Możliwość

— Co widzisz chłopcze? — płomienie ofiarnych ogni rozświetlały jasne plamy pionowej płaszczyzny skały, gdy pytanie rozproszyło ciszę sanktuarium.

— Coś, jakby malowidło... postaci... stwory... smoki... — głos odpowiadającego przypominał bardziej senne mamrotanie niż przytomną relację.

— A z prawej u góry co widzisz? — z mroku, jakby był jego emanacją, delikatnie wypłynął bas pytającego.

— Trójgłowa postać... człowiek z kozimi głowami.

— To Jesza. Podejdź bliżej i przyjrzyj się uważnie. Co jeszcze widzisz? — Nalegał pytający, a ciemne linie na jasnym piaskowcu wydawały się falować w rytm poszczególnych wyrazów.

— Widzę... Widzę... To nie są ludzie! To ktoś znacznie potężniejszy...

— Patrz! Patrz uważnie na środkową postać. Patrz! — polecenie huczało w ciemnościach zwielokrotnionym echem tak, że jaskinia wydawała się dygotać. Z mroku wyłoniła się figura, sprawiająca wrażenie jak gdyby w obrębie kształtu bez przerwy przemieszczały się postaci od dziecka do starca. Dziecko mówiące najgłębszym i najdźwięczniejszym basem świata! A jednak w jakiś sposób przyjazne...

 

Obudziłem się z pamięcią dygoczącej w posadach groty. Po raz kolejny. Sen nawiedzał mnie coraz częściej. Znałem już na pamięć tę wielką przestrzeń pod jakąś górą. Powtarzające się wrażenie nagłego odmłodzenia, stawania się chłopcem i ów niesamowity, choć nie wzbudzający lęku głos. Właściciela nigdy nie widziałem aż do teraz. Sięgnąłem pamięcią wstecz. Sny zaczęły się pół roku temu od wizji otwierającej się przede mną rozświetlonej, pieczary. Co kilka nocy marzenie wracało i za każdym razem pojawiały się nowe szczegóły. Jakbym przedzierał się przez zaspy czasu, mozolnie odsypując szczegóły. A może to nie ja, a coś-ktoś?

Senne majaki nie budziły lęku, a jedynie zostawiały delikatną tęsknotę i dyskomfort niezaspokojonej ciekawości.

W miarę upływu czasu to wrażenie zaczęło dominować i mógłbym powiedzieć, że wieczorami zacząłem oczekiwać kolejnej „wizyty”. Równolegle próbowałem dociec przyczyny. Najgłupsze pytanie „dlaczego ja” zostało przeze mnie wyeliminowane, ale pojawiło się inne; „czy pół roku temu zdarzyło się coś, co uruchomiło we mnie ten cykl opowieści sennych mar?”. Pół roku temu byłem z przyjaciółmi na corocznym jarmarku Omobona. Poza wizytą w namiocie „widzącego” nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Rzekomy wizjoner nie potrafił odgadnąć żadnego z imion moich znajomych, wyszliśmy, zaśmiewając się z nieudolności „proroka”. Nie nabyłem żadnego niezwykłego przedmiotu, nie odwiedziłem nadzwyczajnego miejsca. Nie znalazłem żadnych poszlak wyjaśniających tego, co dzieje się nocami. Bezradnie grzebałem w pamięci, błąkając się między dzieciństwem, a teraźniejszością. Przypominałem sobie opowieści dziadka-snycerza o tym, jak szukał śladów swoich przodków i dotarł do prababki, która według rodzinnego przekazu była żoną właściciela zamku. Wojna obróciła w gruzy niewielki pałacyk, a maruderzy rozkradli resztki zasobów. Słuchałem tych opowieści, kilkuletni brzdąc, w wielkim łóżku, a cienie od filujących świec hasały po ścianach i suficie starego rzemieślniczego mieszkania.

Gdy byłem nieco starszy i zacząłem czytać, wróciłem do indagacji, lecz dziadek podał tylko nazwę posiadłości – Szare Bagna w pobliżu Zagora. To było dawno. Zdążyłem pogrzebać dziadka i rodziców, a sam dorobiłem się na głowie srebrnych nici-wizytówek minionego czasu. A teraz... Teraz chyba pora bym ponownie spróbował odnaleźć legendarne Szare Bagna. Ta myśl wyskoczyła w moje głowie jak bażant z krzewu. Przysiadasz zaskoczony niespodziewaną fontanną startującego z trzaskaniem skrzydeł ptaka. Tak było i teraz. Tak! Muszę odnaleźć to miejsce.

Dzień minął nie wiadomo kiedy. Wizyta u najsłynniejszego znawcy majątków potwierdziła istnienie Zagora, onegdaj zamożnego miasta, przez wojnę zamienionego w kilka przydrożnych budynków. Resztę dnia pochłonęły przygotowania do wyprawy. Wracałem do domu lżejszy o gotówkę, za to z podręcznym, który ciągnął wózek pełen utensyliów niezbędnych w wyprawie. Skręciliśmy właśnie z Alei Róż w Bławatkową, gdzie stoi moja willa, gdy wyprzedził nas gnający powóz Policji. Zatrzymał się przed moim budynkiem. Przyspieszyłem, nie zważając na ciągnącego zakupy za mną podrostka i po kilkudziesięciu krokach niemal wpadłem na lśniące guziki na dorodnym brzuchu sierżanta.

— Ach, właśnie wysłałem konstabla na poszukiwanie pana doktora — oświadczył bez radości w głosie — doszło do niewyobrażalnej zbrodni na pańskiej posesji — uzupełnił, rozglądając się, jakby oczekiwał, że pojawi się ktoś jeszcze.

— Zbrodni? — Spytałem, nie bardzo rozumiejąc „niewyobrażalną zbrodnię”

— Inspektor oczekuje pana... — przerwał raptownie, zwracając się do ciągnącego wózek:

— Hola, chłopcze, gdzie ty tu z tymi klamotami?

— To sierżancie podręczny z magazynu Trip&Adwenture z moimi zakupami — wyjaśniłem.

— Aa... To nieporozumienie. Jak wspomniałem; Inspektor oczekuje na pana doktora wewnątrz, a chłopak...chłopak niech poczeka na zewnątrz na decyzje — dodał po chwili zawahania.

Szybko wszedłem do hallu. Na podłodze leżało obrysowane kredą ciało Franciszka, a niedaleko od niego na szezlongu siedział Gible-Inspektor. Podbiegłem do leżącego. Gdy przyklęknąłem, wyczułem słodkawy zapach chloroformu. Szybko upewniłem się, że serce staruszka bije co prawda nierówno, ale mocno. Szybko wstałem, wskazując na leżącego i zwracając się do Inspektora:

— Może zechce mi pan pomóc umieścić go na kanapie? — A gdy dźwignęliśmy szczupłe i niezbyt ciężkie ciało dodałem:

— Ktoś jeszcze ucierpiał?

— Niestety tak. Ofiary leżą w ogrodzie i jak sądzę. złoczyńca tamtędy wdarł się do pańskiego domu. Proszę za mną — dodał, wstając i zmierzając do wyjścia.

„Czyżby Matylda?” Pomyślałem, wyobrażając sobie pięćdziesięcioletnią pulchną blondynkę, leżącą w rabatkach. W tym jednak momencie gosposia wyszła z gabinetu ze ścierką przewieszoną przez ramię i szybko przeszła do kuchni. Przekroczyliśmy drzwi wejściowe i Gable nad głową siedzącego obok wózka podrostka rzucił do mundurowego:

— Możecie go zwolnić sierżancie.

Chłopak pospiesznie opuścił posesję, a my ruszyliśmy w przeciwną stronę. Przeszliśmy obok narożnika wzdłuż ściany i weszliśmy do ogrodu. Pod ścianą żywopłotu oddzielająca sad od części warzywnej leżał mały, ulicznik. Z obdartych nogawek za dużych spodni sterczały chudziutkie, brudne łydki. Otwarta buzia i nieruchome oczy wpatrywały się w niebo. Gdyby nie zmieniony śmiercią kolor skóry, można by pomyśleć, że śpi. Obok malca leżały Max i Rex, wilczury strzegące posesji.

— Chłopiec zapewne otruł psy, a i sam został potem otruty. Ciała jeszcze nie stężały, wnoszę więc, że śmierć nastąpiła przed dwoma godzinami. Pan przecież jest lekarzem, proszę, niechże pan sprawdzi, a może coś jeszcze znajdzie — zasugerował beznamiętnym głosem Gible.

Delikatnie podniosłem brudną rączkę dziecka, z półprzymkniętej dłoni wysunęła się wiśnia. Od spodu przedramienia widać już było plamy opadowe, inspektor miał rację. Nachyliłem się bardziej nad ciałem i dostrzegłem ślad na szyi. Szybko rozejrzałem się wokół i uświadomiłem sobie bezsens tego działania.

— Dziecko ma na szyi ślad dokładnie taki, jakby ukąsił je wąż. Dwie małe ranki i pręgi biegnące do serca.

— Też to zauważyłem, ale przecież u nas nie ma jadowitych węży — pytająco odpowiedział inspektor.

Za nami posłyszeliśmy głosy. Nadszedł lekarz sądowy w towarzystwie pielęgniarzy. Zabrano dziecko i moje wierne psy. Ruszyliśmy powoli za nimi.

— Pańska gosposia... — Gible zawiesił głos.

— Co z nią? — spytałem, mając ciągle w pamięci brudną, małą rączkę i spokojną, martwą buzię małego ulicznika.

— To ona wezwała policję. Dokładniej; pańscy sąsiedzi, do których przybiegła, by zemdleć. Gdy przybyliśmy, właśnie dochodziła do przytomności... — ciągnął, ważąc każde słowo — proszę wybaczyć, lecz muszę zapytać: Od jak dawna pracuje u pana?

— Matylda morderczynią? — roześmiałem się — proszę sobie wyobrazić inspektorze, że świąteczną rybę niesie do gosposi sąsiadów, bo sama zabić nie potrafi... Ona miałaby zabić dziecko i dwa karmione przez nią od szczeniąt psy?... A pracuje u mnie od dwudziestu lat, bo — dodałem, wyjaśniając absurdalność intencji inspektora — trzeba panu wiedzieć, że zarówno Franciszek, jak i ona zostali zatrudnieni jeszcze przez mojego ojca, a gdy zmarł — zostali przy mnie.

Doszliśmy do podjazdu przed willą, gdy w drzwiach ukazała się Matylda.

— Panie doktorze! Panie doktorze! Franciszek się ocknął i chce wstawać!

Nie zważając na inspektora, wbiegłem do hallu. Franciszek siedział na kanapie, a widząc mnie, spróbował wstać i ciężko opadł z powrotem.

— Proszę siedzieć i nie ruszać się Franciszku — rzuciłem — uśpiono cię chloroformem i musi minąć kilka godzin, nim będziesz mógł w pełni władać swoim ciałem. Powiedz, co się stało — dodałem z nadzieją, że w odpowiedzi znajdzie się jakieś wyjaśnienie.

— Matylda poszła na targowisko, a ja poszedłem do oranżerii, co to dawniej była warsztatem świętej pamięci pana ojca. Posłyszałem jakiś hałas przy drzwiach, a gdy je otwarłem, narzucono mi na głowę worek. Musiało być ich dwu, bo jeden trzymał mnie z tyłu, uniemożliwiając zerwanie z głowy zasłony, a drugi dociskał mi do twarzy mokrą cuchnącą szmatę. Reszty nie pamiętam.

— Musieli go przenieść do hallu — wtrącił Gible — zaraz sprawdzę oranżerię i jej najbliższe otoczenie. Jak mniemam z poczynionych przez pana zakupów, wybiera się pan na jakąś wyprawę? — zapytał, po czym, nie czekając na odpowiedź, dodał — byłoby dobrze, gdyby sprawdził Pan czy z domu niczego nie zabrano i ujawnił mi cel podróży, bo być może znajdziemy przestępców, a wtedy pańska obecność będzie niezbędna, by sformułować akt oskarżenia i łotrom wymierzyć sprawiedliwą karę — odwrócił się i wyszedł.

Spojrzałem na zmaltretowanego staruszka i zawołałem Matyldę. Pomogliśmy mu przejść do jego pokoju, gdzie kazałem położyć się do łóżka i nie wstawać do następnego ranka. Zdążyłem dojść do gabinetu i usiąść, gdy zrobiło się mrocznie, a kontury otoczenia znikły i pojawiła się świadomość, że będę świadkiem czegoś, co kiedyś miało miejsce.

Przed oczami pojawiło się zalesione wzgórze z czarnym otworem. Ja, mający świadomość własnego chłopięcego ciała, byłem unoszony przez milczące, wyniosłe postacie żerców. Przed nimi samotnie podążał najpotężniejszy z wołchwów. Dziwacznie było, będąc dźwiganym za nogi i ręce z głową bezwładnie dyndającą w lewo i prawo w rytm kroków, oglądać to wszystko do góry nogami. „Jak upolowany jelonek” — pomyślałem, gdy część mózgu darła się gdzieś w głębi „To niemożliwe! Jesteś u siebie w gabinecie!!”. Przeniesiono mnie przez ciemny korytarz do znanej tak dobrze jaskini. Pionowa płaszczyzna, na której uprzednio widniało malowidło, była czysta. Złożono mnie delikatnie na kamiennej podłożu pieczary. Żercy wyszli. Wołchwa został. Po niedługim czasie rozległy się kroki i obok mnie położono innego chłopca. Sypnięte na ofiarne ognie zioła wytworzyły dym, a każdy z obecnych upuścił kroplę krwi na przygasłe płomienie. Wtedy ziemia pod ciałem leżącego obok mnie rozjarzyła się zielonkawą poświatą i po chwili przygasła. Z gruntu przed chwilą podświetlonego wynurzył się łeb węża i ukąsił leżącego obok mnie.

— Ofiara została przyjęta — znajomy z nocy głos huczał we mnie, jakbym był wnętrzem dzwonu. Mrok zniknął i zobaczyłem znajome wnętrze gabinetu. Chwilę później do gabinetu weszła Matylda.

— Franciszek prosi pana doktora — powiedziała drżącym głosem na pograniczu przerażenia.

Skołowany podniosłem się i pospiesznie przeszedłem do małej służbówki. Franciszek był w agonii. Stare szczupłe ciało dygotało z wysiłku w ostatniej, przegrywanej bitwie. Usta próbowały złapać oddech, ale oczy już uciekły w cień śmierci, zamieniając jasne tęczówki w dwie czarne plamy rozszerzonych źrenic. Nim doszedłem, opadł ciężko na posłanie i znieruchomiał.

— Serce? — rozległ się za mną głos nie wiadomo skąd przybyłego inspektora.

— Serce i chloroform — odpowiedziałem machinalnie i usiadłem na krawędzi łóżka. Zza drzwi dobiegł oddalający się żałosny, płacz gosposi.

— Jak rozumiem, pański wyjazd ulegnie odroczeniu — drążył pozbawionym emocji tonem Gible.

— Nie! — nagle wezbrała we mnie fala gniewu — zapakuję ciało mojego wiernego przyjaciela, do sakwy i wezmę ze sobą! Inspektorze zmarli, nie są mi obcy podobnie jak panu, ale opuszczający mnie bliscy... Mógłby pan zabrać swoją urzędniczą obowiązkowość i odłożyć ją na inny czas? — dokończyłem, sugerując by wreszcie poszedł.

— Ach... No, tak. Chciałem panu powiedzieć, że koło oranżerii znaleźliśmy ślady trzech różnych osób... Proszę przyjąć wyrazy współczucia i pozwolić się pożegnać — zmienił nagle temat i dokończył tonem, którego lord mógłby mu pozazdrościć.

Za oknami powoli przygasało popołudnie. Niebo się rozzłociło, a zielenie nabrały głębszych cieni. Patrzyłem przez okno na ogród w kończącym się dniu i nie słyszałem ani śpiewu ptaków, ani nie widziałem codziennego misterium narodzin nocy. Przed oczami miałem spokojną buzię i drobniutką rączkę ulicznika leżącego obok moich psów.

Odmierzyłem parę kropel laudanum na łyżeczce cukru i zaniosłem zapłakanej Matyldzie. Potem nadszedł ponownie lekarz sądowy w asyście pielęgniarzy. Potwierdził zgon i zabrał osobę, która towarzyszyła mi przez całe życie. W domu rozsiadła się ciężka i gorzka pustka, a przez okna wpełzały cienie nocy.

Wypiłem kilka łyków ciepłego mleka i położyłem, się wątpiąc czy się uda zasnąć.

Chwilę później pokój zawirował i zobaczyłem swoje ciało leżące na łóżku. W następnym momencie pojawiły się przede mną dwie istoty. Znałem ich imiona i wiedziałem, kim są. Kostroma i Kir. On był ta zmieniającą się nieustannie osobowością. Jej nie widziałem wcześniej, ale wiedziałem, że jest zimnem i stałością. Ciemna wyniosła postać budząca lęk i przeświadczenie, że jest wcieleniem unicestwienia. Nie danym mi jednak było kontemplowanie objawionych postaci, to nie oni przyjęli ofiarę.

— Jesteś jedyną z niezliczonej ilości emanacją Prawego Wołchwy — rozległ się we mnie chór głosów i nie miałem wątpliwości, że oto przemówili do mnie oboje.

— Za pozwoleniem Jeszy, przez eony wieków i światów mój brat-Kir śledził przyszłość, by dotrzeć do ciebie potomku człowieka uznanego przez wszystkich bogów za bezstronnego — głos mówiącej był kryształ lodu i niezależnie od treści budził dreszcz.

— Nie dowiesz się, o co idzie ta wojna — to był znany mi ciepły bas Kira — zobaczysz tylko dwie możliwości i podejmiesz decyzję, która zaważy na losach istniejącego świata. Przekażesz ją swojemu przodkowi, a my, jak nakazał Jesza, zakończymy spór.

Zobaczyłem znaną mi z wizji ścianę skalną i jej rysunki. Ożywione figury walczyły zaciekle ze sobą. Z obu stron ludzie i smoki. Nad nimi cienie bogów zagrzewających do walki, a na dole rosnące kałuże dymiącej posoki, wrzask, jęki, smród i sterty ciał.

Wizja zniknęła i w jej miejsce pojawiła się inna. Walczyły tylko dwie postaci. Kostroma i Kir. Gdy tylko padał pod ciosami najciemniejszej z ciemności – cofał się w czasie i rozpoczynał bój. Ona zaś zakuwała migoczące postaci w bezruchu, ale zawsze, a to dziecko, a to starzec umykali atakującej. Świat pod nimi szarpał się w paroksyzmach zamierania i nawałnic zdarzeń, a oni walczyli...

— Twój przodek wchodzi właśnie w trans. Pora podjąć decyzję — stałem się cząstką przejmującego głosu i pojąłem, że to sam Jesza.

Ponownie zobaczyłem brudną, wychudzoną rączkę, wypadającą z niej wiśnię i umorusaną buzię. Znalazłem się nad zgromadzonym kręgiem żerców w oparach mdło pachnącego dymu ofiarnego. Pode mną Wołcha przestawał właśnie dygotać w paroksyzmie nawiedzenia.

— Mocą daną mi przez bogów mówię wam: Nie jestem sędzią, nie skażę nikogo! Niech wasze czyny obciążają wasze serca i pamięć po wsze czasy! — powiedział nieludzkim moim-Jeszy głosem. Ciemność zgęstniała i zniknęła.

 

Znalazłem się na ulicy przed podręcznym, który ciągnął wózek. Skręciliśmy właśnie z Alei Róż w Bławatkową, gdzie stoi moja willa, gdy wyprzedził nas gnający powóz Policji. Załomotało mi serce. Ruszyłem biegiem i dopadłem do sierżanta.

— Wiem, wiem, inspektor czeka — niemal wykrzyczałem i wpadłem do halu.

Na szezlongu siedział Gible-Inspektor, a obok niego na stoliczku Matylda stawiała szklankę herbaty.

— Co z Franciszkiem? — zapytałem zdezorientowany.

— Słucham panie doktorze — rozległ się za mną głos znany mi od dzieciństwa.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • JamCi 03.05.2020
    Przyjdę grzecznie i z radością :-)
  • Dużo „jakby”, zwłaszcza na początku a można synonimów użyć: przypominający, niejako, nieledwie, poniekąd, w pewnej mierze, w pewnym sensie, jak, jak na przykład, na kształt, na miarę, na sposób, niczym, pozornie, wzorem, do pewnego stopnia, w rodzaju, ( do wyboru w zależności od znaczenie)

    Jako całość opowiadanie bardzo mi się podoba. Napisane dość lekko i ciekawie. Urwane tak jakby (fajne słowo :)) miało być coś dalej. Jeśli to jest już całość to śmiało można pociągnąć temat, bo wciągasz w swoją opowieść czytelnika l jak pająk niewidoczną nicią.
    Daję pięć bo to niefortunne powtórzenie bez problemu wyeliminujesz i będzie bardzo ok!
    Pozdrawiam!
  • Karawan 06.05.2020
    Dziękuję :)
  • nerwinka 08.05.2020
    Karawan
    By napisać komentarz, muszę być przekonany o wartości tekstu. Ten dla mnie jest, aczkolwiek wolę krótsze. Tym niemniej gratuluję.
    mj
  • Karawan 09.05.2020
    Dziękuję! :)
  • illibro 22.05.2020
    No niezła schiza:) Mroczna schiza:) wciągające )
  • Karawan 27.05.2020
    Dopiero dziś wpadłem. Dziękuję :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania