Miasto — (część I wejście w system)

Zanim nauczyłem się liczyć do klucza, był dzień, kiedy pierwszy raz wjechałem w bramę.

Samochód hamuje ostro, kajdanki na kostkach uderzają o metal. Otwierają tył, ale nikt się nie śpieszy. Dwóch klawiszy, pies, kartka.

— Wysiadać.

Przed budynkiem pachnie deszczem i spaliną. Droga jest prosta: z auta do drzwi, z drzwi w korytarz. Po lewej tablica z regulaminem. Dużo liter, żadnej pomocy.

Pierwszy korytarz jest z echa. Gdzieś dalej ktoś krzyczy, głos po drodze się rozmywa. Ściany w starej farbie, pod nogami linoleum. Klawisz idzie przede mną, zna każdy próg.

— Głowa prosto. Ręce z tyłu.

Rozbieralnia: boks z zasłonką, której nikt nie rusza. Czekanie na „następny”. Na metalowej ławie rośnie sterta rzeczy, które jeszcze rano były moje.

— Wszystko.

To słowo nagle ma ciężar.

Prysznic. Zimna woda, kafelki, żadnych komentarzy. Każdy myje się szybko, jakby chodziło tylko o ostatnią noc. Z sufitu kapie w swoim rytmie.

W magazynie wydają nową wersję: bielizna z numerem, dres, bluza. W lustrze przy drzwiach miga ktoś między mieszkaniem a kartoteką.

— Podpis.

Bez pytania o zgodę.

Na oddziale otwierają kolejne cele. Z korytarza widać tylko fragmenty: łóżko, taboret, czyjąś rękę. Mój numer pada na końcu.

— Dwójka.

W środku pachnie starym dymem i jedzeniem, którego nie ma. Drugi leży na górnej pryczy, trzyma gazetę nad twarzą. Zsuwa ją, patrzy krótko, od góry do dołu.

— Skąd.

— Miasto.

Kącik ust drga.

— Tu wszyscy z jakiegoś miasta.

Imienia nie podaje. Później wyjdzie, że Sławek. Ważniejsze, że nie musi wiele pytać. Wskazuje brodą okno, drzwi, przycisk.

— Tu nie kombinujesz. Słuchasz i patrzysz. Reszta przyjdzie sama.

Pierwsze liczenie wpada, zanim zdążę poukładać rzeczy.

— Na baczność.

Stajemy przy pryczach. Dwóch mundurowych, zeszyt, ołówek. Porusza się tylko ich ręka. „Obecny” trzeba powiedzieć raz, zwyczajnym głosem. Odchodzą dalej, z tym samym tempem.

Kiedy drzwi się zamykają, Sławek zeskakuje z góry.

— Jutro spacer.

Mówi to jak fakt, nie obietnicę.

— Słyszałeś o górce?

Kręcę głową.

— Tam stoi gryps. Góra hierarchii. Tu nie gapisz się długo, nie kręcisz jak wiatrak. Jest Wyrwa, stary. Jak cię weźmie w oko, to lepiej, żebyś wiedział, jak trzymasz głowę.

Nie wiem. I na tym polega kłopot.

Noc jest krótka. Materac sprężynuje pod plecami, światło z korytarza nie zna ciemności. Sławek chrapie raz głośniej, raz ciszej. Dzielą nas dwa metry i system, którego nie rozumiem.

Rano znowu rozkład: pobudka, liczenie, wydawka. Ten sam głos, te same komendy. Tylko ja jestem mniej „świeży”. W brzuchu siedzi twardy kamień. Nie boję się powietrza. Boję się wejść w coś frajersko, zanim zdążę zauważyć.

— Przygotować się do wyjścia.

Sławek podnosi się bez pośpiechu.

— Kurtka, czapka, ręce spokojnie. Do drzwi bez podjazdu.

Korytarz brzmi inaczej. Mniej krzyków, więcej szeptów. Cele otwierają się po kolei. Ustawiają nas w szeregu: przód, środek, tył. Klawisz z przodu, drugi na końcu, trzeci gdzieś z boku.

— Ręce z tyłu. Głowa prosto.

Drzwi na spacerniak ustępują ciężko. Zimne powietrze wchodzi ostro. Kwadrat betonu, wysoki mur, nad nim siatka i pasek nieba. Wystarczy, żeby pamiętać, że jest.

Rozsuwają nas po placu. Starsi wiedzą, gdzie stanąć: część idzie w kółko, część przy ścianie. Ręce za plecami, papierosy, krótkie spojrzenia. Nikt nie robi z tego święta.

Sławek wskazuje brodą grupę pod murem.

— Górka. Nie twoja półka.

— A tamci?

Pokazuje kilku stojących osobno.

— Reszta. Swoje, cudze, mieszane. Chodzisz, nie wpadasz.

Robię jak wszyscy: krok za krokiem. Beton suchy, ale w środku wszystko idzie szybciej. Uczę się tak stawiać nogi, żeby nie zahaczyć nikogo łokciem ani wzrokiem.

Ktoś odkleja się od górki. Niski, szeroki, bez pośpiechu. Przestrzeń sama robi mu miejsce. Papieros, dym w bok. Sławek prostuje się, ale nie podnosi wzroku.

— Patrz przed siebie — mówi tak, że słyszę tylko ja.

Tamten przechodzi obok wolno. Zatrzymuje się po mojej stronie odrobinę dłużej.

— Świeży sztuka.

Stwierdza, nie pyta.

— Spacerujesz, nie miotasz się. Resztę usłyszysz, jak trzeba będzie.

Odchodzi, nie oglądając się.

Nie podaje ksywy. Nie musi. Sławek dopiero w celi mówi półgłosem:

— Wyrwa.

Kiedy klawisz woła koniec, nikt nie dyskutuje. Znowu szyk, korytarz, numer na drzwiach. W celi pachnie tak samo jak przed wyjściem. Materac ugina się tak samo.

Tylko przy zasuwie różnica: teraz wiem, czego słucham, kiedy mówią „Spacer”.

Średnia ocena: 2.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania