Miejscówka

O tej miejscówce słyszałem od kolegów wędkarzy wiele dobrego. Opowiadali o trzykilowych linach, o pękających niczym włos przyponach z osiemnastki, o połamanych przez rybie kolosy wędkach. Życie jakoś tak układało mi preliminarze, że wiele razy tam się wybierałem, ale dotychczas tam nie dotarłem. A to w ostatniej chwili gdy już się tam jechałem - zadzwonili mi z firmy, że jak się tam natychmiast nie zjawię, to firma zniknie z mapy gospodarczej. A to autko, którym mieliśmy tam jechać nagle, choć nie stare – czternastoletnie (i do tego niemieckie) – odmówiło współpracy. A to …. Mógłbym tak długo wymieniać, ale w końcu to nie o to chodzi, nie ?

Każda zła passa raczej później, niż prędzej ma swój kres. Tak też było i tą razą.

W końcu pewnego pięknego popołudnia sierpniowego usiadłem z wędką nad moją długo wyczekiwaną miejscówką. Pogoda była jak na zamówienie – ciepło, prawie upalnie, parno. Słońca nie było. Wiał taki dziwny, lekki wiaterek, ledwie marszczący powierzchnię wody w jeziorze. Byłem podniecony, jak przed pierwszą randką. Łapy mi się pociły, gdy nadziewałem telepiącymi się paluchami złociste ziarno kukurydzy konserwowej na oksydowany haczyk marki Mustad nr 8. Jezus Maria ! To już za chwilę !!!

Już za chwilę będę mieć branie życia! A potem… Potem długa, wyczerpująca walka z gigantem i też będę mógł innym opowiadać o tym wyjątkowym miejscu. Pospiesznie zarzuciłem zestaw w małą zatoczkę miedzy trzcinami i spięty jak zawodnik sumo przed starciem – czekałem.

Czekałem, czekałem, aż mi kark ze skupienia zdrętwiał. I nic. Nic się nie działo. Spławik stał w miejscu jak wmurowany. Po jakimś czasie sprawdziłem przynętę – była nieruszona. Znów zarzuciłem i czekałem. Długo. Za długo. Nie tak to miało być. Denerwowałem się coraz bardziej, a brania jak nie było, tak nie było. Kiedy już prawie eksplodowałem ze złości spławik poruszył się prawie niezauważalnie. I … bardzo delikatnie zaczął się zanurzać. Chyba większość czytelników wie, co to znaczy – tak biorą tylko duuże ryby. Złość przeszła, jak kolejna szansa na milion po wytoczeniu z bębna maszyny losującej pierwszej kuli. No…. Mam cię! Odczekałem zgodnie z prawidłami sztuki wędkarskiej stosowny czas i – delikatnie, acz energicznie zaciąłem. Nie takiego oporu oczekiwałem. To nie była wielka ryba, ale… była. Holując widziałem solidnie ugiętą szczytówkę – więc to nie byle płotka. Gdy podciągnąłem bliżej pomyślałem o użyciu podbieraka, ale gdy ujrzałem co jest na haczyku, to… gdybym miał cycki, to by mi opadły.

Na haczyku było zaczepione... gówno. Ewentualne wątpliwości ustąpiły, gdy wyciągnąłem toto z wody. No – nie może być inaczej – zwykłe, ludzkie gówno. Złość wróciła jak torsje na kaca giganta.

- Nosz kurwa mać ! – zakląłem szpetnie, chyba po raz pierwszy po wyjściu z poprawczaka i z obrzydzenia omal nie zwymiotowałem. Odechciało mi się wszystkiego. Jak to teraz ściągnąć z haczyka? Wędkarskie poradniki takich sytuacji nie opisują. Spróbowałem machnąć wędką jak batem i to był zły pomysł. Omalże tym nie dostałem w twarz – ominęło mnie o milimetry. Ale z haczyka nie spadło ! Było twarde jak nie gówno. Może to jakaś imitacja – pomyślałem z nadzieją. Wędkarze słyną z urządzania sobie najwymyślniejszych kawałów. Postanowiłem to sprawdzić. Na nosa. To był kolejny kiepski pomysł. Znów omal nie rzygnąłem. To był kawał. Nie wędkarski. To kawał gówna.

Odrzuciłem zestaw z moją ,,zdobyczą” daleko w trawę i po żyłce dotarłem do… do gówna dotarłem. Wziąłem kawałek patyka i tym w swej bezradności chciałem pozbyć się niechcianej zdobyczy. Tym razem już puściłem pawia. Potem drugiego. To odblokowało mi chyba zdolność logicznego myślenia. Przecież w moim Victorinoxie są nożyczki! Gówno na haczyku zostało w gąszczu przyjeziornych krzaczorów. Miałem dość. Byłem zdecydowany na rejteradę, już miałem się pakować, gdy zobaczyłem idącego w moją stronę starego człowieka. Prowadził rower marki Ukraina.

- I co bierze? – zapytał standartowo.

- Gówno bierze – odpowiedziałem szczerze, zgodnie z przebiegiem wydarzeń. - Uwierzy pan, że złapałem na haczyk kawał ludzkiego gówna ?

Autochton pokiwał ze zrozumieniem głową i nieproszony rozsiadł się na zwalonym pniu. Wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów, wyłuskał jednego, przypalił zapałkami z Sianowa i odpowiedział:

- Abo, widzi pan tu u nas krąży taka opowieść.

Zrezygnowałem na chwilę z pakowania, może dowiem się czegoś, co pomoże mi oswoić się z moim dylematem.

- Kiedyś, przed laty żyła w tych stronach dziewczyna. Córka bogatego rolnika, Polka. Panie, to była prawdziwa piękność, takie to rodzą się raz na kilkaset lat. Zakochał się w niej syn miejscowego młynarza – Niemca. Też był z niego kawaler jak się patrzy: wysoki, przystojny, barczysty. A, że Polka i Niemiec – panie – miłość nie wybiera. Bo, musi pan wiedzieć, że to była prawdziwa miłość, taka, jakie teraz już się nie zdarzają. Rodzice się dogadali, wesele miało być na trzysta osób, ale … los chciał inaczej. Narzeczonego do wojska wzięli. Niemieckiego. Wkrótce poszedł na front i słuch po nim zaginął. Wojna się skończyła, dziewczyna na próżno na swego ukochanego czekała, oczy wypłakiwała. Nie wracał. Napisali rodzicom – zaginął. Dziewczyna czekała kilka lat, ale krew nie woda. Trafił się inny epuzer.

- Kto ? – dopytałem, bo nie zrozumiałem.

- No, taki, który chciał się żenić – odpowiedział niezrażony i kontynuował.

- Też był bogaty, też przystojny, też Niemiec. Na plebiscyt z Poczdamu przyjechał. Zobaczywszy taką piękność zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nadskakiwał jej, komplementy sypał, prezenty kupował. Dziewczyna wkrótce o swoim narzeczonym zapomniała i zakochała się w tym nowym. Ślub już miał się odbyć i w przeddzień wesela – nie zgadniesz pan, co się stało.

- Pojawił się zaginiony narzeczony – błysnąłem swoją wrodzona inteligencją.

- E… nie. Panie – aresztowali tego nowego narzeczonego. Podobno jakiś bigamista. Biednej dziewczynie świat zawalił się po raz drugi. Ale po kilku dniach zaczął przy niej kręcić się kolejny atrakcyjny kawaler – tym razem – Polak.

- Panie, opowieść niewątpliwie ciekawa, ale – co z tym gównem? – zapytałem zniecierpliwiony.

- Aaa… z tym. A to, to nie… to ktoś pewnie nasrał.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Cicho_sza 14.12.2021
    Uśmiałam się. Wkrecilam się w opowieść starego posiadacza Ukrainy i gówno z tego wyszło ??
    Lekki, przyjemny tekst.
    Pozdrawiam
  • Chyba kiedyś czytałam taki kawał.
    Ale niewykluczone, że się mylę.
  • Marian 15.12.2021
    No, super sprawa! Samo życie. Brawo!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania