Mojesłowy [II] Ja, poeta
Myślę, że jestem, w pierwszej kolejności, Poetą. Pisząc to, mam nadzieję, że powyższe słowa nie zabrzmiały zbyt bałwochwalczo i bezkrytycznie w stosunku do samego siebie. Te słowa nie oznaczają, że uważam się za jakiegoś, Bóg wie jakiego, poetę. Takiego, że klękajcie narody, wszyscy Wielcy czapki z głów a dziewczyny majtki w dół. Nic z tego.
Uważam się bowiem za bardzo cichego Poetę, skromnego, subtelnego, który siedzi sobie pod swą miotłą cichutko, jak ta myszka i coś tam bazgrze i skrobie w swoich brulionach.
Taki raczej lirycysta niż liryk. Czyli: jak sama nazwa wskazuje autor utworów lirycznych, którymi są wiersze we wszystkich ich odmianach i rodzajach.
Jestem Poetą.
Co prawda, kiedyś słyszałem, że Poetą stajesz się wtedy, gdy coś wydasz drukiem. Pisarzem stajesz się wtedy, gdy ukaże się twoja powieść, malarzem, po pierwszym wernisażu, ale ja się z tym nie zgadzam. Poetą bowiem, stajesz się w wyniku jakiegoś tam impulsu, który nagle wywraca całe twoje patrzenie na świat do góry nogami. Zmienia się wszystko radykalnie i nieodwracalnie. Trzeba przy tym wiedzieć i zdawać sobie sprawę, że Poeta, to nie do końca taki zwykły człowiek. To skomplikowana i pokręcona ludzka maszyneria, której nikt nie rozumie do końca. Nawet on sam. I w taki więc pokręcony obraz Poety wpisuję się najbardziej. Mogę więc z czystym sumieniem tak właśnie się określić.
Poeta. Po-e-ta.
Piszę, owszem piszę.
Piszę wiersze, które określam też jako „wierszydła-straszydła”, albo „utwory-potwory”. To bliżej nieokreślone twory wierszoniepodobne noszące znamiona poetyckiej perwersji. To są Mojesłowy....
Terminem „mojesłowy” określam wszystko to, co napiszę. Wszystko to, co zrodziło się w mojej łepetynie i przybrało realną postać w kształcie notatki, gdzieś w zeszycie. To oczywiście przede wszystkim moje wiersze, ale też różne inne wpisy.
Mojesłowy, to takie najzacniejsze określenie mojej pisaninki, ale określenia takie, jak: wierszydła-straszydła, utwory-potwory też oczywiście dopuszczam do obrotu i używam na zmianę.
Mojesłowy brzmi jednak dumniej.
Teraz gdy tak sobie patrzę na swoje bruliony, które wyciągnąłem z szafki, pomyślałem, że w sumie niewiele ich, jak na ilość lat, przez które je zapisywałem. Z drugiej strony, to jednak dobrze, bo nie ilość jest przecież najważniejsza, ale jakość.
Moje bruliony.
Moje słowy w nich.
Moje słowa...
Moje pisanie określałem kiedyś mianem „twórczości radosnej”. To określenie tyczy się jednak pierwszych moich utworów poetyckich. Pierwszy swój wiersz napisałem w wieku lat szesnastu. Wszystko we mnie buzowało. Byłem przepełniony różnego rodzaju emocjami i musiałem gdzieś je umieścić. Ten wiersz dawno już niestety nie istnieje, ale pamiętam jego początek. Brzmiał on następująco:
Hej, betonowy chodniku
Przyjmij proszę na ciało
Chcę, aby wklęte we wzór trotuaru
Na zawsze tam zostało
Wiem, wiem. Tekst tego wiersza bardzo się kłóci z terminem „twórczość radosna”, ale to naprawdę był mój wiersz nr 1. Następne były dużo radośniejsze i romantyczniejsze. Właśnie romantyzm wtedy pasjonował mnie najbardziej. Nie było w tym nic dziwnego. Byłem bardzo romantycznym młodzieńcem. Wierzyłem w miłość i marzyłem, aby przeżyć tą prawdziwą. Byłem prawdziwym romantykiem. Miałem wiele wspólnego z Mickiewiczem. Dzisiaj śmieję się, że tylko charakter pisma. Obaj bowiem bazgraliśmy jak kury. Te wiersze pełne są radości tworzenia i radości w ogóle. To było piękne. Urealniałem swoje myśli. Nadawałem im realny kształt w napisanych przeze mnie słowach.
Romantyczny jestem do dzisiaj. Do dziś jestem bardzo poetyczny i wyjątkowo marzycielski. Tych cech nie potrafię się pozbyć, nie chcę tego robić mimo faktu, że życie takich osób nie lubi i stale rzuca im kłody pod nogi. Wielokrotnie odczułem na własnej dupie kopniaki losu.
Świat bardzo się zmienił. Bardzo przyspieszył i schamiał. Cywilizacja poszła bardzo szybko do przodu, zostawiając w tyle takie romantyczne osoby, jak ja. Sprawiam wrażenie jakbym nie był z tego świata. Na pewno do niego nie pasuję, chociaż staram się jak najlepiej wkomponować w jego tło. Marnie to wychodzi, bo od razu widać, że nie jestem stąd. Raczej przybyszem skądinąd, ale miejsca swojego pochodzenia też nie potrafię określić.
Dopiero teraz zaczęło mi to przeszkadzać, ale wtedy, to znaczy w czasach młodzieńczo-romantyczno-huoligańskich, bardzo odpowiadało. Byłem Poetą, nieco wycofanym osobnikiem, miałem swój świat, w którym czułem się najwspanialej, byłem cichy, spokojny, liryczny, nie wadziłem nikomu. Miałem po prostu predyspozycje do tego, aby być typowym rymopisem, aczkolwiek rymy w mojej poezji pojawiają się niezwykle rzadko.
Pisałem więc wiersze, dużo wierszy. Nigdy nie miałem z tym problemu. Pisanie przychodziło mi łatwo i nieskomplikowanie. Z tematami także nie było problemu. Miałem bogate życie uczuciowe, więc sięgnąć do tej studni było niezwykle łatwo. Równie łatwo było stworzyć wiersz opiewający stan duszy mej z przeznaczeniem zaprezentowania go wybrance z serca mego.
Kochałem te chwile, które były niczym płomień. Chwile, gdy ogarniała mnie poetycka Wena. Te chwile, które pojawiały się nagle, jakby z niczego i zaczynały płonąć mocnym, żywym ogniem, rozjaśniając ciemność, dawały impuls do działania. Długo nie musiałem czekać. Impuls się pojawiał ja od niego się zajmowałem i po chwili płonąłem, płonąłem, płonąłem pisząc oczywiście wiersz.
Wena, natchnienie, wielkie olśnienie i poryw. Kochałem być w tym stanie. Nie musiałem więc chlać na umór i nie musiałem wcale zażywać narkotyków ani innych środków stymulujących, by odczuwać taki stan euforii, bo była to prawdziwa Euforia. Euforia to niesamowity stan emocjonalny charakteryzujący się nienaturalnie wręcz dobrym samopoczuciem. Byłem nad wyraz wesoły i radosny poziom endorfiny sięgał szczytowych granic podziałki. Byłem po prostu szczęśliwy. Wtedy powstawało coś niesamowitego. Wtedy powstają najwspanialsze rzeczy, rzeczy czasem nieplanowane, wiersze niespodziane.
Wszystko to tworzył ogień, który we mnie płonął. Wykorzystywałem go do ostatniej iskry. Byłem nie do zatrzymania. Długopis w ręce aż się palił. Płonęło zresztą wszystko dookoła, zanim nie skończyłem pisać i nie postawiłem ostatniej kropki.
Nie wiem skąd to się u mnie brało, ale przecież to nieważne. Ważne, że było. Byłem prze szczęśliwy, że tak się dzieje. Uwielbiałem ten stan zatopienia się w morzu tworzenia. To było niesamowite przeżycie. Potrzebowałem takich impulsów z zewnątrz. Od nieznanej mi siły. One były mi niezbędne do życia i bałem się pomyśleć, co ze mną będzie, gdy one przestaną się pojawiać. Twór Ostateczny był całkowicie moim tworem. Przedstawiał mnie, to znaczy: jakąś moją część, małą cząstkę, którą chciałem odsłonić przed czytelnikiem. Był to swego rodzaju ekshibicjonizm. I tak właśnie się do dziś się czuję. Równie dobrze mógłbym biegać goły po najbardziej ruchliwej ulicy miasta lub spacerować po parku w długim płaszczu i odsłaniać to i owo, ale ze mną, jako Poetą, byłoby jeszcze gorzej, bo odsłaniałbym swą duszę. Coś, co powinno być dostępne tylko dla mnie. Aż boję się pomyśleć, że dosadniejszym określeniem byłoby słowo: alfons. Wtedy akurat o tym nie myślałem. Pisałem. Po prostu pisałem. Oprócz tego dużo czytałem.
Za moich młodych, szczenięcych lat, czytanie poezji było obciachowe. Wiadomo, że romantyczne wierszyki były tylko dla dziewczyn. Podobnie było z prowadzeniem pamiętnika czy pisaniem wierszy. Było to zdecydowanie nie męskie, obciachowe i „pedalskie". Też tak raczej uważałem do pewnego momentu. No, ale potem wszystko się u mnie zmieniło i sam zacząłem pisać.
Jeśli chodzi o samo czytanie poezji, to kiedyś miałem specyficzny sposób jej pochłaniania. Brałem do rąk tomik wierszy, bo wtedy poezja docierała do mnie w takiej właśnie formie, otwierałem go na „chybił-trafił” na jakiejś stronie i czytałem znajdujący się tam wiersz. Po przeczytaniu zamykałem książkę i znów otwierałem ją na losowo wybranej stronie. I tak mogłem czytać i czytać. Gdy trafiłem na wiersz, który już czytałem, to przechodziłem automatycznie na kolejną stronę. Już bez losowania. To, co było w tym czytaniu ciekawe, to to, że tomik poezji zawsze mógł być do końca nieprzeczytany. W każdym razie nie tak od razu. Zawsze pozostawała jakaś tajemnica.
Teraz poezja dociera do mnie raczej przez określone portale. Zmienił się sposób prezentowania poezji, zmienił się sposób pisania i czytania jej. Teraz wystarczy kliknąć i już otwiera się cały ocean poezji. Nie wiadomo, od czego rozpocząć. Nie można mieć pretensji. Świat idzie do przodu. Wszystko się zmienia, więc i ta dziedzina musi się dostosować, ale to, w sumie, dobrze, bo w każdej chwili mam pod ręką coś do przeczytania.
Nie muszę dźwigać ze sobą tomików poezji, gdy najdzie mnie ochota na odrobinę liryki.
Komentarze (3)
NO!
Ręce opadają."
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania