Mistrz i Jacek (groteska)
– Dzień dobry
Psychiatra przywitał nowego pacjenta i od razu rzuciła mu się w oczy trzymana przez niego gałąź. Powiedzmy sobie szczerze, garnitur, biała koszula, czarno białe lakierki nie pasowały do suchego patyka.
– Nie przeszkadzam? – wyszeptał Jacek i zlękniony spojrzał na lekarza, który nie wiedzieć czemu ubrany był tak jak on.
– Ależ nie, proszę wejść. – Lekarz domyślił się, że to jego pierwsza wizyta u speca od głowy. Zrobił zapraszający gest i uśmiechnął się wyćwiczonym, fachowym uśmiechem. – Proszę, proszę, to w końcu pana dzień! – Krzyknął z entuzjazmem i zaczął przepychać pacjenta.
– Nazywam się Jacek Zdolny – wyjąkał pacjent, nie mogąc zrozumieć, dlaczego lekarz wypycha go na balkon. – Dlaczego mnie tam pchasz? – wychrypiał zdenerwowany.
– Proszę się nie przejmować, dzisiaj czwartek, a więc wizyta na balkonie. To zwyczajna procedura, gorzej, że próbujesz panie się ze mną spoufalić. – Psychiatra przystanął, a jego głos stał się ostry jak brzytwa. – A z lekarzem, tym bardziej psychiatrą się nie spoufalamy – dodał nieco łagodniej.
– Przecież nic takiego nie robię – wyjąkał zaskoczony, jednak nie opierał się już poczynaniom doktora.
I tak oto minęli biurko, na którym stał wazon pełen czerwonych róż, mignęła mu, a może mu się tylko wydawało, figurka aborygena i mógłby przysiąc, że zauważył sowę.
– Robisz panie Zdolny, a to ani mądre, ani grzeczne. Kwestionowanie moich kompetencji nie najlepiej świadczy o panu. No ale od czego jest psychiatra, no od czego? – zawiesił głos, czekając na odpowiedź.
– Od leczenia?
– Tak właśnie, od leczenia głowy, ściślej rzecz mówiąc. – Psychiatra klasnął zadowolony i dodał. – Proszę do mnie mówić "Mistrzu"
– Mistrzu – jęknął nieco przestraszony i zdezorientowany pacjent. W końcu został przepchnięty na balkon i znalazł się zdecydowanie zbyt wysoko, bo na dziesiątym piętrze, a to raczej nie jest bezpieczne miejsce dla takich jak on. – A nie można by jednak w gabinecie? – spytał.
– Mówiłem, że czwartek! – z naganą w głosie powiedział Mistrz. – Zresztą gabinet jest dla miękiszonów, a pan chyba nim nie jest, co Zdolniacho?
– Chyba jestem – niepewnie odpowiedział Jacek.
– Nie jest pan. – Z naciskiem odpowiedział psychiatra. – Ja nie leczę mięczaków! – krzyknął, a siedzące powyżej gołębie, zerwały się do lotu.
– Mogę chociaż usiąść? – Nie czekając na zgodę, rozsiadł się na wiklinowym fotelu, a Mistrz poszedł w jego ślady.
– O tak, proszę bardzo. Nawet pan nie wiesz, ile musiałem szukać takich fajnych wiklinowych foteli, by pasowały do tego szklanego stolika. Panie wszelkie sklepy meblowe zwiedziłem. A wie pan, jaki błąd popełniłem?
– No nie bardzo – Jacek miał coraz większe wątpliwości, czy aby na pewno dobrze trafił. Spanikowany mocniej zacisnął lewą rękę na gałęzi, jakby była jego ostatnią deską ratunku. Do czasu jak się miało okazać.
– Ależ to przeraźliwie proste. Niepotrzebnie kupiłem ten cholerny, szklany stolik, A do niego nic nie pasowało! Diabelstwo dodatkowo jest kruche i zawsze jak kładę na nim wodę i ciasteczka to drżę o niego. Rozumiesz pan, że to był głupi zakup.
– Chyba tak – jęknął pacjent.
– Z pewnością panie, z pewnością. – Z ust mistrza wyrwało się westchnienie. – Ale ja tu przynudzam, a to przecież pan do mnie przyszedł z potrzebą, a nie ja do pana. Zgadza się?
– Raczej tak.
– Pan taki małomówny, a ja zamęczam. Proszę oddać gałąź!
– Muszę? – Jacek jeszcze mocniej ścisnął swój amulet.
– Przykro mi, ale tak. – Lekarz bezradnie rozłożył ręce. – Czasami trzeba się nieco odkryć.
– A mógłbym jeszcze chwilę ją potrzymać? Naprawdę jej potrzebuję – wyszeptał zawstydzony.
– Panie, po prostu proszę mi ją dać. Nic panu nie grozi.
Jacek próbował wyciągnąć rękę z gałęzią, niestety nie posłuchała go. Szukał pomocy w drugiej ręce, jednak i to nic nie dało. Walczył z całych sił, pot zrosił jego ciało, a on wciąż nie wykonał żadnego ruchu. I nagle usłyszał piękny głos, wydobywając się z ust psychiatry. Czuł, jak wzbiera w nim fala miłości do świata, poczuł się, jakby miał kwiat w dłoni, a przed nim stała kobieta marzeń. Wyciągnął rękę i drżącym głosem powiedział.
– Proszę.
– Jakie to proste, nieprawdaż?
Mistrz zaśmiał się, a on powrócił do rzeczywistości. Znowu był na balkonie, nie miał jednak przy sobie amuletu. Został okradziony, podstępnie i bezczelnie. Mistrz wydawał się nie przejmować pacjentem, tylko z nabożeństwem przyglądał się gałązce.
– Uderzył pan żonę? – ostry głos Mistrza zmroził pacjenta.
– Tak. – Jakże wyczuwalna była rozpatrz Jacka.
– To nie jest pierwsza gałąź? Było ich wiele? – Psychiatra wciąż przyglądał się gałęzi, powąchał miejsce złamania i przymknął oczy.
– Całe mnóstwo. – Nieukojony ból wypływał z Jacka. I ta bezradność!
– I każdą z nich pan pamięta?
– Jak cholera. – W jego oczach pojawiły się łzy.
– Ta jest jednak inna od pozostałych. Ona daje nadzieję. – Psychiatra mówił jakby do siebie, wiedział że w ten sposób wywrze największy wpływ na podopiecznego. – Ta jest pierwsza całkowicie martwa! – wykrzyknął.
– Mam ją pięćdziesiąt osiem dni i wciąż jest ze mną, w pracy, na zakupach, w domu. A teraz pan mi ją zabrał!. – Z nieukrywanym wyrzutem popatrzył na psychiatrę.
– Bardzo dobrze, a nawet wspaniale. Z pewnością wyśmienicie! – Na usta Mistrza wypłynął szczery uśmiech. – Na dodatek nie dołamał pan jej do końca, tylko ściął scyzorykiem. Z pewnością pierwszy raz.
– Tak.
– Może mi pan dać nożyk? – Czuł się niczym detektyw odkrywający mroki duszy.
Jacek powoli wyciągnął scyzoryk z lewej przedniej kieszeni i podał psychiatrze. Ten zaś wziął go do ręki, obracał go, wyciągał i chował ostrza, korkociąg oraz miniaturową piłę. W końcu ponownie się uśmiechnął.
– Wie pan, że uwolnienie jest bliskie?
– Niby jak? – Ból był i nie mijał, a to oznaczało, że nic nie jest blisko.
– Wyzdrowieje pan, a cierpienie zniknie. – Łagodny ton Mistrza koił ból pacjenta. – Ten scyzoryk, on nie potrafi milczeć. – Mistrz zawiesił głos, a Jacka zwyczajnie zatkało. – Kupiony na ulicy Ozimskiej w sklepie myśliwskim. Ściął ostatnią gałąź, martwą! Pan, żeś już jest zdrowy! – wykrzyknął podniecony. – Jak cholera! – Entuzjazm nie opuszczał Mistrza. – Teraz albo nigdy!
– Ale ja tego nie czuję. Tylko ból!
– Już niedługo. Martwa gałąź. Rozumiesz pan?
– A co mam rozumieć?
– Martwa, jak miłość do kobiety, kasuje haniebny czyn. Pokuta odbyta, czas na oczyszczenie. – Jakże podniecony był psychiatra, ale jak mogło być inaczej, gdy miał pacjenta tuż przed przełomem? – Nadszedł czas, by się przełamać. Jest pan gotowy?
– Chyba tak – odparł niepewnie.
– Musi być na sto procent.
– Jest na sto procent.
Psychiatra spojrzał w oczy Jacka, wstał i zaintonował.
"Bez serc, bez ducha, — to szkieletów ludy!
Młodości! dodaj mi skrzydła!
Niech nad martwym wzlecę światem
W rajską dziedzinę ułudy:
Kędy zapał tworzy cudy"*
Wspaniała deklamacja Mistrza, zaczarowała pacjenta, który wstał, oparł się o barierę, by chwilę później siedzieć na niej okrakiem. Był gotowy na rozpostarcie skrzydeł i wzbicie się nad światem. Pokonać martwotę i ożywić duszę. Nie widział mistrza, a umykający mrok, otwierał przed nim tajemnicę istnienia. Chciał poszybować, ukazać prostotę rozwiązań, poczuć wiatr we włosach i zrzucić cholerny krawat. Już tylko chwila dzieliła go od wiecznego szczęścia. I nagle poczuł na swoim ramieniu rękę Mistrza, zrzucającą go do rzeczywistości.
– Proszę spojrzeć. – Wręczył mu lunetę. – Lekko w lewo. Widzi pan?
– O tak – jęknął z podziwu. W jego sercu nie było już rozpaczy, a gotowość na nowy początek.
– Piękne?
– Wspaniałe. A ta w czerwonej sukni niesamowita. Te nogi, pupcia, pomarańczki idealne dla dłoni, a usta! Boże święty, jak to możliwe?
– Panie, po prostu sport i dieta i tak do ślubu, a potem ... – Mistrz machnął ręką. – Ale teraz możemy skorzystać.
– A ta w zielonym. To zbyt trudne – wyszeptał Jacek.
– Co zbyt trudne? – spytał z uśmiechem na twarzy.
– Wybór. Czy średnie mandaryneczki, czy nieco większe pomarańczki. Czy pełne usta, czy nieco węższe? – Rozprawiał rozmarzony Jacek.
– I czy blondynka, czy brunetka? – Przerwał Mistrz.
– O tak. Odwieczne pytanie, które nie ma właściwej odpowiedzi.
– To idziemy na podryw! – Mistrz szeroko się uśmiechnął i dodał. – Będą nasze!
– Ale jak je zdobędziemy? – W głosie Jacka słychać było rezygnację.
– Pójdziemy z bukietem róż, oczarujemy je i zabierzemy w kolorowy świat marzeń. Ukażemy piękno i rzucimy się w wir chciejstwa. Spełnimy każde niewypowiedziane marzenie i skoczymy w przestrzeń miłosnych uniesień.
– Ja nie umiem. – Jacek przerwał zawstydzony.
– Jestem psychiatrą, mistrzem w swoim fachu. Będę mówił, a one wypływające z moich ust słowa, będą przyjmować jak dobro najwyższe. Spotkają dwa ideały, obok których nie można przejść obojętnie. Nie ma czasu na dywagacje, idziemy!
– Idziemy!
– Pomalujemy ich szary świat.
– O tak, o tak.
I wybiegli z balkonu, porwali róże i płynęli po gabinecie, by dostać się na schody, które niosły ich do świata marzeń. Ich rozwiane włosy falowały, lakierki stukały o schody, tworząc miłosną muzykę. Mistrz niesiony przyszłą rozkoszą śpiewał, a Jacek gwizdał, imitując głos skowronka. Stali się duetem dwóch ogierów, których nie dało się powstrzymać. Poczuli szansę na niezapomniany wieczór i nie chcieli jej zaprzepaścić. W końcu byli przed budynkiem. Już nie biegli, a szli pewnym chodem modela z wybiegu, ich oczy błyszczały, a usta śmiały się, ukazując równiutkie białe zęby. Byli playboyami gotowymi na łowy. Już byli przy niewiastach, już podziwiali ich wspaniałe nogi.
I one ich zobaczyły. Lica zaczerwieniły się, a oczka figlarnie na nich spoglądały. Rozpoczął się czas podrywu, gra dwojga płci, która miała zakończyć się łóżkową eksplozją.
– Przepraszamy za nieznaczną obsuwę – zaczął Mistrz. – Tym bardziej karygodne, że piękno przymusiliśmy do czekania, a tak nie przystoi.
– Nie przystoi – potwierdził Jacek.
– Spotkanie oczywiście aktualne? – zmienił intonację głosu na niemal błagalną. – Bo inaczej bym tego nie przeżył. – Chwycił się za serce i nieoczekiwanie mrugnął do blondynki.
– Aktualne. Oczywiście, że tak.
I tak zaczął się ich nocny maraton.
*Adam Mickiewicz "Oda do młodości"
Komentarze (6)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania