Moje Spacery Po Piekle
Piekło nie jest tam, o czym uczą w kościołach. Nie w ogniu, nie w siarce, nie w jakichś wydumanych trzewiach ziemi, gdzie diabły z widłami podskubują skórę grzeszników jak kurczaka z rożna. Piekło jest tutaj, codzienne. Piekło to nie tragedia, piekło to kierat.
Budzik o szóstej. Już samo jego brzęczenie jest jak dzwonek więzienny, wyznaczający początek porannego spaceru po spacerniaku rutyny. Człowiek wstaje, niby wolny, ale zarazem zakuty w kajdany obowiązków: mycie, golenie, kawa, szybkie śniadanie, wiadomości w tle. I wszystko to niby proste, a jednak każda czynność jest jak kamień w bucie — niewielki, ale nie da się go wyrzucić.
Idę więc. Po piekle pracy, które wcale nie jest dramatyczne, a raczej śmiesznie nudne. Raporty, maile, spotkania, planowanie czegoś, co i tak rozsypie się w rękach jak piasek. „Innowacje”, które okazują się kopią kopii, a „projekty” powstające w korytarzach z plastiku, by nikt nie musiał podjąć decyzji naprawdę. Jakbym wszedł w symfonię fałszu, gdzie każdy instrument udaje, że gra, choć struny są zerwane.
I ludzie. Ach, ludzie! Oni także spacerują po piekle, choć udają, że idą gdzieś indziej. Jeden wierzy, że zmieni drugiego, że ulepi go na swój obraz i podobieństwo — a potem z przerażeniem odkrywa, że ten drugi nie tylko się nie zmienia, ale jeszcze umacnia swoje przywary, niczym więzień, który ozdabia celę własnoręcznie wyrzeźbionym kajdanem. Inna znów wierzy, że jej ukochany zostanie wiecznie taki sam, a potem budzi się obok kogoś, kogo głos drażni jak dźwięk łyżki stukającej o szkło. A sama, w tej irytacji, zaczyna siorbać i marudzić, jakby przejęła pałeczkę w sztafecie piekła.
Spacerniak jest tu tylko symbolem. Bo prawdziwe piekło nie ma murów, nie ma krat, nie ma strażników. Prawdziwe piekło to wolność, w której człowiek i tak chodzi w kółko. Kółko obowiązków, kółko oczekiwań, kółko marzeń, które zawsze kończą się na tym samym punkcie: dziś muszę, jutro też, pojutrze tak samo.
A ja? Ja czasem się potykam. O własne myśli, o zbytnią powagę, o złudzenie, że jestem mądrzejszy, bo widzę mechanikę fal, interferencje symform, ukryte porządki. A potem nagle odkrywam, że jestem równie uwięziony, co ci, którzy nie wiedzą nic o falach. Bo cóż mi po całej teorii, jeśli codzienność tłucze mnie jak młotkiem w czoło?
I tu zaczyna się ironia. Bo człowiek, który całe życie tropi złożoność, piękno emergencji, musi w końcu przyznać, że jego własna egzystencja jest trywialnym zapętleniem. Praca, obowiązki, związki, kłótnie, rachunki, rozmowy, które niczego nie zmieniają. To wszystko jest jak spacerniak, tyle że rozciągnięty na skalę całego życia.
Moje spacery po piekle nie są dramatem — są farsą. Piekło śmieszności, w którym człowiek z dyplomami, teoriami, książkami na półce i notatkami o przyszłości świata, odkrywa, że jego największym osiągnięciem jest odhaczenie listy zakupów. A największym buntem — opóźnienie wysłania raportu o jeden dzień.
Czy się mylę? Oczywiście. I w tym też jest piekło — że nawet błędy są przewidziane, że pomyłki wpisane są w rytm, jakby ktoś z góry ustalił, że potknięcie też jest częścią trasy spacerniaka.
Idę więc dalej. Chroboczę myślami, gubię się w interpretacjach, humanizuję własne upadki, próbuję nadać sens czemuś, co sensu nie ma. Bo może właśnie na tym polega spacer po piekle: żeby wciąż się łudzić, że tym razem zakręt poprowadzi gdzie indziej.
Komentarze (9)
Pozdrawiam, jak zawsze tuż przed zakrętem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania