Może jest w tym coś na rzeczy
Tekst z NSzO
Czterech bulterierów z Agencji do Spraw Epidemiologicznych dostało rozkaz wysadzenia starej ubojni z poprzedniego wieku i do tego jeszcze z tradycjami. Farbowany handlarz od broni podpierdolił, że jakiś bakcyl się szerzy na jej przestrzeni. Cwaniaczek jeden. Nikogo nie powiadamiając, w ciszy październikowej niedzieli pozakładali ładunki i wypierdolili w dym zabudowania wedle rzeźni. A, że mieściła się ona z dala od ludzkiego zagęszczenia, nikt nie wiedział, nikt nie słyszał kto tam był i kto tam został na wieki. Tylko niektórym coś, gdzieś dzwoniono w kościele, ale ogłuchli z otępienia.
Kiedy nastąpiła detonacja, zadrżała ziemia w przeciągu paru kilometrów, a z jej głębi rozległ się przeraźliwy wrzask, aż wrony z pobliskich zarośli rozpierzchły się na wszystkie strony świata i nigdy nie zawróciły na stare śmieci.
Runęły zabudowania, zabito wszystko, co się ruszało i nie ruszało, co było i nie było. Zamordowano w zarodku ognisko zła. Gdy w popiele dogorywał jeszcze swąd wirusa, to zza góry Andrzejowej wyszli oprawcy tej rzezi niewiniątek. Bo przecież nie wiadomo, czy ktoś przyniósł zarazę?
Wbili łopaty na sztorc i opierając się na styliskach, zaczęli rozpracowywać operacyjny program zasypania leja po wybuchu. Najlepiej, gdyby się samo zakopało. Pieprzeni leniwce.
Przez maski niewiele docierało, więc pościągali z gęby pe-gazy, a dla bezpieczeństwa zdezynfekowali gardło. Po trzecim papierosie nastąpiło rozluźnienie myśli.
- Panowie! - krzyknął najniższy z nich. - Przecie nie będziemy się bawić w jakieś ceregiele z podkopami. Zadzwonię, gdzie trzeba, przyjadą Hammery i zrównają to kurewstwo z ziemią. Zasadzi się tutaj buki i dęby, przetniemy wstęgę i będzie po sprawie - ha, ha, ha.
Pokiwali głowami, podrapali się po kroczu i poszli na przerwę za górę Andrzejową.
Zaczął padać jesienny deszcz. W miejscu swędzenia się dymu zaskwierczało i zasyczało, jakby bulgotały kiszki w jelitach rzeźni. Po chwili od wschodu nadciągnęły ciężkie chmury. Pociemniało i zaczęła się apokalipsa. Pioruny waliły w pogorzelisko i wydłubywały z ziemi kości zabitych zwierząt. Wylegały i rozłaziły po ziemi niczym glisty. Mnożyły się jak karaluchy.
Aż, do mroku trwała rzeźnicza kanonada. Wraz z jego nadejściem ustały grzmoty i błyskawice, nastąpił spokój. Góra Andrzejowa zniknęła z powierzchni ziemi. I tamci od stylisk też.
Co roku, w pobliżu zaduszkowych nocy słychać przeraźliwy krzyk umierających cieląt. Pogłoski chodzą, że to ktoś improwizuje Dziadów na flecie z mandragory.
Komentarze (1)
Nie powinno być - czterech dostało?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania