Poprzednie częściMidraj - Prolog

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

MIDRAJ - Rozdział VI - SÓJKA ZA MORZEM

Zima na Sfornych Terytoriach trzymała zwykle długo, nierzadko przez prawie połowę roku. Krótka i intensywna latowiosna, która po niej następowała, wybuchała bogactwem kolorów i zapachów. Temperatura gwałtownie wzrastała, a wraz z nią optymizm natury. Nikt nie był jednak w stanie określić, kiedy dokładnie to nastąpi - co roku było inaczej. W tym sezonie zanosiło się na nieco krótszą zimę. Pod koniec trzeciego miesiąca śniegi na przełęczach stopniały już wystarczająco, aby pierwsze kolumny uwięzionych na obczyźnie migrantów mogły ruszyć w kierunku masywu Sieriebatki, a stamtąd górskimi przesmykami na drugą stronę. Na wytęskniony zachód. Powoli zbliżał się umówiony termin kupieckiego wyjazdu.

 

Sajmonella dobrze wiedział, że nigdzie się nie wybiera, choć nie dał tego po sobie poznać. Ostatnie pięć dni spędził wyłącznie na nasłuchu rodziców, którzy byli w tej kwestii wyjątkowo zgodni. Wraz ze zniknięciem Joszka, dodatkowa para rąk w gospodarstwie stała się nieoceniona. Zwłaszcza na początku wiosny i w błogosławionym stanie Aliz, której mąż zabronił się przemęczać. Do porodu brakowało już niewiele, zależało mu, by potomek trafił na świat bez połogowych komplikacji. Młody żerca z niejakim zafascynowaniem obserwował niezachwianą wiarę i przekonanie gospodarza w to, że będzie miał syna. Jakże silna była jego determinacja w niedopuszczaniu do siebie myśli o kolejnej córce. Doskonale, po prostu doskonale.

 

O poranku dnia szóstego, licząc od początku nasłuchu rodziców, z dachu zsunął się spory kawał śniegu, niemal przysypując kroczącego w zamyśleniu Gabora. Mężczyzna uskoczył w ostatniej chwili, z trudem utrzymując równowagę na rozmokłej, śnieżno-błotnej brei podwórka. Zaklął cicho pod nosem. Otrzepał dokładnie rękaw z części białego puchu, który sięgnął go mimo uniku i wstąpił dziarskim krokiem do chaty.

 

- Mości panie kupiec! – zakrzyknął gromko.

 

- Jestem, panie gospodarzu. Czego wam trzeba? - Sajmonella oderwał się na chwilę od obierania ziemniaków i spojrzał pytająco na mężczyznę. Aliz podniosła głowę znad igły i nogawicy, którą właśnie cerowała.

 

- Co to ja… tego. Mości panie kupiec…

 

- Jestem, panie gospodarzu. – Gospodyni parsknęła śmiechem w kącie izby. Gabor spojrzał z zaskoczeniem w jej kierunku, jakby dopiero teraz ją zauważył, po czym odchrząknął naburmuszony.

 

- Przecie wiem, żeś pan jest. Nie dworujcie sobie ze mnie, kiedy ja… sprawę mam do pana, to jest… my mamy.

 

- Acha?

 

- Mości p… - zaczął odświętnym tonem gospodarz nim ugryzł się w język. – Zostańcie, co? Przez jakiś czas ino. My wiemy, że przed wami droga daleka, a i tęskno wam pewnie do żony i dzieci, ale przecie tydzień lub dwa więcej, a choćby i miesiąc cały różnicy wam zanadto nie zrobi przy takich odległościach. Oni tam w domu dobrze pewnie wiedzą, że zima ciężka, drogi zasypane. Domyślą się przecie, żeś pan żyw, a my…

 

- Rozumiem, panie Gabor. – Żerca przejął inicjatywę. – Przydałaby wam się dodatkowa para rąk do pracy, skoro nie ma… skoro pani Aliz w ciąży, a wiosna za pasem. Chętnie i miesiąc ostanę, jeśli będzie trzeba. Wyście mi dobroć okazali, w potrzebie poratowali, to i ja was przecież samych nie zostawię.

 

- Mości panie kupiec! – Gabor rozłożył ramiona z szerokim uśmiechem. – Jam zawsze wiedział, że z pana to złoty człowiek. No nie tak, Skowronku?

 

- Prawda to, prawda – odparła Aliz słabym, choć pełnym wdzięczności głosem. Sajmonella odwzajemnił zarówno jej spojrzenie, jak i emocje. Ukłonił się lekko, teatralnie, skrywając pod pochyloną głową wyraz satysfakcji na twarzy. Jak po sznurku.

 

Gdy wyprostował się na zydlu, jego twarz promieniała najczystszą dobrocią serca.

 

Tej samej nocy, gwiazdy widoczne pomiędzy deskami stodoły zakrył szczelnie półmrok. Gdyby gospodarz wiedział, jakie to nocne debaty prowadzi jego mości pan kupiec, wyprawiłby go zaraz w podróż, ale jego ostatnią. Siekierą lub gołymi rękami.

 

Ale nie wiedział. Jeszcze.

 

W języku wszelkich ras i szczepów ludzkich istniało kilka pojęć związanych z nieuświadomionym odbiorem myśli. Żadnemu z nich nie przypisywano jednak działalności telepatycznej. Intuicje, przeczucia, eureki. Myśli pojawiające się znikąd. Migreny. Gonitwy myśli przed snem. Natrętne myśli, często w najmniej odpowiednich miejscach. Kuszenia. Wszystkie wrzucano do jednego worka wyobraźni magicznej z łatkami w rodzaju „umysł płata mi figle”, „nie wiem, co mnie podkusiło”, „po prostu na to wpadłem”. Niektórzy przypisywali takim zdarzeniom cechy nadnaturalne, zaś głosom we własnych głowach boskie lub demoniczne pochodzenie. Inni twierdzili, że są prorokami, wybranymi do przekazania woli tego czy innego boga. Część tych przypadków wynikała zapewne z nadmiernej wrażliwości danego umysłu na odbiór echa. Niektórzy, zwłaszcza silnie związane ze sobą uczuciowo osoby, potrafiły odczuwać podmuchy mentalnych wibracji, ale nie umiały się do nich dostroić. Czuły wiejącą bryzę, nie miały tylko pojęcia, z której strony i co ona właściwie oznacza.

 

W pozostałych sytuacjach, tego typu zjawiska były efektem działań mniej lub bardziej utalentowanych telepatów. Najczęściej kapłanów Wielkiego Gajowniczka, praktykujących tę kuszącą sztukę pomimo mającego już kilkaset lat zakazu wszelkich form manipulacji umysłami. A przynajmniej nie od wewnątrz.

 

Niektóre echa myśli, pochodzące z silniejszych drgań, szybują w przestrzeni dłużej, inne zaś szybko wygasają. Jak już dobrze wiesz. - Metah zawiesił na chwilę głos, dla podkreślenia wagi kolejnych słów. - To tylko echa. Lustrzany obraz słów w postaci wibracji. Dlatego większość ludzi nie wychwytuje nawet cienia ich obecności. Nie nałożysz echa na echo. Sam widzisz, że często myśląc czy zaśmiecając umysł sercem, wszystkimi tymi emocjami i uczuciami, zagłuszasz cudze myśli. A ludzie robią to bez przerwy. Najlepsze pomysły przychodzą wam do głowy przed snem i tuż po przebudzeniu, kiedy mózg już nie tworzy albo jeszcze tego nie robi. Tylko wtedy zwykły śmiertelnik może w miarę świadomie posłyszeć czyjeś echo. Wasi wielcy filozofowie spisywali nawet niegdyś na kartce papieru pierwszą myśl, która przychodziła im do głowy po przebudzeniu sądząc, że to przebłysk geniuszu. Telepaci musieli mieć niezły ubaw.

 

Sajmonella słuchał z uwagą słów mistrza, nie mogąc opędzić się od przekonania, że półmroczny mag był ostatnimi tygodniami jakiś inny. Jak gdyby bardziej… ludzki. Dawna pompatyczność i fasada godności coraz częściej ustępowała miejsca swobodniejszemu stylowi w ich relacji. Czyżby powoli zaczynał traktować swojego ucznia jak równego sobie? To chyba raczej nie wchodziło w rachubę, a jednak zmiana była zauważalna. A może nawet Metah potrafił się czasem zapomnieć?

Przez kolejny tydzień potrenujesz jeszcze nasłuch, ale zacznij szukać już pierwszych bocznych drzwi do umysłów. Silnych uczuć, tęsknot, pragnień. Spotkamy się za siedem dni – opowiesz mi, jak rozegrałbyś to małżeństwo, a ja dam ci potrzebne narzędzia. Zaplanuj to tak, aby najdalej za miesiąc wszystko było gotowe. Porządnie już zgłodniałem.

 

Im bliżej określonego na oko terminu rozwiązania, tym Aliz paradoksalnie stawała się smutniejsza. Zamyślona. Sajmonella z początku sądził, że to jakiś rodzaj niepokoju o pomyślny przebieg porodu, może strach przed znanym już bólem. Spoglądając na nią ukradkiem widział jednak coraz częściej coś jeszcze. Wzrok wbity w horyzont, spowolnione ruchy przy zagniataniu ciasta, nieobecny wyraz twarzy. Kiedy któregoś dnia przez nieuwagę ukłuła się w palec igłą, oświeciło go. Wspominała. Może nawet śniła na jawie.

 

Imię zaginionego dziecka przewijało się w jej myślach coraz częściej. Joszko zajmował tam czasem więcej miejsca niż Lili i Gabor razem wzięci. To był jej pierworodny, jedyny dotychczas syn. Owoc pierwszej miłości, również utraconej. Młodemu żercy zdawało się, że spoglądała nieraz na obecnego męża niemal z wyrzutem, jakby obwiniając go mimowolnie za brak syna. Nasłuchiwał jej myśli, wiedział, ile razy otrząsała się z tego ze wstydem przed samą sobą, ale gorycz mimo to zawsze wracała. Pochylony pewnego ranka nad darciem skóry z kota, uśmiechnął się pod nosem. Chyba miał już plan.

 

Punktualnie o siódmej północy od ostatniego spotkania, Metah spłynął z Midraju. Z zadowoleniem wysłuchał relacji swego ucznia i przytaknął z aprobatą na wyłożony mu koncept przyszłości. Sajmonella poprawił się na kopie siana, kiedy czarnoksiężnik zgodnie z obietnicą począł wprowadzać go w arkana przekazu myśli. Zapowiadała się długa noc.

 

Gabor poderwał rozespaną głowę. Nie był pewien, co go obudziło, dlatego przez kilka chwil nasłuchiwał w napięciu niepokojących odgłosów. W chacie było jednak cicho, nawet myszy już posnęły. Przyłożył ponownie skroń do poduszki. Nim zasnął, na zewnątrz zapiała kura. Otworzył szeroko zaspane oczy i potykając się w ciemności o zabawki małej Lili, wypadł na zewnątrz. Po drodze zdążył jeszcze chwycić wiszącą w sieni siekierę.

 

Świtało już gdzieś za czubkami drzew, więc czerń nocy ustępowała szybko szarości chłodnego poranka. Gabor wiedział doskonale, że kury nie pieją o świcie – chyba, że nie mają koguta. A oni mieli. Ściskając mocniej toporek, przegalopował przez podwórko w kierunku kurnika. Wychynął zza rogu stodoły z uniesioną siekierą.

 

Sajmonella zbladł. Rozchełstana, powiewająca od pędu koszula Gabora w połączeniu z wąsatą, rozczochraną gębą i mordem w oczach nadawała gospodarzowi demonicznego wyglądu. W półmroku zdawało się, że sam szejtan wylazł z pieczary. Młody żerca zniósł to jednak dzielniej, niż kura, która zniosła na ten widok jajko. Toporek zawisł na moment w powietrzu.

 

- Mo… - zająknął się zaskoczony gospodarz. – Panie kupiec, co pan?

 

- Wielki Gajowniczku… - sapnął Sajmonella, głośno wypuszczając powietrze. – Myślałem, że mnie zabijecie.

 

- No nie było mnie daleko do tego. Alem się i ja zląkł. Co wy tu o tej porze…?

 

- Kura piała. – Skinął głową w stronę ptaka. – A ma przecież koguta. Pomyślałem, że lis pewnie zaszedł, chciałem drania capnąć…

 

Gabor spuścił głowę i przeczesał wolną ręką włosy, . Splunął za ramię, poprawiając mimowolnie uchwyt na trzonku.

 

- Toście mieli szczęście, żem nie rzucił. - Pochylił się, aby podnieść świeżo zniesione jajko. – Dobre, to skoro my już wstali, to może by my jakiej jajecznicy narobili. Chodźcie, kawy się napijem chociaż. Ino cicho, niech se Aliszka pośpi jeszcze.

 

Młody żerca poczłapał posłusznie w ślad za gospodarzem, otulając się szczelniej kaftanem. Rzucił przelotne spojrzenie na jaśniejące powoli niebo. Niewiele brakowało.

 

Dwie godziny wcześniej, przed pierwszym pianiem kury, Metah odpłynął w Midraj, zostawiając swego ucznia z zafrasowaną miną. Im głębiej w las, tym… głębiej w las. Sajmonella nie miał już nawet siły na językowe wygibasy. Przymknął opadające mu z niewyspania powieki. Nie było dziś czasu na sen. Do porodu Aliz coraz bliżej, a roboty mentalnej jeszcze sporo. Nie wspominając już o samej intrydze. Musiał zdążyć przed rozwiązaniem, potem mogło już być za późno na plan A. Innego zaś nie miał.

 

Z nauki mistrza wynikało, że przekaz myśli to stosunkowo łatwa sprawa, gdy już umiało się je przeczytać. Należało posłać własne drżące fale umysłu w przestrzeń, ale tak zmodyfikować ich rytm, aby był możliwie najbliższy rytmowi myśli odbiorcy. Trochę tak, jakby chciało się naśladować czyjś głos - wtedy istniała szansa, że umysł drugiej osoby wyłapie przekaz pomimo braku treningu telepatycznego. Jeśli rytm był doskonałą kopią, odbiorca nabierał przekonania, że to jego własne myśli. Dojście do takiej wprawy zajmowało oczywiście sporo czasu, niektórym całe życie, ale na ten moment Sajmonelli zwykłe „podszepty” miały w zupełności wystarczyć.

 

Aby zwiększyć prawdopodobieństwo skutecznego odbioru danego przekazu przez cudzy umysł, można było posłużyć się pewną sztuczką. Istoty będące w stanie emocjonalnego pobudzenia intensywniej odbierały bodźce zewnętrzne, także umysłowe. Była to zapewne reakcja organizmu na potencjalne „zagrożenie” – rozbujane emocje pobudzały chwilowo percepcję, wzmagały koncentrację. Ciało i umysł wypatrywały ataku. Sentymentalna gorączkowość nie pomagała wcale w odbiorze cudzych myśli w sposób świadomy – hałas emocjonalny tylko zagłuszał obce wibracje.

 

Obce.

 

Wzburzony, emocjonalnie „zagrożony” umysł wchłaniał wszelkie dostępne sobie myśli całymi haustami. Zbierał intelektualną amunicję. W takich momentach, w nagłym chaosie, nawet nie do końca identyczne „rytmicznie” cudze wibracje mogły jawić się jako własne. Wystarczyło, że ich drżenie było bardzo podobne do oryginału.

 

Cała sztuka polegała na umiejętnym pobudzeniu ofiary. Wzmaganie wszelkich niepokojów, tak pozytywnych jak i negatywnych, wymagało biegłości w empatii. Zbyt rozstrojone serce przesłaniało emocjami umysł, który wpadał w stan upojenia doznaniami. W pustkę. Z tego powodu telepaci nie cierpieli między innymi nieszczęśliwie zakochanych – byli najczęściej poza ich zasięgiem.

 

Podjudzanie działało na wszystkie istoty – ludzi i zwierzęta. Emocje nie wymagały bowiem werbalnej ingerencji w myślach, choć droga do nich prowadziła również przez umysłowe doznania. Należało wytworzyć mnóstwo fal o określonej wibracji, które wybrzmiewały w tle niczym jednostajna melodia. Zalewały podświadomość swoją obecnością, nie wnikając jednak głębiej. Krótsze, bardziej natarczywe służyły do agresywnego pobudzania – umysł „zmęczony” takim hałasem łatwiej wpadał w gniew lub euforię, zależnie od nadanego rytmu. Dłuższe, spokojniejsze fale wibracji rozleniwiały, a nawet wpędzały w apatię – ich miarowe buczenie służyło głównie do nakierowywania myśli na wszelkie tęsknoty i smutki, ale także do uspokajania.

 

Uzbrojony w teoretyczną wiedzę Sajmonella postanowił działać natychmiast. W pierwszym odruchu pomyślał o małej Lili, którą dość dobrze już znał, ale zawahał się na myśl o tym co będzie, jeśli przesadzi. A o błąd na początku nie trudno. Jeśli wpędziłby dziecko w histerię albo trwałe szaleństwo - wszak dziecięcy umysł był wyjątkowo niestabilny pod tym względem - z całego treningu nici. Wpatrzony w ciemność, zasępił się na kilka chwil. Co by tu… .

Po chwili jałowej zadumy wstał, otrzepał się z siennego pyłu i wyszedł na zewnątrz, aby przewietrzyć głowę. Brak kawy ciążył mu niemiłosiernie - liczył, że chłodne powietrze rozjaśni nieco mroki zaspanego umysłu.

 

Oparty o zimne deski południowej ściany, rozejrzał się od niechcenia wokół. Z ciemności mijającej nocy wyłaniały się powoli kształty najbliższych drzew i obejścia, wciąż jeszcze niewyraźnie szare w słabej poświacie budzącego się świtu. Ziewnął przeciągle.

Miał już wracać na siano, aby skraść Morfeuszowi choć pół godziny snu, gdy jego wzrok padł na kurnik...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Bardzo dobrze się czyta.
    Ciekawe, czy pisząc o piejących kurach pomyślałeś przez chwilę o Grzegorzu z Ciechowa. Mnie od razu przypomniała się jedna piosenka.
  • Sajmar dwa lata temu
    Tak, to było bezpośrednie nawiązanie do piosenki "Piejo kury piejo" :-) taki smaczek,staram się czasem umieścić jakiś :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania