
***
Po dwugodzinnej drzemce Morfus otworzył oczy i pierwsze, co zauważył to Merksa, obserwującego otoczenie. Chłopak reagował na każdy najmniejszy szmer, wzdrygając ciałem.
– Poszły? – zapytał zaspanym głosem, ziewając szeroko.
– Tak, niedawno. – Merks zwrócił twarz w stronę starca i otaksował go płochym spojrzeniem, jakby się bał, co zaraz usłyszy.
– To zbierajmy klamoty i ruszajmy dalej. – Wstał, prostując zastałe kości.
Zachrobotało, zatrzeszczało i na pewno zabolało, bo aż jęknął.
Przemieszczali się wolno do przodu, robiąc krótkie przerwy od czasu do czasu. Ich zmysły były wyostrzone do granic możliwości.
– A psik… a psik. – Morfus osłaniał usta, nie mógł przestać kichać. – A psik.
– Masz na coś alergię, Morfusie?
– Na tę przeklętą drogę – syknął. – Tak naprawdę mam uczulenie na skórę węży, muszą być gdzieś blisko albo były. – Z nosa zaczęła mu wyciekać woda, którą nieustannie wycierał w rękaw. – Jeszcze tego brakowało. – Wbił wzrok w niebo, a raczej na to, co na nim.
W mgnieniu oka zjawiły się zwabione głośnym psikaniem obleśne, szare, bezpióre ptaszyska nawołując się nawzajem. Ich krótkie, brązowe dzioby nie zamykały się ani na chwilę, świdrując uszy podróżników, ostrymi dźwiękami.
Lądowały w pośpiechu, przesuwając swoje tłuste, okrągłe cielska na króciutkich, różowych odnóżach. Na skrzydłach, grzbiecie i głowie posiadały po trzy rzędy ostrych kolców w kolorze ciała. Zamiast ogona miały na kuperku szpikulec i wpatrywały się w mężczyzn czarnymi, wyłupiastymi ślepiami ze znacznej odległości.
– Im dalej, tym gorzej. – Przeraził się chłopak, liczebnością stada. – Miłe ptaszki, czy czym tam jesteście. – Przełknął wielką gulę, zalegającą w krtani i skulił dłonie w pięści.
Serce pracowało jak szalone, a nogi uginały się pod ciężarem ciała.
– Proszę pana… przedstawiam panu Turksy, przesympatyczne ptaszki, które nas zaraz zjedzą, jeśli nic nie zrobisz. – Starcowi nie było do śmiechu. – Teraz masz okazje się wykazać – dodał przez zaciśnięte zęby. – Uruchom wisior, a nie wybałuszasz gały i drżysz, jak osika w bezwietrzny dzień. Zacznij działać, bo są coraz bliżej i nie będą czekać na pozwolenie do ataku.
– Ze strachu zapomniałem, jak to szło! – Merks telepał się, nie mogąc zebrać myśli.
Prosił w duchu medalion, aby zapobiegł najgorszemu.
On nic… Wisiał uśpiony i ani myślał pomóc.
– Ałła… to bolało! – Chłopak miotał się nieporadnie i odganiał rękoma od twardych dziobów, których przybywało. – Odejdźcie wreszcie wy wstrętne dziwadła. – Kątem oka zerknął na starca, który do obrony wykorzystał laskę i nawet nieźle sobie radził, waląc nią ptaszyska po głowach i gdzie tylko trafił.
– Rusz się wreszcie i zacznij działać! – krzyknął głośno Morfus, walcząc ze stworem, który upatrzył sobie jego stopy na posiłek. – Zjadają mi paznokcie, o skórze już nie wspomnę! Długo nie zdołam się od nich opędzać… jest ich za dużo!
– Co mam niby zrobić, skoro medalion ma na mnie focha i śpi w najlepsze?! – odkrzyknął, uderzając pięściami po omacku, na chybił trafił w ciała wygłodniałych agresorów.
Opadali z sił, nie znajdując wyjścia z sytuacji.
Stanęli do siebie tyłem, łącząc plecami.
Nierówne i urywane oddechy, mieszały się z odgłosami coraz głośniejszych i poirytowanych ptaszysk, które napierały, pomimo ciosów, które otrzymywały.
Pojawiła się pierwsza krew i pierwsze okrzyki prawdziwego bólu. Posiadali dwa artefakty, ale żaden z walczących nie miał dzisiaj na nie wpływu.
Żądne mięsa bestie coraz częściej dosięgały celu i zanurzały dzioby w miękkiej skórze nieboraków, okrążonych ze wszystkich stron, szczypiąc i szarpiąc. Ich rozpostarte i machające skrzydła podrywały z ziemi piach, którego kamyczki odbijały się od ciał walczących o przetrwanie.
– Ałć… dziobią mi ręce i nogi, do tego strasznie śmierdzą! – irytował się starzec, machając laską w obronie torsu i twarzy. – Jeden z nich ukradł mi but, ale chyba nie smakował, bo ponownie sięga do palców. – Potrząsał nogami, ale ptaszysko ani myślało odpuścić.
Podziobany, okaleczony i bezbronny Merks miał dość i z impetem zerwał bezużyteczny medalion z szyi, wyrzucając w rozjuszony tłum tłustych kuprów, po czym odwrócił się twarzą w stronę słaniającego się na nogach Morfusa i wyrwał mu z dłoni Laskę Życia.
Staruszek i tak nie miał już siły, aby zadać kolejny cios. Zgięty w pół, walczył z oddechem i pozwalał na okaleczanie ciała.
Takie podskubywanie – bardziej dla zabawy, niż z głodu – było męczarnią dla unerwionego ciała, które coraz intensywniej reagowało na kolejny kontakt z twardymi, postrzępionymi dziobami.
Coś się zadziało, coś na podobieństwo trzęsienia ziemi wystąpiło momentalnie, dając się wyczuć pod stopami, ale zanikło nagle, jakby się rozmyśliło.
– Ty leniwy wisiorze! – wrzasnął Merks na całe gardło. – By cię piekło pochłonęło!
– Spróbuję tobą – oznajmił podniesionym głosem, po czym przymknął powieki i próbował skupić, pomimo szczypania i bólu, jaki odczuwał, przy każdym dziobnięciu.
Kamyczki na rączce laski zalśniły kolorami tęczy, dezorientując agresorów i przytępiając zmysły. Blask, który chwilę później roztoczył swój blask wokół zgromadzonych, oślepił wszystkich – bez wyjątku. Gdy Merks rozchylił powieki, jak przez mgłę dostrzegł, że falująca błękitami siła odpycha uparte ptaszyska, które wyciągały szyje, aby dosięgnąć ich ciał i przebierały rapciami w miejscu, nie potrafiąc ruszyć naprzód.
Chłopak dostrzegł coś jeszcze – medalion zwisał z jego szyi i świecił na czerwono.
Merks wypuścił odruchowo laskę z dłoni, bo miał wrażenie, że przecina mu mięśnie. Opadła bezwładnie na piach, gasnąc. Ponownie chwycił za zawieszkę błyskotki i zdjął z szyi, wypuszczając pod nogi.
– Ona również nie działa, a ten przeklęty artefakt mnie dekoncentruje – Merks zdążył zaczerpnąć tchu, kiedy silny impuls wstrząsu, powalił go na kolana.
Wisior został wciśnięty głęboko w ziemię na jego oczach, jakby ktoś go w nią wcisnął – piach go zasypał, blask został stłamszony.
Laska rozbłysła po całej długości matowym, białym światłem, po to, aby wypuścić z kamyczków cieniuteńkie wici, których było więcej i więcej. Formowały coś na podobieństwo ściany, którą trudno było dostrzec, ze względu na przezroczystą konsystencję.
– Bariera ochronna! – Morfus leżał na ziemi, pokazując zęby w szerokim uśmiechu. – Artefakt odetnie nas od tych krwiożerczych potworów.
Chłopak otworzył szeroko usta, zaszokowany widokiem falującej, bezbarwnej powłoki – zrobiło się cicho, głucho wręcz.
Laska Życia tliła się jeszcze słabiuteńko, po czym zgasła. Zmęczeni wojownicy szeroko otwartymi oczami obserwowali, jak ptaszyska próbują przedziobać poświatę, która oddziela je od jedzenia.
– Podaj mi picie – poprosił Morfus słabym głosem. Leżał na plecach, pokryty plamkami krwi, która sączyła się wprost na jego ulubioną, zieloną torbę.
– Proszę, jak się czujesz? – Na twarzy chłopaka zagościła troska. – Te dwie rzeczy nie mogą być blisko siebie oddzielnie, bo walczą o atencję.
– Przeżyję, to tylko powierzchowne rany. – Uśmiechnął się krzywo, biorąc łyk wody. – Też to zauważyłem i przyznam, że przez chwilę miałem obawy, że skierują swoją moc przeciwko sobie.
– Wyglądasz strasznie… całe ubranie masz czerwone.
– Spójrz lepiej na siebie, wcale nie wyglądasz lepiej – rzucił starzec z przekąsem, robiąc kolejny łyk picia. – Co za głupie ptaszyska, dalej walczą z barierą. – Jego wzrok powędrował w ich kierunku.
Turksy nie zamierzały spocząć na laurach, zwłaszcza że posmakowały co nieco. Waliły dziobami, denerwując się coraz bardziej i doszło nawet do tego, że dziobały się nawzajem. Na szczęście nie było słychać ich wrzasków i uszy mężczyzn mogły w końcu odpocząć i pozbyć się tego przeraźliwego hałasu z głowy.
Morfus powoli usiadł i sięgnął dłonią do pobrudzonej torby. Namacał i wyjął słoiczek z fioletową, galaretowatą zawartością.
– Posmaruj tym rany, niedługo będziesz jak nowo narodzony. – Wcisnął słoik do dłoni Merksa i spuścił oczy na swoją pociapaną krwią torbę. – Gdybym tylko potrafił, ukatrupiłbym te ptaszyska – fuknął.
Merks wygrzebał medalion z ziemi, uwiesił na szyi i oparł laskę o kolano.
Upadła, chociaż nie wiało. Nie podniósł jej, pozostawiając tak, jak jest.
Jakiś czas później zgodnie stwierdzili, że zakończą na dzisiaj dalszą wyprawę. Ułożyli się do spania z pełnymi brzuchami, chronieni barierą, którą nadal atakowały uparte Turksy.
***
– Dzień dobry śpiochu, czas wstawać – zagadnął Morfus i postawił na ziemi, obok chłopca kubek zimnej mięty.
– Odleciały – ziewnął i wyrzucił ramiona do góry. – Nareszcie będziemy mogli iść dalej. Mam nadzieję, że nie trafimy już więcej na te paskudy, bo były naprawdę uciążliwe.
– Co się mi tak przyglądasz? – Morfus zaczął gładzić czaszkę. – Wydziobały mi resztki włosów?
– Nie. – Uśmiechnął się. – Przebrałeś się.
– Kto rano wstaje ten... – Starzec zmierzył kompana spode łba i rzucił zwitkiem ubrań, trafiając chłopaka w twarz.
– Mam pełno strupków. – Zauważył Merks, podczas zmiany garderoby, przyglądając się bacznie swoim rękom.
– Ja też – zgodził się z nim starzec. – Mazidło Sanyry pomaga na wszystko i za parę dni nie będzie śladu po tym bolesnym przeżyciu.
Jakiś czas później ruszyli dalej, zastanawiając się zapewne, co jeszcze napotkają po drodze, zanim dotrą do celu.
Ukrywali się przed strażnikami, trzymając blisko pagórków, za którymi można się było łatwo skryć. Ich wędrówka weszła w najtrudniejszy etap, ponieważ znajdowali się niebezpiecznie blisko zamku, ale teren usytuowany był tak, że musieli obok niego przejść.
Morfus zachodził w głowę, jakim cudem bestie towarzyszące strażnikom, nie wyczuły ich zapachu?
Jedyna odpowiedź, jaka się nasuwała, to medalion.
Musiał ich jakoś chronić, bo innego wytłumaczenia nie było.
A może laska. Sam nie wiedział.
Chłopak był pod wrażeniem ogromnej budowli widzianej z oddali. Wyobrażał sobie, że udaje się nie do skrzatów, a właśnie do tego zamczyska uwolnić ojca, którego śmierć nie została potwierdzona.
Czy jeszcze żył?
Merks czuł, że tak i to mu wystarczało, aby nie tracić nadziei.
– Jeszcze kawałek i będziemy na miejscu – szepnął Morfus po dłuższej chwili milczenia. – Na szczęście bez problemu przeszliśmy obok siedliska zła, więc możemy odetchnąć pełną piersią. – Nabrał powietrza do płuc.
– Skrzaty osiadły wyjątkowo blisko zamku – stwierdził Merks, zerkając raz jeszcze na ogromną budowlę. – Dlaczego?
– Nie wiem. – Morfus wyglądał na zaskoczonego pytaniem. – Jak by się bardziej nad tym zastanowić, to skrzaty zamieszkiwały ten teren dużo wcześniej, zanim wybudowano zamek – odchrząknął. – Widzisz te dwie skały w oddali, w kształcie półksiężyców, stykających się czubkami? – Wskazał kierunek, a chłopak potwierdził skinieniem głowy. – Tam zmierzamy.
Po kilkuminutowym marszu w cieniu licznych na tym terenie skał dotarli na miejsce. Podchodząc bliżej cudacznych łuków, dojrzeli dużą dziurę prowadzącą pod ziemię. Wokół nie było nikogo, nawet zwierzęta omijały to miejsce i trzymały się w znacznej odległości.
Merks zauważył, że od dłuższego czasu, nie było ich w okolicy i nawet śpiew ptaków umilkł.
Czyżby zamek wysyłał ostrzegawcze fluidy albo sama obecność Wyroczni odstraszała potencjalne żyjątka?
– Pójdę pierwszy. – Merks usiadł na obrzeżu wyrwy i zaczął, spuszczać stopy w dół.
Morfus spojrzał na niego oniemiały, jakby zastanawiał się: „Skąd nagle tyle odwagi w do niedawna powątpiewającym chłopaku”.
– Życzę powodzenia – wypalił. – Ciekaw jestem, jak daleko zajdziesz? – roześmiał się, każąc mu cofnąć stopy.
– Kolejna niespodzianka? – zapytał Merks zachrypniętym, niskim głosem.
– Dokładnie i to nie byle jaka tam niespodzianka. Zrób to samo co wcześniej tylko głębiej, a szybko się o tym przekonasz.
Chłopak zawahał się i szybko odsunął od dziury, spłoszony, jak sarna przez rysia.
– Na pewno jest tam kolejny stwór, który odgryzie mi stopy.
Zapanowała głucha cisza.
Morfus wsadził dłoń do kieszeni spodni i wyciągnął z niej mały dzwoneczek, którym poruszył pięć razy, ale ku zaskoczeniu Merksa, nie wydobył się z niego żaden dźwięk.
Minęły sekundy, a już słychać było głośny, chrapliwy ryk. Ziemia w okolicach wejścia zaczęła drzeć, piach z obrzeży wsypywał się do środka.
– Cofnijmy się bardziej, bo zaraz zaszczyci nas swoją obecnością strażnik podziemia, niejaki” Orzeszek” – zaproponował starzec.
– Co? – rzucił chłopak, blady jak kreda. – Tutejsze orzechy żyją? – Wytrzeszczył oczy i przełknął głośno ślinkę.
– Ten tak – parsknął i wskazał ręką na wynurzającego się z wyrwy włochatego, czarnobiałego goryla.
Karykatura oblepiona piachem wysunęła dwie wielkie łapy zakończone ogromnymi, zakrzywionymi pazurami. Jego głowa była dużo za mała w porównaniu do reszty ciała o posturze hieny z bardzo długim ogonem, który właśnie wyłonił się za resztą ciała. Wyglądał dziwacznie, patrząc się swoimi czarnymi oczkami na przybyłych.
– Fajny mi orzeszek. – Merks uśmiechnął się krzywo, wpatrując w stwora, który wypatrzył zagrożenie i ruszył powoli w ich kierunku, węsząc w powietrzu.
Po szybkiej analizie doszedł do wniosku, że zapewne i trawa w tej części krainy żyje swoim życiem i na pewno, jeszcze dużo zjawisk go zaskoczy i wywoła zawrót głowy.
Zatęsknił za starym, bezpiecznym domem.
Ostre, wystawione zęby potwora, nie sprawiały wrażenia, aby był zadowolony z odwiedzin. Na szyi zawieszony miał gruby łańcuch niemający końca, po którym, trzymając oburącz, wyłaniał się na powierzchnię niski, pulchny człowieczek z szarym czubem na głowie.
Podniósł zarośniętą twarz ku górze, rozglądając się przez ciemne okulary, któż to zaszczycił jaskinie swoją obecnością. Przywitał się skinieniem głowy, prześlizgując palcami po długiej brodzie i strzepał nadmiar piachu z czerwonego kubraczka, nie spuszczając wzroku z gości. Zmarszczył kartoflany nos i jednym gwizdnięciem uspokoił Orzeszka, który wyszarpywał łańcuch z jego czteropalczastych dłoni, charcząc przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
Niski człowieczek uwiązał udobruchanego zwierzaka nieopodal wejścia tak, aby nie mógł go dosięgnąć i stanął obok przybyłych, patrząc na nich znad wysoko zadartej głowy.
– Możecie wejść – burknął oschle, nakazując, aby podążyli za nim.
– Ale tutaj stromo i ciasno – szepnął chłopak, stawiając stopę na kamiennym schodku.
– Czego się spodziewałeś – odpowiedział Morfus, marszcząc nos. – Dla nich jesteśmy olbrzymami. Kopali tunele pod siebie, nie pod gości.
– Kiedy to się skończy, idziemy już wieczność. – Merksa bolała szyja i kręgosłup od pochylania ciała.
– Przestań marudzić, ciesz się, że w ogóle idziesz, mógł nas odprawić z kwitkiem.
– Naliczyłem czterdzieści dwie świece oświetlające, stopni nie pamiętam. – Uśmiechnął się chłopak. – Czterdzieści…
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił posępnie skrzat, wprowadzając przybyłych do olbrzymiej pieczary. – Muszę wrócić i odwiązać naszego pupila. – Odwrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną.
Znaleźli się w ogromnej grocie wypełnionej pokaźną grupką skrzatów, siedzących przy wielkim, okrągłym stole z łyżkami w dłoniach na drewnianych taboretach. Były jeden w jeden jak dwie krople wody. Spojrzały na przybyszy, po czym powróciły do jedzenia. Oprócz fotela, świec i narożnej kanapy nie było w tym pomieszczeniu nic więcej.
– Sami mężczyźni – zauważył chłopak. – A gdzie kobiety?
– Jest tylko jedna, matka ich wszystkich, a ten, do którego przybyliśmy to ich ojciec.
– Witajcie. – Z całej zgrai identycznych istotek wyszedł im naprzeciw podstarzały mężczyzna, wspierając słabe ciało o laskę. – Co was do nas sprowadza?
– Witaj wodzu – przywitał się Morfus. – Przybywamy do ciebie z prośbą, o wskrzeszenie Hestionów.
Wśród skrzatów, które jeszcze przed chwilą ciamkały i hałasowały łyżkami, zapanowała głucha cisza. Wszystkie wyłupiaste, błękitne oczy skupiły się na gościach.
Żaden nie zabrał jednak głosu, chociaż po ich ciekawskich minach, widać było, że je miały.
– Niewiarygodne. – Stary skrzat zasiadł w fotelu, częstując przybyłych grymasem zdziwienia, przerywając tym samym głuchą ciszę. – Skoro przychodzicie do mnie z taką prośbą, zapewne wiecie, jaka jest za to zapłata?
– Tak – zabrał niepewnie głos Merks.
– Co was skłoniło do podjęcia tak radykalnej decyzji? – Skrzat przyglądał się chłopcu z uwagą.
Morfusa zainteresowało dziwne zachowanie starego skrzata, który nieustannie wpatrywał się w Merksa, poruszając gałkami, jakby nad czymś rozmyślał.
– W wiosce brakuje pożywienia, więc Hestiony są nam niezbędne do przetrwania – poinformował Morfus, zauważając, jak skrzat zaciska usta i marszczy czoło.
– Skoro tak mówisz, to tak jest. – Skrzat wstał z fotela i stanął naprzeciw Merksa. – Masz w swojej krwi coś, co zaprowadzi cię na szczyt, albo zgubi. – Dotknął dłoni chłopaka i przewrócił oczyma. – To jednak prawda – burknął pod nosem, cofając dłoń.
Wszystkie skrzaty zastygły jeszcze mocniej w bezruchu, patrząc z osłupieniem na osobę, która wywołała zainteresowanie ich ojca.
– Ja…? – zdziwienie wpełzło na twarz Merksa.
Nie było odpowiedzi ani dalszego wywodu.
Stary skrzat nabrał wody w usta i uciął temat.
– Zrobimy to jutro z samego rana, a teraz wybaczcie. – Odszedł w ciszy, ale nie zdołał ukryć zmieszania na pomarszczonej twarzy.
Morfus szybko wyłapał, że z Merksem jest coś nie tak, co zresztą sam od pewnego czasu podejrzewał.
Mężczyźni zostali poproszeni o opuszczenie pieczary, najprawdopodobniej przez tego samego skrzata, który ich tu przyprowadził.
Merks nie dostrzegł więcej wyjść, a niemiły liliput zjawił się nagle za ich plecami, zasapany i ze świszczącym oddechem.
Małe istotki nie przepadały za ludźmi.
Za nikim nie przepadały, poza swoim towarzystwem.
Pokonując strome stopnie z językami na brodach, ujrzeli wreszcie światełko w przyciasnym tunelu. Wyszli na zewnątrz, rozprostowując zastałe stawy i rozluźniając spięte mięśnie.
– Ten stary skrzat mnie chyba nie polubił? – przemówił Merks, siadając na pobliskim kamieniu. – Gdy mnie dotknął, ujrzałem w jego oczach strach, a medalion zmienił kolor na niebieski.
– Właśnie odpowiedziałaś sobie na pytanie – oświadczył Morfus, siadając obok. – Czyżby nasz wisior był zazdrosny? – roześmiał się i sięgnął do torby, która zwisała z jego ramienia. – Coś za dużo tych odcieni ostatnimi dniami.
– Przygotuję posłanie, ale gdzieś na uboczu, bo jak ten Orzeszek postanowi, wyjść na spacer, nie chcę być w jego zasięgu.
– Wychodzi tylko wtedy, kiedy ktoś go wezwie, tak, jak ja, przy użyciu dzwoneczka.
– Ty wiesz swoje, ja swoje i pomimo tego, nie będę spał w pobliżu tej dziury. – Merks uśmiechnął się szeroko i ruszył w kierunku pobliskiego drzewa z kocem, który wyjął wcześniej z torby starca.
Morfus odprowadził go rozbawionym spojrzeniem.
Komentarze (16)
"– Stój – pisnął starzec i szarpnął chłopaka za ramię" - syknął bym dał. Wyobraź sobie piszczącego dziadka:)
"– Nie… rozumiem. " - Ja też nie:( Czyli te potworki z portalu zmieniły ludzi w zwierzęta, a wyrocznia zmieniał je w potwory, tak?
"zwabione głośnym psikaniem obleśne, szare, bezpióre ptaszyska" - czyli takie ze skórzastymi skrzydłami, tak?
"Takie podskubywanie – bardziej dla zabawy, niż z głodu – było męczarnią dla unerwionego ciała," - no nie wiem czy to dla zabawy... Ja to bardziej widzę jako technikę wymęczenia ofiary
"Na twarzy chłopaka zagościła troska. – Te dwie rzeczy nie mogą być blisko siebie oddzielnie, bo walczą o atencję." - to oddzielnie wygląda jak lingwistyczny artefakt:)
"Turksy nie zamierzały spocząć na laurach," - spocząć na laurach można po zwycięstwie, a ptaszki według mnie nie wygrały posiłku.
"Po kilkuminutowym" - zaznaczam gdzie skończyłem
"Na twarzy chłopaka zagościła troska. – Te dwie rzeczy nie mogą być blisko siebie oddzielnie, bo walczą o atencję." - to oddzielnie wygląda jak lingwistyczny artefakt:) - tutaj nie czaję, o co chodzi. :)
"niejaki” Orzeszek” - słodziak na pewno
"Jego głowa była dużo za mała w porównaniu do reszty ciała o posturze hieny z bardzo długim ogonem, który właśnie wyłonił się za resztą ciała" - dwa razy ciała może "który wyłonił się za resztą paskudnego kolosa"
"– Czego się spodziewałeś – odpowiedział Morfus, marszcząc nos. – Dla nich jesteśmy olbrzymami. Kopali tunele pod siebie, nie pod gości.
– Kiedy to się skończy, idziemy już wieczność." dałbym wiersz przerwy pomiędzy tymi akapitami, bo chyba trochę minęła odkąd weszli. Możesz też jakoś płynnie to zapowiedzieć "Po długim marszu" lub coś w tym stylu
"W wiosce brakuje pożywienia, więc Hestiony są nam niezbędne do przetrwania" - zjedzą Hestiony... W sumie to coś na kształt dziwnego ptaka: z musztardą jakoś pójdzie:)
"Ty wiesz swoje, ja swoje i pomimo tego, nie będę spał w pobliżu tej dziury. – Merks uśmiechnął się szeroko i ruszył w kierunku pobliskiego drzewa z kocem, który wyjął wcześniej z torby starca." - ja tam go rozumiem
"Było już widać nie tylko je, ale również wychudzone ramiona odziane w czerwone, obszerne rękawy."
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania