Mickiewicz w różnych porach
Idziemy brukowaną ulicą, to znaczy: On prawie biegnie na tych swoich długich kulasach, ja podbiegam za nim. Sielska wieś, dróżka od poczty do sołtysa, to i bruk jest. Gdzieniegdzie kamienia płaskiego czy na dobrą sprawę jakiegokolwiek brak, tamże żwir, żużel i tłuczeń wysypany.
— Nie ciepło ci w tym czarnym? — pytam, jak go w końcu doganiam, a ten jak nie biegnie, to stoi i skrobie na papierku, papierek na deseczce.
— Ts. — Ucisza mnie jak chłopca unosząc rysik.
Milczymy, on stoi, ja stoję. On już kulasami przebiera i szuka po kieszeniach kapoty czegoś, w biegu prawie przekonany, że da radę iść i jeść.
— Adam — mówię — Adam, człowieku, zatrzymaj się na moment.
I ten bydlak przewrotny zatrzymuje się, chyba tylko po to, żebym dobiegł i znowu zaczyna, jego mać, chodziarz.
A tu we wsi już go znają, czapki z głów ściągają, wielki chłop z dziwnym akcentem, pisarz. Stare baby krzywo na nas patrzą, o czym nie omieszkuje mi wspomnieć.
— Widziałeś te dwie matrony? Widziałeś, Armstrong? Krzywo patrzyły. — Wskazał dyskretnie dwie baby w fartuchach z odwróconymi podkowami zamiast ust.
Zaczerpnąłem powietrza, pewien, że mi zaraz powie, że przeze mnie.
— Przez ciebie. Ts.
I obraża się. Bo ludzie we wsi wiedzą, kto on, a lud polski, co by nie mówić, prosty i zabobonny, więc i zdarzy się ludziom przeżegnać na widok pana Adama i mój. Obrażony kopie kamienie, rwie trawę i dłubie w nosie. Pstryka kuleczkami.
— Adam, panie Adamie, no, ty nie bądź taki zatwardziały, elastyczny bądź — mu mówię, a Mickiewicz swoje:
— Nie jestem Słowacki.
I klops. Jak nie było wiadomo, dlaczego się naburmuszył, to już jasne jak złoty polski jesienny poranek.
Ale i dobra rzecz z tego wyszła, bo jedna taka rozwódka się do niego łasi, ja mówię: Adam, zapisuj! Ty weź, korzystaj z życia, Telimenę napisz. Oprzyj o tę damulkę, ten włos opisz, cycka potrzymaj... (daj jej chociaż zmarszczyć!)
No i dał. Poszli za sklep, na schadzkę za gołębnik, Adam cały nastroszony, on, wielki poeta i skacowana, napalona rozwódka. Mówię mu: Adaś, ty tylko musisz wyluzować. Musisz, bo z kijem w dupie powstaje literatura niemiecka, mówię, pruska. Nie polska, Adaś, wroga, niemiecka. Gezundhajt.
Mickiewicz nie musi wiedzieć, że jak on obrabiał mamuśkę, to jam z jej nastoletnią córą figlował, o, nie. Nie musi wiedzieć, że blady, szorstki od piwa i fajek jęzor matki w porównaniu ze zwinnym i młodym języczkiem, ba, czerwoniutkim córeczki, to jak idź i nie wracaj. Jak on się naburmuszał, puknąłem panią dziwną za sklepem, a teraz pukam młode pokolenie. Jak on woli roztkliwiać się nad hrabią Horeszko, ja mam czas do przeżycia. Mickiewicz już sobie rozpisał Zosię według opowieści kogoś tam, tego dziada, co z nim chlaliśmy pośród świerzopu, czy gryki jaśnie białej.
— Jaśnie biała gryka, Mickiewicz — mówię, żeby go podkurwić.
— "Jak śnieg", ty łachmanie, ludzka pijawko, gnój ci przerzucać i w nim tarzać, wieprzu.
— Brzmi "jaśnie". "Gryka jaśnie biała".
A potem rzuca we mnie kamieniami. Wieszcz.
I potem pamiętna kolacja, Telimena czy jak jej tam, niebiedna rozwódka z pomalowanym okiem i z dekoltem okazującym możny, ciężki cyc, naprzeciw niej Mickiewicz, wieszcz, dłubiący widelcem w pieczeni, przerzucając wzrok to na mnie (tyś moich spojrzeń niegodzien, Armstrong, pomnij me słowa; niegodzien), to na cycki wdówki (boing boing) to na oczy wdówki (obiecujące ziemskie rozkosze na pięterku czy choćby na stojaka w kuchni), to na córcię wdówki (jak wyżej) i znowu na mnie.
Córcia wdówki zaś najwyraźniej to samo jabłko, co i matka jabłoń, gdyż jedno w głowie. Po tym obiedzie wieszcz wyrżnął mi kuksańca, gdy wkładaliśmy płaszcze, odeskortowani na dół przez panie w krótkich spódniczkach. Gdy zapowiedzieliśmy rychły powrót po odświeżeniu wieszczej głowy, zamknęły się za nami drzwi. Nie przeszliśmy jeszcze prędkim krokiem za winkiel, gdy Adam już okładał mnie rękami.
— Świnia! — powiada, rozsierdzony. — To mnie tu mamuśkę podsuwasz, a sam z tym... Dzieckiem? Wieprz!
— Zaraz dzieckiem, na pewno siedemnaście lat ma skończone — bez namysłu palnąłem.
— To mnie każesz bajgla w starej kawie moczyć, a sam do świeżej wkładasz? Oż, ty...! — I dalej mnie okłada. Narodowy wieszcz, zazdrośnik. Dorosły człowiek. Wieszcz.
Umówiliśmy się, że jak wrócimy, to się zamienimy. Udobruchany Mickiewicz przestał mną potrząsać i poszliśmy z powrotem do pań. Wesoła wdówka zabawiała mnie figurami do jogi w przerwach między pozycjami (bym nie skończył za prędko!) a w pokoju obok Mickiewicz szczytował i przeżywał moralne dylematy.
Legliśmy potem na trawie na łące i Adam opowiadał.
— Mam pomysł, przyjacielu, napiszę dzieło, i ciebie tam, cholero, umieszczę. — Uniósł się na łokciu i kazał odpalić sobie skręta. — Ale najpierw, huncwocie, przyznaj, żeś mi specjalnie tę córkę... — Wskazał ruchem głowy dom wdówki w oddali. — Naraił, żebym obrzydził sobie małolaty do końca życia. Przyznaj!
Zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi. Wycelował we mnie palcem i dźgnął mnie nim, wcale niesłabo.
— Tyś wiedział, że ona goli włosy z waginy, i wiedziałżeś, że jam umiłował miękkie tam dywany. Ale żeś mnie tak zmanipulował...
— Taa, tyś się tak nacierpiał, słyszałem przez ścianę.
Mickiewicz się żachnął, opadł na plecy i zaczął recytować te swoje dyrdymały o Horeszkach i Gerwazych, którymi mnie na siłę uszczęśliwiał.
— Słuchasz, Armstrong, ludzka głupoto?
— Mhm.
— Nie zastanawiałeś się nigdy nad paradoksem trzymania cycków? Nie przerywaj mi. Jak stoisz i panna poleruje ustami twój posążek, niewygodnie jest garbić się i łapać za cycka, nie uważasz? Nie odzywaj się. A zaś jak stoisz za nią i naciera na ciebie, trudno złapać cokolwiek innego. Nie? Teraz mów.
— Trzymałeś córkę, czy matkę za cycki?
Wieszcz nie lubi takich pytań, dowolna sugestia, że mógłby tak się zachowywać, nieprzystojnie, gdzie on, wieszcz!, miałby przełamać (oficjalnie) zaklęty krąg rodzinny i przemieszczać posąg między salonami matki i córki...
Mickiewicz już z powrotem naburmuszony, zachmurzony, zły. On teraz (pora spania i wracania na kwatery, sam nalegał) będzie chodził, zdzierał podeszwy trzewików na żużlu, bruku i tłuczniu, on teraz musi iść, on teraz się natchnął do opisów nocy, i będzie szedł przez pola, nocą, a ja, jak debil, za nim.
A potem, gdy ranek rozświtał się na dobre, usiadł pod jakimś płotem, gdzie sięgnął do kieszeni, dał mi monetę i kazał wzywać dorożkę, bo jemu pilno do wychodka. W końcu walnął w pole, bo gdzie ja mu dorożkę znajdę?
A potem napisał "Dziady", i stało się jasne, gdzie mnie umieścił (w samym tytule). To menda wredna!
Komentarze (23)
Zaczynając, uważałem, że mi nie podejdzie, ale, mieniem zdanie "w trakcie" tej lekturwy.
Seria jak filmiki Darwina na yt.
Dawaj dalej to.
"Boske"
Pozamiatałeś po Swiftach i innych. Mickiewicz też pozamiatał. Najlepszy, i to nie zwyczajnie "lepszy", tylko właśnie NAJ, z tych trzech.
Ubawiłem się jak żadko. Ten język. Te sprośności. To wszystko działa cuda.
Kurcze, no bardzo dobre.
Pozdrawiaki ;)
Toć za tyle cierpliwości do wieszcza taki afront? Musiał się faktycznie nieźle naburmuszyć. Skrywał, skrywał, aż wreszcie wyrzucił całą wściekłość :)
Dobre, jestem za, pisz o innych wielkich :)
5 wstawione :)
Pozdrawiam, życząc weny :)
Pozdroxy :D
sp
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania