Moja przygoda z Francuzem

Moja przygoda z Francuzem

 

Zdarzyło się to w pociągu InterCity, relacji Warszawa Centralna – Łódź Fabryczna, połączenie przez Żyrardów i Koluszki; jakoś tak, na poczatku kwietnia, we wtorek. Do Łodzi jechałem na spotkanie w celu omówienia z partnerami nowego projektu unijnego.

 

Było ciepło i świeciło słońce, co wpływało na mój dobry nastrój. Pasażerów w wagonie nie było zbyt wielu; w przedziale byłem sam, bo zwykle staram się podróżować jak wielki pan, pierwszą klasą!

Oczywiście, mogłem jechać samochodem, ale liczne pułapki radarowe na drogach skutecznie odstręczają mnie od podróżowania autem.

 

Ta historia zaczęło się w Koluszkach; jadąc pociągiem do Łodzi zawsze żałuje, że trasa biegnie przez Koluszki, a nie przez Kutno. Co prawda, wystarczy spojrzeć na mape, żeby się zorientowac dlaczego; niemniej, dla chcącego nie ma przecież nic trudnego! Sądzę, że błąd w wytyczaniu trasy popełniono jeszcze na etapie budowy kolei warszawsko-wiedeńskiej w XIX wieku.

 

Do miasta Koluszki mam uczucie ambiwalentne; zawsze wydawało mi się, że nazwa jest w liczbie mnogiej; przypominam sobie, że podobne rozterki przeżywał nieodżałowany Wiechecki-Wiech, spoglądając na uliczne tablice z nazwą ulicy Moniuszki.

 

Z Kutnem sprawa wygląda zupełnie inaczej. Lubię Kutno od czasów pamiętnej piosenki Ewy Demarczyk. Poza tym, bywam w Kutnie, bo jestem członkiem tamtejszego Kółka Raperskiego „Ciotka” i tam poznałem Ziutka Liwko, upadłego artystę, zwyrodniałego arystokratę, domorosłego literata i poetę-birbanta, zaopatrującego za alkohol wszystkich znaczących kabareciarzy i tzw. „satyryków’ w całym kraju. To taki ktoś, pomiedzy Janem Himilsbachem i Robbie Burnsem. Kiedyś nawet nosił getry, których zazdrościł mu sam JKM.

 

Kiedy pociąg stanął w Koluszkach, do mojego wagonu zbliżył się konduktor, wlokąc po peronie pękatą walizę za którą podążał pewien jegomość. Konduktor otworzył drzwi wagonu, wciągnął walizę po schodkach, a potem zaczął ją popychać wzdłuż korytarza.

Podczas podróży nudziłem się serdecznie, ale to miało się zmienić, bo konduktor otworzył mój przedział, wepchnął do przedziału walizę i jej własciciela, spojrzał na mnie surowo, a potem rzucił: „Panie, to Francuz, zaopiekuj się pan nim” i zaraz potem zniknął.

 

Z zainteresowaniem zacząłem taksować przybysza: mocno rozgrzany, długa twarz z końskimi zębami, wysoki, prawie łysy, z ciemną brodawką na nosie i przerzedzonymi zębami.

Przesunął walizę pod okno przedziału, wyciagnął z kieszeni reglanowego płaszcza ogromną, jedwabną chustę i zaczął wycierać łysinę. Prawie tak samo ogromny tabaczkowy fular mial owinięty wokoł szyi.

Usiadł na siedzeniu tyłem do kierunku podróży i przez jakiś czas sapał i wzdychał; jakby to wtargnięcie do przedziału nie tylko go zmęczyło, ale i było zakończeniem jakichś niezbyt miłych przeżyć.

 

Patrzyłem na niego z dużym zainteresowaniem i sympatią bo wyglądał na Anglika, ale był łudząco podobny do takiego jednego francuskiego aktora, który nazywał się Fernandel. Ten Fernandel grał w filmie, zdaje się pod tytułem „Czerwona oberża”, rolę zakonnika uwikłanego w sprawę seryjnego morderstwa gości tejże oberży.

Swiadomość, że to nie Anglik, że Francuzów nazywa się żabojadami i że w 1940 roku poddali się Niemcom prawie bez walki, przestała mieć dla mnie większe znaczenie.

 

Po dłuższej chwili, Francuz przestał sapać i zwrócił się do mnie łamaną polszczyzną, jakoś tak „Pani powi, pani tak..”, ale dalej to już było całkiem niezrozumiale. Mamrotał jakieś pojedyńcze słowa, zacinał się i kłapał przy tym zębami.

Natychmiast zorientowałem się, ze czeka mnie niezłe wyzwanie, bo jego polski wydał mi się znacznie gorszy niz mój francuski. Postanowiłem więc złapać byka za rogi.

 

Francuskiego raczej nie znam, ale w Paryżu byłem, na placu Pigalle też; poza tym, znane jest mi dziedzictwo Wielkiej Francuskiej Rewolucji Październikowej, wolność, równość i braterstwo oraz to, jak Napoleon Bonaparte z obywatela stał się cesarzem. Dodatkowo, na na progu młodości, ważna dla mnie była wiedza na temat francuskiej choroby i francuskiej miłości. Moj ojciec posiadał narzędzie, ktore nazywał „francuski klucz”, a mama narzekała na pojawiające sie w kuchni „francuzy”.

 

Potem było „Witaj smutku”, Charles Aznavour i Brigitte Bardot; aż do czasu, kiedy wykołował mnie pieniężnie jeden Francuz (do dzis mam jego imię, nazwisko i adres, pod który miałem sie udać w Paryżu, aby odebrac należne mi walory). Poznałem go pracując jako młody inżynier po studiach, w Zakładach Wytwórczych Aparatury Wysokiego Napięcia imienia Georgi Dymitrowa, przy ulicy Gocławskiej w Warszawie (dawniej K. Szpotański). Tenże Francuz był praktykantem i dostał się tam z wymiany, jaką prowadzili przez jakiś czas polscy i francuscy towarzysze związkowcy. To był młody chłopak i ja się nim opiekowałem, ale brakowało mu pieniędzy na dziewczyny, więc kiedyś poprosił, żeby mu pożyczyć 900 zł (w owych czasach połowę mojej pensji) z klauzulą, że jak przyjadę do Paryża, to on mi te pieniądze odda we frankach, również w wysokości połowy jego wynagrodzenia. Ale to byl rok1966, czyli czas zaawansowanej gomułkowszczyzny i do Paryża na wycieczki raczej się wtedy nie jeździło.

 

W Paryzu zdołałem być sporo lat póżniej, bo w roku 1975, kiedy to „za Gierka” dostałem przydział dewiz, w wysokości 150 dolarów. No, ale okazało sie, że pod adresem zostawionym przez mojego Francuza stoi od dawna okazały supermarket, więc facet zrobił mnie „w żabę”. Połowa francuskiej pensji, nawet marnej, była dla takiego Polaka jak ja, prawie fortuną. Od tamtego czasu lubię Francuzów jakby mniej, bo inni też mi sie narazili.

 

Francuskiego języka nigdy się nie uczyłem, ale w ciągu kolejnych dekad mojego życia, przez głowę przeleciało mi mnóstwo francuskich słów i zwrotów, przeważnie z muzyki skoczno-rozrywkowej i z filmów; przyznaję jednak, że nigdy nie usiłowałem ich zapamiętać. Pomimo tego, wiele z nich, tak-jakoś, w głowie mi pozostało.

 

Pomimo ugruntowanej nieznajomości francuskiego, mam jednak podobno świetny francuski - wręcz paryski akcent, co stwierdził kiedyś zazdrośnie jeden mój kolega-obieżyświat, który mieszkał we Francji; potwierdzili to również inni Francuzi mojego życia, którzy bez skutku, usiłowali się ze mna zaprzyjaźnić.

Owego kolegę cenię bardzo, gdyż uświadomił mi kiedyś róznicę pomiedzy koniem i koniakiem. Ten kolega testował mój francuski akcent każąc powtorzyć po pięć razy „pahrle fhranse, komahr muchę ukąse”, oraz „thrę dupą o thretuahr”, co podobno wypadło znakomicie.

 

Jako człowiek ludziom życzliwy i ciekawy życia, rozpocząłem moją znajomość z Francuzem prostym, a podstawowym pytaniem, podpartym oczywiście silnym paryskim akcentem: „Parhle wu frhanse?”; bo niby co mogłem go zapytać?!

 

No, i się zaczęło!... Fernandel ucieszył się niezmiernie i zasypał mnie potokiem słów. Dopiero później przypomniałem sobie, że często powtarzał: „Mą die, mą die!”, co okazało się mieć doniosłe znaczenie dla podsumowania mających nastąpić wydarzeń.

Od czasu, do czasu przerywał swój monolog, jakby czekając na moją reakcję.

Żeby mu zrobić przyjemność i rozwijać konwersację, bo „Polak to prawie Francuz”, reagowałem przytomnie: „ui, ui” albo „absoliumą”, na przemian z „se manifik’, se manifik’!”, starając się zakończenie słow z literą „k” kończyć jakby klaśnięciem języka. Wydawało mi się to szczytem gracji!

 

Po jakimś czasie zauważyłem, że Francuz zaczyna mi się podejrzliwie przyglądać. Zrozumiałem, że coś jest nie tak, i że chyba powinienem konwersację przenieść na wyższy poziom.

W pewnym momencie zwrócił się do mnie z jakimś długim pytaniem; oczywiście nie zrozumiałem ani słowa ale, żeby rozładować sytuację i nie pozostać mu dłużnym, sprężyłem się w sobie i zapytałem podchwytliwie:

„Kel ke szo Puszkine? Kel ke szo la Plas de Rhruż? Kel ke szo Rhrewolusią d’Oktobrhe”?...

Nawiązywałem, rzecz jasna, do znanej piosenki Gilberta Becaud “Natalie”, jeszcze z ubiegłego stulecia.

 

Ponieważ Fernandel na chwilę oniemiał i ewidentnie nie wiedział co powiedzieć, mrugnąłem do niego znacząco i powiedziałem przyjaźnie:

„Tużuhr, tużuhr, lamurh”, bo akurat to mi zaswitało w mroku niepamięci.

Potem, na nieszczęście, przypomniały mi się słowa pewnej, frywolnej piosenki i nawet zacząłem nucić:

„Wule-wu kusze, awek’ mua, sesua ?”; bo moja francuzczyzna zaczęła się gwałtownie wyczerpywać i już nic przyzwoitego nie przychodziło mi do głowy, a ten ostatni werset spłynął na mnie zupełnie nagle.

Kiedyś słyszałem to na jakiejś dyskotece z „go-go” girls.

 

Facet zaczął dziwnie podrygiwać i jąkając się nagle wrzasnął:

„Me..me...me..mesje; se imposible; wu zet la, la, la pe...pe...pe... pedehrast’!”

Ja na to, ma się rozumieć, odpowiedziałem z godnością:

„Mua? Mua? La pederast? Żame, żame; mua no pedehrast, no pedehrast’, żame!”.

Ale ponieważ zaczęło mi być wszystko jedno i nie chciałem żeby Francuz myślał, że Polak stracił język w gębie, wiec brnąłem dalej:

„Że tem, że wule-wu”, ale potem wszystko mi sie pokręciło w głowie i zupełnie bez sensu powiedziałem mu zalotnie, ale dobitnie

„Ju ar maj destiny...”, bo pomieszał mi się francuski z angielskim.

 

Facet zerwał się z siedzenia pokrzykujac coś, co brzmiało jak „ilest tehrible, se skandale”, z wieloma dodatkami i słowem „mehrde” w środku, po czym zaczął wywlekać z przedziału walizę, ale ponieważ ręce mu się trzęsły, jakąś chwilę to trwało. Jak już był na korytarzu, opamietałem się znowu i rzuciłem za nim zwycięsko (dzięki Edith Piaff) „Że ne reghrete rhien”, aż facet się o tą swoją walizę przewrócił. W końcu zaczął ją wciągać przejściem do sąsiedniego wagonu.

Czułem, że tą bitwę wygrałem, więc jak już prawie znikał, wykrzyknąłem na pożegnanie:

„Wif la Frhans; a la Bastilje, orhewuarh!”, co mi przyszło do głowy na poczekaniu.

 

Po jakimś czasie w tle korytarza pojawił się konduktor, jakiś taki zmieniony; jak się do mnie zbliżył, popatrzył na mnie smutno i powiedział z wyrzutem:

„Co za hańba; panie, jak panu nie wstyd, co panu zawinił ten biedny ksiądz? Dlaczego żeś go pan pogonił?”.

A to historia!... Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie!

„Pogonił? Ja? Księdza? Jaki ksiądz? Nic nie wiem o żadnym księdzu!”

A on na to:

„Ale ten facet, którego żem panu przyprowadził do przedziału miał koloratkę; powinieneś pan to zauważyć, jakbyś pan założył okulary! Masz pan grzech!”

 

Coś takiego! Grzech!? Z grzechem nie przelewki, z grzechem żartów nie ma!

Sprawa zrobiła się poważna, bez wątpienia, więc zacząłem się martwić!

Grzeszyć naogół nie lubię, choć jakieś tam grzeszki mam, niektóre nawet z przyjemnością ale kto ich nie ma!?

Ale tu facet walnął o grzechu jakby przez duże „G”!

 

Czyżbym popełnił główny grzech z gatunku „antisocial behaviour” przypisywany wszystkim Polakom przez żurnalistów piszących na zamówienie właścicieli mediów, czyli przejawił agresję w stosunku do otoczenia w oparciu o polską zaściankowość i ksenofobię?

No, bo to był Francuz, więc ja mu za złe, tego tam,...bo Francuz!?

Dobrze, że nie był Murzynem!

I tu sie złapałem, bo przecież słowo „Murzyn” jest ostatnio niemile widziane, jakby na indeksie; stosować go nie wypada; mało tego, nie wolno! Za „Murzyna” można, gdzie niegdzie, nieźle beknąć!

Znam słowo-eufemizm „Afro-American”, ale to był Francuz, a nie Amerykan!

Niech mi ktoś da i konia, i rząd, i powie, jak nazwać Murzyna z Haiti albo z Francuskiej Afryki Równikowej!?

 

Jednak po pewnym czasie sprawę gruntownie przemyślałem i mi ulżyło.

 

Po pierwsze, jak mogłem włożyć okulary, kiedy ich organicznie nie posiadam!?

Zawsze miałem dobry wzrok!

Co prawda, lekarz-okulista jakies minusy ostatnio mi namierzył, ale jak chcę – widzę wszystko!

 

Po drugie, koloratki Francuza nie widziałem, bo zasłanial ja fular, który facet powiesił sobie na szyi.

Ten fular, to nawet mi sie podobał; miął ciekawą fakturę i ładny kolor, dopasowany do koloru płaszcza.

Ale przez cały czas dziwiłem się, po co mu ten fular!?

Było dość ciepło i mnie żaden fular nie był potrzebny.

 

Po trzecie, trudno mi uwierzyć, że ksiądz powiedziałby „mehrde”!

Jeszcze w XX wieku słyszałem, że jest to słowo-łącznik, dopuszczalne nawet na salonach.

Ale ksiądz napewno takich rzeczy nie mówi. „Mą die” tak, ale „mehrde”? Zdecydowanie nie!

Nie wyobrażam sobie w ustach polskiego księdza słów „gówno” albo „dupa”!

 

Tak wiec, ogarniające mnie wyrzutki sumienia znacznie osłabły!

Konduktor się pomylił, to nie mógł być ksiądz, żame!

 

Ale, swoją drogą, obcych jezyków uczyć się trzeba!

 

(A.B. Należyty) 19 listopada 2014

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania