Pokaż listęUkryj listę

Merks i magiczny medalion: Wyrocznia, Trójkąt Mocy i podstępny czarownik / 34 - Ostatni

„Ja” skierował promień z sygnetu na nieprzytomne osoby i postawił je do pionu, po czym objął wszystkich – oprócz władcy – uściskiem niemocy i przetransportował na zewnątrz, bo opuszczanie chaty szło im bardzo mozolnie. Nikomu z tam obecnych, nie spieszyło się spojrzeć śmierci w oczy. Umieścił wszystkich w jednym rzędzie na tyłach chatki w nieznacznej wysokości nad ziemią, po czym opuścił Matiego. Chłopak nie wiedział, co dalej? Miał pustkę w głowie i gęsią skórkę na ciele. A kiedy spojrzał na towarzyszy, wiszących w pobliżu, dostrzegł strach w ich wytrzeszczonych oczach.

Wokół panowała nadzwyczaj spokojna atmosfera. Uwięzieni nie byli słyszani, choćby nie wiadomo, jak się starali. Uderzali pięściami w niewidoczne ścianki, ruszali ustami, a Morfus, jako jedyny przełamywał schemat – przycupnął na tyłku i schował głowę pomiędzy kolanami. Z oddali dolatywały odgłosy cichego chrapania ludzi Kari, których czarownik uśpił, wchodząc do chatki i przetransportował pod najbliższe drzewo. Słychać było również stłumione stukania próbujących przerwać barierę ochronną Hestionów i strażników zamkowych. Stwory rozżarzone do jaskrawej czerwieni kombinowały, w jaki sposób zburzyć barierę. Palący dotyk nie zdawał rezultatu. Nie powstała ani jedna ryska. Niestety, przeszkoda była nie do pokonania.

Wszyscy, wraz z czarownikiem tkwili w małej, przezroczystej bańce, która tłumiła odgłosy.

– Oddaj mi kulę! – rozkazał czarownik i wyciągnął dłoń.

– Co to, to nie! – żołądkował się Mati i ruszył przed siebie z zamiarem dosięgnięcia maga. – Będziesz musiał ją sobie wziąć sam, jeśli oczywiście potrafisz? – dodał z sarkazmem w głosie.

Na chwilę obecną, nie zależało mu na niczym. Pragnął jedynie udowodnić swoje racje i pokazać, że tak naprawdę wielki ‘’Ja’’ jest nieudacznikiem.

– Hyyy – westchnął nad głupotą wnuka. – Jak chcesz.

Przy użyciu sygnetu, poraził go wiązką światła. Strumień był tak silny, że powalił chłopaka na plecy. Kiedy mag ruszył w stronę leżącego, poczuł silne porywy wiatru smagające go po całym ciele. Uniósł głowę do góry i obserwował, jak bezchmurne jeszcze do niedawna niebo, zalała fala ciemnych chmur, formując swoje epicentrum centralnie nad głowami przebywających tutaj osób.

– Co za licho? – Nie kryjąc zaskoczenia, wpatrywał się w nadzwyczajne zjawisko.

Wiatr kłębił chmury i wprawiał w ruch. Z utworzonego leja zaczęli wyskakiwać strażnicy w czarnych pelerynach, uzbrojeni w małe, srebrne maczety. Od razu po dotknięciu twardego podłoża, kierowali lśniącą broń wprost na zbaraniałego czarownika. Zanim wyrwał się z odrętwienia i stworzył wokół siebie przezroczystą barierę ochronną, paru z nich trafiło go, raniąc powierzchownie.

Na fioletowej pelerynie pojawiły się pierwsze krople krwi, a napastników przybywało. Bez ustanku rzucali w maga i wyciągali spod grubej przepaski kolejne sztuki broni.

Zamykając się szczelnie przed atakiem, czarownik stracił kontrolę nad uściskiem niemocy. Wszyscy lewitujący nieopodal więźniowie opadli na piach. Podnieśli się szybko, zbiegli w jedno miejsce i utworzyli ciasny krąg.

W tym samym czasie runęła bariera powstrzymująca napierające na nią bezskutecznie Hestiony oraz strażników – ruszyli pędem na agresora, nie szczędząc czasu. Grupka gapiów w kółeczku drżała ze strachu przed wykonaniem jakiegokolwiek gestu w stronę trwającej właśnie walki.

Wszyscy lękali się o Horna, który stojąc u boku czarownika, bronił go przed naporem rozwścieczonych obrońców, zadając napastnikom śmiertelne rany mieczami – nie chroniła go bariera, tak jak maga. Włosy falowały przy każdym wymachu, a pot roszący czoło, ściekał bokami twarzy. Sprytnie unikał kontaktu, balansując ciałem, ale nawet przy najlepszej koordynacji ruchu, trafiały się ostrza, które tonęły w jego ciele. Zęby niektórych strażników kąsały władcę po rękach i gdzie tylko sięgały. Na twarzy nie było grymasu, tylko zawzięcie zaciągnięte usta i okrzyki ekscytacji przy kolejnym pokonanym. Im więcej jadu od strażników miał we krwi, tym większy wigor w niego wstępował. Pochylał ciało i ciął agresorów po szyi i głowie – spadały jedna po drugiej. Odkopywał tych, którzy dogorywali i sunął małymi kroczkami do przodu. Drugą ręką zatapiał miecze w brzuchach i szybko wyciągał, nadziewając na ociekające krwią ostrze kolejne ofiary. Kątem oka dostrzegł, że Hestiony skupiły uwagę na czarowniku – nie atakowały mężczyzny.

Hestiony starały się spalić oddzielającą ich od agresora barierę, ale każdorazowy dotyk wysuszonej dłoni na lśniącą osłonę, powodował odwrotny skutek. Sami płonęli, znikając jak pył na wietrze. Strażnicy władcy po zetknięciu z osłoną i wiązkami światła z sygnetu, które „Ja” na nich kierował, zastygali bezruchu, tarasując drogę następnym. Aby ominąć swoich kompanów i dotrzeć do czarownika, ci, co nadal napierali, musieli niszczyć ich skamieniałe ciała. Kopali, rozbryzgując formy w drobny mak, chwytali i przewracali, nie przestając biec dalej po trupach.

Wojownicy kari szczekali maczetami w barierę. Broń odbijała się od gładkiej powierzchni, nie potrafiąc jej rozkruszyć. Leciały iskry, które opadały, albo wzlatywały w powietrze. Kiedy żelazne ostrza natrafiały na wici wypuszczane przez maga, przesiąkały nimi i raziły trzymających rękojeści wojowników. Padali na ziemię. Zostawały po nich tylko czarne peleryny, a ciała znikały. Jak by tego było mało, wszyscy musieli przeskakiwać nad nieprzytomnym Matim, który nie dawał oznak życia. Nie walczył o oddech.

Mag kierował dłonie w różnych kierunkach i starał się dotknąć każdej dłoni, która próbowała wypalić w barierze dziurę z promiennym uśmiechem na ustach. Śmiał się w głos, patrząc, jak stwory i im podobne padają mu pod nogi bez oznak życia.

– Dobrze, że mieszkamy na uboczu, przynajmniej nie ucierpi żaden mieszkaniec wioski – rzucił Kron drżącym głosem. Zerkał co rusz na walczących i na towarzystwo wokół niego. Obawa przed tym, co nieuniknione, wprawiła większość w stan otępienia.

– Musimy coś zrobić, aby uwolnić Horna! Widzicie jego rany?! Długo nie wytrzyma! – panikowała Wyrocznia, zaciskając pięści. Obserwowała ukochanego, ale on na nią nie spojrzał, oraz nie słyszał, kiedy ostrzegała go przed kolejnym atakiem. – Teraz żałuję, że mu ustąpiłam i zabraliśmy ze sobą całą armię.

Władca był poza zasięgiem i skupiał umysł na umiejętnym odrąbywaniu napastnikom głów. Sporo leżało u jego stóp. Dostawał coraz więcej ciosów I wyglądał, jak by opadał z sił. Sapał i charczał, ale nie opuszczał mieczy, którymi machał naprzemiennie, rozwalając napastników z językiem na brodzie. Na ziemi leżało dużo martwych ciał w czarnych pelerynach oraz kupki gruzu po strażnikach. Deptał po nich, robiąc małe kroczki w przód, bo nie od razu po ścięciu ulegały rozpadowi. Liczebność obrońców malała z sekundy na sekundę.

Czarownik w osłonie również mknął przed siebie. Bariera zwęglała to, co napotkała na drodze, więc miał gładką drogę przemarszu. Trupy ścieliły się na sporym kawałku krainy i tak na oko, połowa już padła, nie osiągając celu.

W złowrogich chmurach powstał kolejny lej i wyskoczyła z niego młodziutka dziewczyna w białej jak śnieg pelerynie. Jej długie blond włosy rozwiewały podmuchy wiatru. Duże niebieskie oczy lustrowały z uwagą to, co się aktualnie dzieje. Wyprostowała ciało, po czym czmychnęła za najbliższe drzewo. W rozłożonych dłoniach nad ich powierzchnią wirowały dwie maleńkie, czerwone piłeczki.

Bystrym okiem zauważyła, ponad pyłem i miotającymi się wojownikami, że mag korzysta z przywileju i dopóki tkwi w kokonie, żaden z atakujących go nie dosięgnie.

„Ja” zauważył dziewczynę, pomimo tego, że cały czas odpierał atak, przykładając dłonie do bariery. Posłał parę strzałów w stronę drzewa – zapłonęło, pękło na pół i opadło z hukiem na trawę. Dziewczyna zdążyła uskoczyć i skryć ciało za głazem, gdzie dogaszała iskry, które miała na szacie.

– To kto? – zastanawiał się Morfus, przeciskając przez resztę dla lepszego widoku.

– Moja wnusia, Mela. – Ucieszyła się Kari, widząc ją, dążącą z pomocą. – W samo południe miała przybyć z przebudzonymi wojownikami i jest. Nie spodziewała się zapewne, że wyląduje w centrum walki.

– A gdzie mój syn! – zdenerwował się Kron, nie widząc go pośród nich.

Napotkał pytający wzrok żony. Była blada i drżała jak osika.

Merks postanowił wykorzystać zamieszanie i wymknąć się do chaty po części trójkąta, ale nie docenił czujności czarownika, który używając dłoni, którą poruszał w dół i górę, przyciągał go do siebie, wlekąc jak worek kartofli po ziemi. Nie nadążał spalać Hestionów, które przywarły do osłony, ale fakt, że miał chłopaka jak na widelcu i mógł go sparaliżować, a po wszystkim wykorzystać, było dla niego jak nagroda.

Kolejne Hestiony płonęły, a gruzu i peleryn było już tyle, że powstało niewielkie wzniesienie. Horn odpierał atak, nie szczędząc nikogo – bez różnicy mu było, czy napiera na niego dwóch, czy ośmiu agresorów, wszyscy kończyli marnie. Cały pokiereszowany, ociekający krwią nie odpuszczał ani na chwilę.

– Masz syna – oznajmiła Sanyra, pokazując palcem na wleczonego po darni chłopaka; zapierał się rękoma o śliską powierzchnię. – Jest nas tylu, a nie umiemy poradzić sobie z tym całym…

– Czego się spodziewałaś?! – zagrzmiała Kari – Myślałaś, że najpotężniejszy mag w całym wszechświecie będzie stał i czekał, aż raczycie go pokonać. Sama widziałaś, że próbowałam go obezwładnić tam, w chacie. Co mi z tego przyszło? – Podwinęła rękaw i obnażyła spory kawał zwęglonej skóry i zastygłą krew. – On naprawdę jest najlepszy! Uwierzcie w to, wreszcie!

– Co racja to racja – zgodziła się z nią kobieta. Na poliki wpełzły rumieńce na skutek popełnionej gafy.

– Zabije go! – lamentowała Zerna. Kron przyciągnął ukochaną do piersi. Był równie bezsilny, co ona. Zaczęła uderzać go pięściami i wrzeszczeć z bezsilności. W kręgu zapanował chaos.

– Użyj sygnetu! – Kron spojrzał błagalnie na Kari. – Czarownik nie da rady odpierać ataku i strzelać do nas. Hestiony wykorzystają sytuację i zasłonią widoczność swoimi pelerynami.

– Nie mogę – stwierdziła. – Zablokował go. – Jej zrezygnowana mina mówiła wszystko.

Mela, oceniwszy sytuację, wystawiała ręce poza skałę i miotała na wyczucie czerwonymi kulami w dziadka. Odbijały się od bariery, ale to nie zniechęcało dziewczyny. Na jej lśniącej powierzchni powstawały maleńkie rysy, ukazując, jaki ma rozmiar i grubość. Fakt ten nie umknął uwadze maga, który zaczął czerwienieć na twarzy i z jeszcze większą zażartością, niszczył to, co sam stworzył.

Osłona w kształcie owalu, która otaczała czarownika była szeroka na palec, może dwa. Kolejne głowy spadały przed władcą, ale jedno skinienie maga wystarczyło, aby zmienił kierunek ataku. Stopniowo przesuwał się w stronę nieznajomej, która orientując się w jego zamiarze, skierowała dwie następne kule w jego stronę – jedna trafiła mężczyznę w ramię. Osunął się na ziemię nieopodal niej. Przeszył dziewczynę beznamiętnym, wypalonym wzrokiem, po czym leżał już tylko bezwładnie z wytrzeszczonymi oczyma.

Zamkowy strażnik zatrzymał się nad nieprzytomnym mężczyzną, przykucnął i obwąchał. Po chwili wstał, uniósł władcę nad głowę i odrzucił w bok jak śmieć. Horn uderzył ciałem w zastygły posąg, rozwalając go pod swoim ciężarem. Upadł twarzą na gruz.

Gapie w kręgu rozdziawili buzie – Wyrocznia pochwyciła rękoma za głowę i przymknęła oczy, szepcząc: – Horn. Po chwili upadła na kolana i uderzyła w płacz. Tacja przytuliła matkę, a Kron zacisnął wargę i spojrzał na leżącego brata smutnym wzrokiem.

Mela starała się dostrzec ciągniętego po ziemi Merksa, niestety widoczność przez szamoczących się wojowników i kurz, była ograniczona. Zaczęła więc wykrzykiwać głośno jego imię. Merks nie był w stanie odpowiedzieć, bo odczuwał silny ból i miał problemy z oddechem. Zmęczenie od nieustannej walki z niewidzialną siłą dawało o sobie znać.

– Użyj medalionu…! – I tak parę razy, aby zdołał ją usłyszeć. Przebić się przez huk wiatru, okrzyki walczących i szczęk uderzających w barierę obronną maczet, nie było łatwe.

Chłopak, usłyszawszy, co mówi do niego nieznajoma, skoncentrował wszystkie myśli nad aktywacją wisiora. Wytrzeszczał oczy, bo każdorazowe pociągnięcie w przód przez maga, robiło kolejne krwiste zarysowania na ciele – najgorzej wyglądały ręce. Tam rękawów już praktycznie nie było. Zamknął przekrwione oczy i nabrał stęchłego powietrza do płuc.

Medalion rozbłysnął czerwonym światłem, zrywając wiązkę białego światła, ciągnącą Merksa wbrew jego woli. Pole rażenia miało szeroki zasięg. Duża część rozbłysku utkwiła w Hestionach – jakby go do siebie przyciągnęły. Pozostałe drobinki przywarły do bariery ochronnej maga i zaczęły kopcić. „Ja” szybko pozbył się pasożytów, pstrykając palcami jednej ręki – opadły na podłoże i zgasły. Wrócił dłonią na barierę i unicestwiał intruzów, którzy odważyli się już zasłonić cielskami widoczność.

Pomimo strachu i przeszywającego bólu, Merks wstał i ruszył w stronę dziewczyny. Zahaczył stopą o darń, ale utrzymał równowagę i biegł dalej na chwiejnych nogach.

Strażnicy w czarnych pelerynach uderzali maczetami w osłonę, a Hestiony świeciły tak jasno, że było je widać w kosmosie. Zwiększone pokłady energii nie chroniły ich jednak przed magiem – padały kolejne osobniki.

Merks schronił się za skamieniałym strażnikiem i próbował wyrównać drżący oddech. Pośród zbitych w kupkę ludzi, zaczął się jakiś ruch. Chłopak kątem oka zauważył, jak trzymany na siłę ojciec, przerywa pęta i wybiega z kręgu – ruszył w stronę nieprzytomnego brata.

Mniej więcej w połowie drogi, dosięgnął go jasny promień z sygnetu czarownika i przewalił na lewy bok – mocno uderzył ciałem o ziemię. Zdołał jeszcze jęknąć, zacisnąć usta i spojrzeć gasnącym wzrokiem na przerażoną grupkę ściśniętych ludzi. Poszukiwał ukochanej. Kiedy nareszcie na niego spojrzała, zamknął oczy. Po poliku pociekła mu łza.

Wszyscy zaczęli dramatyzować i trzymać machającą na oślep rękoma Zernę. Nie mogli dopuścić, aby wyszła przed szereg. Kobieta wpadła w amok i nieświadoma swoich odruchów odpychała ich i gryzła, gdzie tylko się dało. Kiedy pokonała zaporę i z wykrzywionymi ustami wystawiła nogę poza grupę, doleciał do wszystkich głośny ryk „Ja”:

– Stój, albo skończysz jak mąż!

Do Zerny nie dotarły wykrzyczane słowa i zrobiła krok w stronę ukochanego. Tylu ludzi nie było w stanie powstrzymać rozwścieczonej kobiety. Kari dostrzegła promień lecący wprost na oszołomioną Zernę i osłoniła ją swoim ciałem, popychając w tył. Zgromadzeni poluzowali zaciśnięty krąg, wciągnęli lecącą na nich kobietę do środka i osłonili ciałami, tuląc na osłodę – Zerna zaniemówiła na skutek szoku. Tacja czuła, jakby w ogóle nie brała udziału w tym całym zamieszaniu. Słowa dziadka odnośnie do tego, jak Mati ją postrzega, załamały jej chwiejną ostatnio psychikę, pozostawiając apatię i ogólne rozbicie. Nawet uścisk drżącej matki, nie ocieplił jej schłodzonego serca.

Kari rażona wiązką światła wyglądała, jak by odczuwała ogromny ból. Usta wygięte w grymasie, ręce podkurczone i rozczapierzone palce, oraz mętny wzrok, sprawiły, że wyglądała przerażająco. Po chwili znikła jak widmo.

– Jedną mniej! – zadrwił mag. – Nie ważcie się wyjść z tego ścisku, który sami stworzyliście, nędzne kanalie! – Huknął pomiędzy unicestwianiem obrońców tych kruchych, zalęknionych istot.

Mela miotała nieustannie kulami w czarownika, robiąc coraz więcej uszkodzeń w osłonie.

Medalion na szyi chłopaka zaświecił, za lewitował i podciągnął go do góry – chłopak oniemiał. Kiedy Merks spuścił oczy, wisior wystrzelił czerwoną wstęgę wprost w osłonę czarownika i przeleciał tuż obok jego ucha, wypalając sporą dziurę. Mag zwrócił twarz w stronę chłopaka – miał zaskoczoną minę. Kolejny czerwony promień utkwił w osłonie – zaskrzypiała. Po chwili dwa kolejne uderzenia i następne dziury wielkości śliwki.

– Nie przestawaj! Strażnicy mają za co zahaczać maczety! Kryjówka dziadka słabnie! – krzyczała Mela ile sił w płucach.

Merks miał medalion już od dawien dawna, ale nadal go nie rozszyfrował. Zachowywał się tak, jakby żył własnym życiem i sam decydował, co trzeba, a czego nie.

Mela wykorzystała nieuwagę dziadka, który nie mógł spalić natrętnego Hestiona i pociągnęła odzyskującego przytomność Horna za jeden z posagów – użyła do tego ogromnych pokładów energii. Okazało się, że nie należał do wagi lekkiej. Pochyliła się nad nim i przyciskając dłoń do jego serca, zaczęła wyciągać z niego manipulujący jad czarownika. Czarne, cieniutkie laseczki opuszczając ciało nieboraka, podążały po jej małej dłoni wprost do srebrnego sygnetu z wygrawerowaną wielką literą „M”.

– Co mu robisz?! – ryknęła Wyrocznia, ściskając nieobecną duszą córkę. – Podobny widok widniał na rysunku Tacji! – Jej rozbiegany do niedawna wzrok, zawisł na władcy. – Zostaw go!

– Zamilcz – głos maga był oschły i gardłowy. – Dekoncentrujecie mnie tym biadoleniem – fuknął, skierował pierścień w stronę, gdzie stała grupka przerażonych gapiów i roztoczył wokół nich osłonę wyciszającą.

Kiedy dziewczyna skończyła, Horn usiadł, wsparł plecy o posąg i dyszał głośno.

– Uratowała go – pocieszyła Wyrocznię Sanyra.

– Nie ruszaj się stąd pod żadnym pozorem, rozumiesz? – rzuciła Mela i ponowiła szturm na rozanielonego dziadka.

Horn skinął głową i zamknął oczy – nie miał już siły na żaden ruch. Czuł tylko, jak krew wypływa mu z ran i ścieka po skórze, szczypiąc przepoconą skórę. Ugryzienia były głębokie i opuchnięte.

Merks zaprzestał ataku i usiadł za posągiem. „Ja” załatał otwory, które zrobił na osłonie medalion, cienką warstwą przezroczystej substancji. Oddychał głośno i chłonął tlen przez otwarte usta. Nie był w stanie opanować drżenia ciała i oznak potwornego zmęczenia. Od czasu do czasu wychylał głowę, chcąc obeznać się z panującą sytuacją. Dostrzegł wuja kawałek przed sobą. Pomyślał, że zakradnie się do niego i sprawdzi, co z nim, bo nie wyglądał za dobrze. Zebrał się na odwagę i już prawie biegł, kiedy do jego uszu doleciał głos nieznajomej:

– Przywołaj pozostałe części Trójkąta Mocy do siebie i aktywuj go, inaczej wszyscy zginiemy. – wrzasnęła Mela.

Merks przypomniał sobie sytuację z bransoletą, jak przyleciała do pozostałych artefaktów i stwierdził, że dziewczyna ma rację.

Dlaczego sam na to nie wpadłem, pomyślał. Od razu wiedział, że jego rozum nie pracuje na takich obrotach, jak mózgi z rodziny czarowników.

„Ja” słyszał podpowiedź słowną dziewczyny i nie mógł się już doczekać tej nadzwyczajnej chwili. Pokierował atakiem tak, aby przypadkiem nie trafić chłopaka, który miał wykonać za niego to, czego on sam nie potrafił… złożyć trójkąt i zabić Stwórcę.

Merks skoncentrował się wyłącznie na trzymanym w dłoniach medalionie, odcinając całkowicie od reszty. Z całych sił prosił ową rzecz, aby pomogła mu ocalić życie najbliższym i jemu samemu. Błagał, aby przybyły pod jego nogi pozostałe części trójkąta. Medalion zareagował i wypuścił w stronę chaty cztery czerwone smugi światła. Załamujące się promienie przekroczyły wejście i znikły wewnątrz domku. Medalion zgasł, pochłaniając promienie i nie wydążyło się to, o co chłopak tak gorliwie prosił.

Załamał się swoją nieudolnością i miał już stanąć twarzą w twarz z wrogiem i ponownie spróbować osłabić kokon, gdy usłyszał głośny świst. Przechylił głowę w bok i dostrzegł lecące w jego kierunku części. Zapanował nad emocjami, rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i ściągając medalion. Pozwolił, aby broń się uformowała z leżących już obok jego stup części.

– Nareszcie – burknął mag, szczerząc zęby. Pokonywanie kolejnych Hestionów i postaci w pelerynach było tak żmudne, że zaczął ziewać.

***

 

Od południa nadciągała horda różnorakich zwierząt, pod przywództwem Norka i Chrapka. Krokodyl leżał na grzbiecie ptaszyska i zaciskał mocno przednie kończyny na jego szyi. Wytrzeszczone oczy wskazywały na to, że boi się upadku ze znacznej wysokości. Lecieli na złamanie karku, a zwierzęta biegnące pod nimi nie pozostawały w tyle. Pantery, niedźwiedzie, lisy, małpy i dużo więcej wszelakich osobników wyszczerzało zęby i dawało głośno o sobie znać. Ich głośne ryki docierały w najdalsze zakamarki krainy.

– Jeszcze ich mi tutaj brakowało – burknął pod nosem czarownik i przykucając, uderzył pięścią w ziemię.

Po okolicy rozszedł się silny wstrząs. Walczący zaprzestali ataku, zdezorientowani drżącą pod ich stopami ziemią. Tuż nad nadbiegającymi zwierzętami ziemia skruszała, wypiętrzyła się lekko do góry, aby po chwili wypuścić kłęby gęstego kurzu i zniknąć im z oczu. Powstały jar pochłonął sporą część rozjuszonych czworonogów. Te, które miały więcej szczęścia, zakończyły bieg przed szeroką i długą wyrwą. Krążyły w miejscu, próbowały przeskoczyć, ale rozpiętość od brzegu do brzegu była za szeroka. Jedynie ptaki, które pojawiły się znienacka, jakby wyskoczyły z chmur, ruszyły z odsieczą.

Chrapek nawoływał rozdarte ptaszyska. Od pogrążonego w furii maga, dzieliły je jedynie kilkukrotne uderzenia skrzydeł. Wrzaski krokodyla zirytowały czarownika. Wyrzucił ręce mocno przed siebie i unieruchamiając rozpostarte skrzydła Norka, zatrzymał niedoszłych bohaterów w powietrzu. Zaskoczenie w ich oczach ustąpiło miejsca strachowi. Mag zgiął ręce w łokciach, po czym wyprostował, posyłając intruzów hen do tyłu. Zawiśli na pobliskim drzewie, które utworzyło wokół nich pułapkę z gałęzi.

Merks wykorzystując zamęt, podbiegł do wuja z trójkątem w dłoni.

– Co mam robić?! – Szarpał charczącym mężczyzną. – Powiedz coś!

Odpowiedziało mu milczenie i zrezygnowany wzrok. Horn nie wiedział.

Mela ponowiła atak i prawie przebiła się przez barierę chroniącą agresora. Łaty na uszczerbkach były słabe i puszczały pod naporem kulek. Pęknięć było coraz więcej a twarz „Ja” purpurowa ze złości. Nie miała zamiaru spocząć, dopóki nie zniszczy jej doszczętnie, tak samo, jak wojownicy, którzy powrócili do jak do tej pory nieskutecznego szturmu.

Mag miał dość dziewczyny, która miotała w niego piłeczkami niewiadomego pochodzenia. Pokonując ostatnią grupę napierających wojowników, postanowił skupić całą uwagę na sprytnej pannicy. Broniła się jak lwica, odpychając od siebie wiązki światła pierścieniem. Miała wspaniałe pole do popisu, bo przed nią stał ogrom skamieniałych strażników.

Przeskakiwała między nimi z lekkością i gracją, nie pozwalając się zranić. Udało jej się nareszcie rozwalić osłabioną barierę, która runęła na ziemię, odsłaniając ciało agresora.

Efekt kolejnego zaskoczenia nastąpił w momencie, kiedy nad głowy zgromadzonych zawitały stada: orłów, jastrzębi i kruków. Mag ryknął, uwalniając pokłady gniewu, jakie w nim wezbrały. Wyrzucił ręce do nieba i zawładnął ptaszyskami. Rzuciły się z pazurami i dziobami na wciśniętą pomiędzy dwa posągi dziewczynę. Odpierała atak nadzwyczaj skutecznie. Ptaszyska miały problem, aby ją pochwycić – szczelina pomiędzy posągami była wąska a Mela szczupła. Powalała rozwrzeszczane dziobaki na ziemię. Te, którym udało się wbić szpony w pelerynę dziewczyny, próbowały ją wyszarpnąć z kryjówki. Nie myśląc długo, strzelała na przemiennie piłeczkami i raziła grube korpusy ptaszysk energią z sygnetu. Parę z nich zostało rozpołowionych na pół, inne traciły: głowy, rapcie i skrzydła.

Przed dziewczyną powstała zbiorowa mogiła: cielsk, piór i twardych dziobów, ociekających nie jej krwią, lecz ich własną. Tyle samo nadal latało nad jej głową i próbowało rozszarpać.

Nie czując już żadnego zagrożenia, czarownik ruszył stanowczym krokiem w stronę Merksa, który usilnie błagał wuja o jakąkolwiek wskazówkę. Mężczyzna nadal milczał, jakby był nieobecny duchem.

„Ja” rozłożył szeroko ręce – jakby frunął – i zaczął kruszyć wszystkie przeszkody, jakie napotkał na drodze do celu. Rumor rozpadających się skamielin i wrzask atakujących Melę ptaków rozbrzmiewał po całej okolicy. Mag podkradł się do niczego nieświadomego chłopaka i wyciągając rękę. Próbował chwycić kuszący trójkąt, ale zastygł, jakby nad czymś rozmyślał.

Chłopak zerknął w stronę uwięzionych i odczytując na swój sposób ich walenia w osłonę i nieme krzyki, zrozumiał, że musi uciekać.

„Ja” po namyśle cofnął rękę. Wiatr przybrał na sile. Tym razem był przygotowany na ewentualny wyskok wojowników z tunelu. Przekręcił twarz i wytrzeszczył oczy – ptaki atakujące dziewczynę zaczęły lecieć do tyłu wbrew własnej woli, jakby ktoś je ciągnął. Po upływie chwili zniknęły z pola widzenia i zrobiło się ciszej. Jedynie wiatr gwizdał coraz mocniej – wręcz charczał. Z powstałego w ekspresowym tempie leja, wynurzyła się wychudzona dłoń z długimi, czarnymi paznokciami, a za nią ramię okryte siwym materiałem i pochwyciło czarownika za kaptur; nie zdążył zbudować kolejnej osłony. Został przeciągnięty spory kawałek w tył, szamocząc się i próbując uwolnić – bezskutecznie. Palce zwolniły zacisk, a ręka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, zamykając za sobą przejście.

Nie wiadomo skąd, na wznoszącego ciało z ziemi maga wyskoczył Galar. Pochwycił wyciągniętą w odruchu obrony dłoń, zacisnął szczęki, odgryzł i uskoczył na ziemię. Mag ryknął z bólu, pochwycił za kikut i wykrzywił żałośnie usta. Nieoczekiwanie dla zadowolonego z siebie kota, sygnet, który trzymał w mordzie, wystrzelił wiązką jasnego światła – było to ostatnie odczucie, jakiego doznał. Zaryczał przerażająco, opadł na ziemię, zionąc ducha.

Krew kapała siurkiem. Twarz maga zbladła, a uniesione do góry brwi, drżały. Kwaśna mina i przepełnione bólem oczy, wskazywały, że cierpi. Osoby uwięzione w osłonie wstrzymały oddech, a Mela, która zdążyła opuścić kryjówkę, oglądała ciało i szacowała obrażenia. Poza paroma głębokimi zadrapaniami i dziobnięciami stan oceniła na dobry. Od razu po oderwaniu wzroku od skóry, przypuściła atak na dziadka.

Dwie kulki dosięgły celu, wżerając się magowi pod pelerynę. Z ramienia i okolic piersi pociekła krew, plamiąc i tak już zniszczoną pelerynę – ryknął i posłał w stronę dziewczyny mroźne spojrzenie.

Zrobił unik przed kolejną salwą piłeczek, przykucnął i wyszarpnął dłoń z mordy zdechłego kota. Przełożył sygnet na zdrową dłoń i niezwłocznie przystępując do obrony. Mela podskakiwała, wyginała ciało, unikając promieni i małymi kroczkami skryła ciało za posągiem. Mag w tym czasie wcisnął odgryzioną część ciała pod pazuchę. Nie miał czasu na jej przytwierdzanie – niesforna dłoń poruszała się pod okryciem, wprawiając materiał na jego klatce piersiowej w falowanie.

W międzyczasie Mela doskoczyła do skulonego i trzęsącego się ze strachu Merksa. Wcisnął głowę między kolana i bełkotał niezrozumiale pod nosem. Zerknęła na Horna – nadal miał problemy z oddychaniem.

– Użyjesz w końcu tego trójkąta, czy nie?! – krzyknęła, wyrywając chłopaka ze stanu otępienia.

– Pożałujecie tego, wszyscy! – zagrzmiał mag. – Najpierw zabiję tę sprytną smarkulę a później całą resztę! – furczał.

– Merks! – Potrząsnęła nim i nie widząc efektów, uderzyła go otwartą dłonią w twarz. – Wstawaj i walcz!

Docierało do niego wszystko, ale ta cała sytuacja przerosła go na tyle, że nie był w stanie unieść zadka z piachu. Mag miotał promieniami w skałę, która oddzielała go od ofiar z taką furią, że aż pluł, podczas wieszania na nich psów. Rozległ się trzask, następnie skała popękała i jej małe odłamki rozsypały się za plecami skrywających się za nią osób.

– Przede mną nie ma ucieczki! – krzyknął na całe gardło.

Dziewczyna oberwała i upadła Marksowi przed kolana. Widok gasnących i załzawionych oczu wstrząsnął chłopakiem na tyle, że ruszył rozchwiane ciało z ziemi, aby stanąć z czarownikiem twarzą w twarz. Uwiezieni przestali napierać na ścianki osłony, a przyklejona do ściany Zerna, zemdlała z natłoku wrażeń.

Merks spojrzał na wuja, który się dusił, oraz zawiesił oko na ciele ojca. Wyglądał, jakby spał.

Wszyscy na mnie liczą, pomyślał, wiodąc wzrokiem w kierunku uwięzionych. Stary skrzat z Morfusem próbowali ocucić zemdlałą matkę chłopaka, bez większych rezultatów. Tacja z Wyrocznią i Sanyrą siedziały obok siebie, patrząc smutnym wzrokiem na to, co przed nimi.

Merks podniósł trójkąt z ziemi i skierował na maga. Jego posunięcie wywołało u czarownika gardłowy śmiech. Stał i chichotał, nie przejmując się wcale chłopakiem i bronią, którą dysponował.

– Strzelaj! Na co czekasz?! – zaproponował drwiącym tonem. – No, co z tobą?! Tchórzysz?!

Merks zaczął wrzeszczeć, jak by go oblewano gorącą smołą. Zanim promień, który wystrzelił, doleciał do maga, ten rozpłynąć się w powietrzu i pojawić kawałek z boku.

– Pobawmy się w chowanego – rzucił. Znikał i powracał parę razy w coraz to innym miejscu. – To całkiem zabawne – dodał, wyrastając za plecami chłopaka. Przez nieuwagę i fakt, że Merks machał artefaktem na prawo i lewo, dotknął go. Rozdziawił usta i zanim zdążył je na powrót zamknąć, trójkąt rozbłysnął i posłał jego ciało prawie pod wąwóz, który sam stworzył.

– By cię szlag, Stwórco, za wszystkie pułapki i ten opętany twoją głupotą przedmiot! – Wstał, otrzepał pelerynę i ruszył biegiem do miejsca, z którego go przed chwilą wyrzuciło.

Merks podjął kolejną próbę trafienia w szybkiego i zwinnego czarownika. Żaden strzał, który oddał, nie okazał się celny – furiat był coraz bliżej.

– Połóżcie się płasko na ziemi! – krzyknął i zaczął na migi pokazywać, o co mu chodzi – uwięzieni nie słyszeli jego głosu. Merks miał w głowie plan, jak podejść pana znikającego.

– Za tysiąc lat, może dojdą do tego, o co ci chodziło – prychnął mag, stając naprzeciwko chłopaka w niedalekiej odległości.

Strach osób stojących w ciasnym kręgu był tak wielki, że nie potrafili odgadnąć przekazu. Rozkładali jedynie ręce.

– Na ziemię! – Zaczął gestykulować i pokazywać upadek.

Chyba zrozumieli, bo zaczęli nawzajem sobie pomagać i obniżać ciała. W bańce było mało miejsca, ale robili, co mogli. Jeden za drugim kładli się posłusznie jak pieski wykonujące rozkazy pana. Chłopak, upewniwszy się, że wszyscy są bezpieczni, zaczął obracać się wokół swojej osi, miotając nieustannie promieniami z trójkąta. Tym razem wielki ‘’Ja’’ nie miał najmniejszej szansy, aby uniknąć porażenia i nie ciesząc się już tak głupkowato, oberwał cztery razy i padł na kolana. Uśmiech zastąpiło zdziwienie. Oberwało się również Matiemu, który przebudził się i niczego nieświadomy, wyprostował obolałe ciało do pionu. Jak szybko wstał, tak szybko upadł z powrotem, jak długi, tracąc świadomość. Gdy mag podniósł wzrok na Merksa, jego oczy lśniły od wilgotnych kropelek, a zakrwawiona dłoń, którą przyciskał do boku brzucha, zakrywała wielką wyrwę, jaką pozostawił po sobie jeden z promieni artefaktu.

Osłabiony „Ja”, próbował jeszcze dźwignąć się w górę – nie podołał zadaniu. Tracił coraz więcej krwi. Wsiąkała w pelerynę, robiąc coraz obszerniejszą plamę. Tuż obok jego pokaleczonej sylwetki, powiało chłodem. Wiatr rozdmuchiwał oklejone krwią włosy i szatę. W przeciągu chwili utworzył się błękitny tunel i wessał zrezygnowanego czarownika w swoje odmęty. Zanim zniknął, udało mu się jeszcze zdobyć na wysiłek i ogłosić słabo słyszalnym głosem:

– To jeszcze nie koniec. Wrócę tu po was i …

Tyle. Tunel zniknął, zabierając ze sobą jego groźby, nie pozwalając na ich dokończenie.

Osłona ograniczająca ruchy pojmanych pękła, a jej porozrywane niteczki, wzleciały ku chmurom, połyskują odcieniami jasnego błękitu i srebra.

– Możemy już wstać? – niecierpliwił się Morfus, naciskając dłońmi dolną część kręgosłupa.

– Tak, już po wszystkim – powiedział Merks i usiadł z wyczerpania; nie czuł nóg.

Wyrocznia od razu ruszyła w stronę władcy, ciągnąc za sobą córkę. Sanyra wraz z Morfusem pochylili się nad przygniecionym przez Zernę starym skrzatem. Kobieta nie miała ochoty wstać. Leżała i patrzyła na powalonego Krona. Roniła łzy, które wsiąkały w podłoże.

– Merks, pomóż nam podnieść matkę – poprosiła Sanyra; nie wiedziała co z nieszczęśnicą zrobić.

– Ojciec! – Wstał w oka mgnieniu i poczłapał do jego ciała.

Sprawdził puls i kładąc głowę na jego sztywnym torsie, zaczął przełykać łzy, lejące się z oczu. Wtulił się w niego, nie potrafiąc zebrać się na odwagę, aby powiedzieć głośno, że nie żyje. To, jak nad nim wisiał, wystarczyło, aby wszyscy zrozumieli jego przekaz bez słów.

Do rozpaczającego chłopaka podszedł władca z rodziną oraz dobudzony przez Wyrocznię Mati. Horn przyklęknął przy bracie i uścisnął jego zimną dłoń. Powstrzymywał łzy i pociągał nosem, patrząc, jak Merks tuli głowę do piersi ojca. Staruszkowie postanowili zostać przy pochłoniętej bezsilnością Zernie. Dzięki swojej nieśmiertelnej duszy władca dość szybko doszedł do siebie, po spotkaniu z własną armią, Hestionami i panami w czarnych pelerynach. Miał na nieosłoniętych częściach ciała strupy, bo rany zdążyły się już zasklepić. Stary skrzat zaczerpnął tchu pełną, nieściśniętą piersią i odetchnął z ulgą, maszerując w stronę zgromadzonych nad ciałem Krona osób.

– Stało się coś? – zagadnął, natrafiając na posępne miny.

– Straciliśmy Krona – wydukała Wyrocznia, nie patrząc nawet na niego. Na jego miejscu mógł leżeć Horn. Przełknęła ślinkę i obejmując córkę mocniej w pasie, ruszyły do Zerny, która straciła wole życia. Musiała jakoś pocieszyć kobietę, bo miała jeszcze syna i musiała powstać z dna.

– A tam – burknął skrzat i przysiadł obok nieboszczyka.

– Dlaczego ja przeżyłem, a on nie? Tęż jest nieśmiertelny – zachodził w głowę władca.

– „Ja” dał i „Ja” zabrał, rozumiesz? – Skinął głową, a skrzat pochwycił go za drżące ramię i poklepał delikatnie.

– Wytłukł wszystkie Hestiony – syknął władca. – One, jako jedyne mają moc wskrzeszania. – Ręce mu latały jak galareta. Nie zdążył porozmawiać z bratem i poprosić o wybaczenie.

– Nie wszystkie – wyprowadził żałobników z błędu. – Nie wszystkie.

– Tunel Przejścia. – Merks jakby ożył na nowo i dostał skrzydeł. Wstał i podniósł skrzata do góry, obracając się z nim parę razy wokół.

Kiedy stopki skrzata dotknęły twardego podłoża, zerknął na władcę spode łba i fuknął:

– Nie klęcz już tak przy nim, tylko bierz na plecy, a ty leć po skrzydłokorny – zasugerował, patrząc, jak władca rumieni się na jego słowa. – Czasami odnoszę wrażenie, że ty naprawdę żyjesz w innym świecie. Jak nie ma podpowiedzi, to sam nie zaskoczysz.

– Zostawcie go! Gdzie go zabieracie? – Zerna nagle powróciła do jakiej takiej formy. Nawet usiadła i próbowała pełznąć w stronę, gdzie zabrali jej męża. – Kron – wołała cicho. – Kron.

– Wyjaśnijcie jej, co zamierzamy zrobić, bo chyba nie jest w pełni świadoma – rzucił skrzat.

Przerzucili ciało Krona przez grzbiet zwierzęcia i przewiązali grubą liną. Merks, Horn i stary skrzat wskoczyli na skrzydłokorny i odlecieli.

Kobiety, Mati, oraz Morfus wolnym krokiem wrócili do chatki.

***

 

– Połóż go bardzo blisko… najbliżej jak się tylko da, a ty otwórz przejście – zagadnął chłopaka skrzat.

Merks z Hornem uczynili, co nakazał, a tunel zaczynał się otwierać. Falował kojąco fioletami, zachęcając do skorzystania z jego usług. Ręce Hestionów, które zaczęły przenikać przez mętną taflę, szybko namacały ciało Krona i nie wiadomo kiedy, zniknął. Powierzchnia przestała falować, połyskując równomiernym odcieniem w blasku grzejącego słońca.

– Oby się udało. – Ściskał pięści władca, zdając sobie sprawę, że może mieć niebawem brata pod postacią na przykład: psa albo mrówki.

W tunelu rozjaśniało, zatelepało i Kron wyleciał jak z procy, lądując twarzą w uschniętej trawie. Zaczął pluć i ocierać się z brudu, marudząc pod nosem. Przyjął pozycję siedzącą i powiódł wzrokiem dookoła. Horn wyciągnął rękę na pojednanie i zakończenie trwających tyle lat waśni pomiędzy nimi.

– Wybacz, bracie.

– Gdyby nie to, że na jakiś czas umarłem i miałem chwilę na przemyślenie sobie wszystkiego, nigdy nie wybaczyłbym ci tego, co uczyniłeś. – Podźwignął się na podanej przez brata ręce i przeciągnął go do siebie, poklepując po plecach. Merks dołączył do uścisku, szczerząc zęby od ucha do ucha.

Rozbrzmiały odgłosy rechotu trójki mężczyzn. Stary skrzat również wcisnął pulchne ciałko pomiędzy nich i przywarł mocno.

– Po powrocie, lepiej zajmij się żoną, a nie jak zwykle, nie robisz nic, oprócz strojenia fochów. – dogryzł bratu Horn.

Po krótkim locie wylądowali przed chatą. Kron zeskoczył ze skrzydłokorna i popędził do środka. Reszta ruszyła za nim.

Kiedy wkroczył do salonu i podszedł do ukochanej, stała o własnych nogach i połykała łzy szczęścia. Przytulił osłabioną Zernę i wtulił głowę w jej szyję. Horn przycisnął do siebie swoje kobiety, uradowany z takiego obrotu spraw.

Szczęścia i ulgi malującej się na twarzach wszystkich wokół, nie sposób obrać w słowa.

– Co mamy z tobą począć, kameleonie? – Horn spojrzał w stronę Matiego.

– Na zamku czeka Herim. Zabierze mnie do domu. – Promienny uśmiech wpełznął na twarz chłopaka.

– Nie chcę być wścibski i żeby nie było, że jesteś ładny, ale dotknij policzka? – zachichrał Horn.

Mati przejechał palcami po obu polikach, myśląc, że został jeszcze mocniej oszpecony.

– Blizna! – wydukał. – Ona… zniknęła.

Podskakiwał i macał poliki jak opętany. Uśmiech nie opuszczał jego twarzy ani na chwilę.

– Trójkąt cię uleczył – stwierdził Merks i puścił do chłopaka oczko.

– Nie trójkąt, tylko ja! – zagrzmiał matowy głos nad ich głowami.

– Wirkus – oznajmił chłopak. – Dziękuję.

Odpowiedź już nie padła.

– Co z moim ojcem? – dopytywał się Mati, nie wiedząc, na czym stoi.

– Poczekamy na to, co przyniesie przyszłość. Nie mówię tak i nie mówię nie. – Merks puścił do niego kolejne oczko, nie pozbawiając nadziei na to, że spełni jego wielkie marzenie.

– Ale…

– Twój ojciec jest zdrowy. Wykorzystał okazję i wystawił rękę akurat w momencie, kiedy bratanek używał trójkąta. Był taki rejwach, że nikt nie zauważył leja. Zresztą ciemne chmury nadal wiszą nad Zerytorem. – Zerknął w niebo. – Tak więc jeden z promieni go trafił i tajemnicza ręka znikła. – przyznał Horn. – Siedziałem pod tym posagiem kompletnie wyczerpany i widziałem co nieco więcej, niż ci, którzy walczyli i dopingowali.

– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaki jestem wam wdzięczny. Co złego to nie ja, tylko mój klon – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna.

– Musimy jeszcze rozmrozić Norka i Chrapka, bo nieźle oberwali – rzucił Merks, wyglądając przez okno. Wszyscy tarzali się ze śmiechu, przywołując na źrenice ciała zwierząt, wiszące nieruchomo pomiędzy gałęziami na pobliskim drzewie. Zamrożeni, ale zawsze gotowi do obrony swoich najbliższych.

Sanyra podała na stół miętę i bułeczki z makiem. Wszyscy zasiedli przy jednym stole i wspominali to, co było i miejmy nadzieję, nigdy nie wróci…

 

No i bajeczka dobiegła końca. Dziękuję wszystkim, którzy czytali i pozdrawiam. :)

MKP, dziękuję bardzo za całokształt.;)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • ZielonoMi 3 miesiące temu
    Nie mój klimat, nie lubię fantasy, ale kto powiedział, że nie mogę dawać ocen, prawda? ;)
  • Joan Tiger 3 miesiące temu
    Dokładnie. Dzięki zielonka. :)))
  • ZielonoMi 3 miesiące temu
    Joan Tiger Do usług. :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania