Mus, czyli przymus

Strasznie nie lubię rodzinnych spotkań od wczesnego dzieciństwa. Najgorsze były pocałunki i przytulania. Miałem i tak szczęście, ponieważ mężczyźni w naszej rodzinie nie chcieli się całować. Podczas tych spotkań najważniejsze było dla nich z tej okazji napić się czegoś mocniejszego i ponarzekać na żony. Przynajmniej przy dzieciach nie pomstowali na własne latorośle. Inaczej pewnie bachory donieśliby wszystko mamusiom, a te dobrałyby się do skóry mężusiom.

Kiedy podrosłem i wypadały spotkania rodzinne, to wymykałem się z domu. Powodów wymyślałem mnóstwo i już poza domem będąc wolny musiałem zagospodarować czas przyjęcia. Jak nie miałem kumpla, u którego w tym czasie mogłem się schronić, to włóczyłem się po mieście.

Jednak ostatni zjazd rodzinny nie dał mi żadnej możliwości manewrowej moja nieobecność na nim mogła mnie sporo kosztować i to już w niedługim czasie. Uroczystość potrójnych imienin i urodzin wypadła dwudziestego szóstego czerwca. Obchodził ją dziadek, ojciec i ja. Zawsze traktowałem tę datę za pech, szczególnie teraz, kiedy dziadek kończył pięćdziesiąt pięć lat, ojciec trzydzieści pięć, a ja piętnaście. Zaproszonych gości było sporo, a za pięć lat będzie jeszcze więcej. Nikt z rodziny nie dysponował, aż tak dużym domem żeby wszystkich pomieścić i zaistniała konieczność wynajęcia sali lub restauracji. Kłopotu z rezerwacją na przeszło sześćdziesiąt osób nie było. Właściciele kilku lokali nie widzieli problemu z posadzeniem naszych gości w mniejszej sali obok bawiących się w dużym pomieszczeniu weselników. Szybko babcia z mamą wybrały odpowiednie pomieszczenie dla naszych potrzeb, zadecydowało przyrządzane tam jedzenie. Wszystkie dania podawane na stole łącznie z wędlinami były szykowane przez pracujących w tym lokalu kucharzy.

Impreza rozpoczęła się standardowo od życzeń i prezentów dla najstarszego, by następnie zejść kolejno do najmłodszego. Następnie przyszła kolej na uroczysty obiad i podano potrawy wcześniej uzgodnione. Jedzenie było wyśmienite jednak do picia podano kartonowe soki, cole, wodę gazowaną i taką bez bąbelków. Dziadkowi widocznie to nie odpowiadało, więc zapytał pana z obsługi.

- Czy do picia mogę poprosić kompot?

- Przykro mi, lecz w swojej ofercie nie posiadamy kompotu i nigdy go nie było – odpowiedział kelner.

- Jeżeli, panu nie odpowiadają napoje na stole, to służymy jeszcze kawą, lub herbatą, którą w każdej chwili mogę podać – dodał pracownik obsługi.

Prawie natychmiast rozgorzała dyskusja na temat, co najlepiej pić do obiadu i między posiłkami. Moje pokolenie preferowało reklamowaną dla aktywnych colę i napoje energetyczne. Oczywiście powiedziałem to z pełnym przekonaniem na głos. Cześć uczestników biesiady twierdziła, że to nie zdrowe, natomiast wujek moją wypowiedzią został widocznie bardzo rozbawiony. Teraz śmiał się tak, że potrącił cioci kieliszek i wylał szampana.

- Słyszeliście to, dla aktywnych, a Jaś uprawia sporty wyczynowe paluchem po tablecie i smartfonie – powtarzał to w kółko trąc ręka oczy mokre od łez.

Jeszcze niczego nie wypił, a już rozbawił swoim śmiechem pozostałych gości. Nawet ojciec przypomniał mi moje ostatnie sportowe osiągnięcia.

- Opowiem wam ciekawa historyjkę o moim syneczku, przed końcem roku szkolnego w jego klasie przeprowadzono test czwartego piętra i zaliczyło go tylko troje uczniów, prawdopodobnie tylko, dlatego, że sami mieszkają na czwartym piętrze w czteropiętrowym bloku, a tam windy nie ma. Reszta poległa najwyżej na trzecim, pomimo picia coli i napojów energetycznych.

Pozostali biesiadnicy zaczęli się dopytywać, ile musimy wyżłopać tego świństwa, żeby wejść na czwarte piętro. Mało brakowało już żebym nie zważając na wszystko opuścił lokal, jednak z kłopotów wybawił mnie dziadek mówiąc.

- Naprawdę nie potrafią w tym lokalu ugotować kompotu, przecież to takie proste wystarczy zagotować wodę z owocami.

Kelner musiał donieść kucharzowi o naszej rozmowie, ponieważ w krótkim czasie na stole pojawił się kompot. Dziadek pierwszy go spróbował i zaczął chwalić szefa kuchni za wspaniały napój. Niby nic ugotowane z owoców, a jednak smakowało wybornie, dobór proporcji składników był idealny. Szybko opróżniono przyniesione trzy dzbanuszki, wiec poproszono o jeszcze. Czwarte naczynie z kompotem za sprawą wujka wylądowało w drugim pomieszczeniu na weselnym stole, który wyniósł go bez wiedzy pozostałych gości, jako popitkę do toastu na zdrowie młodej pary. Kompot z dodatkiem świeżej mięty doskonale gasił pragnienie w ten upalny dzień i po nim nikt nie miał dolegliwości żołądkowych.

Właściciele lokalu natychmiast umieścili kompot w swojej ofercie handlowej, z informacją o jego ekologicznym pochodzeniu. Wcale nie zdziwiłem się takiemu podejściu do interesu, przecież sprzedaje się to, na co jest zbyt i zapotrzebowanie. Weselnicy po spróbowaniu podobnie jak dziadek domagali się kompotu i pili go w sporych ilościach. Nawet ja opróżniłem dzbanuszek tak mi smakowało, wiec postanowiłem następnego dnia coś podobnego przyrządzić, przecież to takie proste.

Zanim zrobiłem w naszym markecie zakupy, sprawdziłem w Internecie, jakich składników mi potrzeba i ile. Przepisy na kompot były wyjątkowo proste, że nawet ja sobie bez problemów poradziłem. Tylko mój kompot smakował jak brudna woda po wykręceniu ścierki po myciu podłogi, w niczym nie przypominał wczorajszego napoju. Moja praca poszła na marne, widocznie do niczego się nie nadaję, lecz dziadek go spróbował i powiedział.

- Kompot smakuje jak pomyje tylko to nie z twojej winy, pamiętaj, żeby cokolwiek ugotować musisz mieć dobre produkty, a nieprzenawożone i chemicznie opryskane świństwo. Jutro jedziemy do mojego starego znajomego na wieś i przywieziemy owoce zerwane prosto z drzewa.

Normalnie nie pojechałbym na wiochę za żadne skarby, tylko na początku roku ponownie w moim gimnazjum usłyszę pytanie.

- Jasiu, może czegoś ważnego nauczyłeś się na wakacjach i zechcesz się z nami tym podzielić?

Jeżeli nic ciekawego i interesującego nie miałem do powiedzenia, to zawsze słyszałem.

- Czego Jaś się nie nauczy, to Jan nie będzie wiedział.

Trudno muszę się poświęcić i pojechać z dziadkiem. Przez cały czas podróży dziadek opowiadał mi jak często chodził w swojej młodości tą drogą do miasta, zanim z zakładu pracy nie otrzymał mieszkania. Przyznam się szczerze, że mnie to wcale nie obchodziło i nawet ucieszyłem się z braku owoców na drzewach znajomego dziadka. Jeszcze przyszłaby im do głowy myśl wysłania mnie na drzewo i mógłbym z niego spaść. Teraz niewiele pozostało po owocach czereśni i jabłek papierówek, mogłem zobaczyć tylko strzępy podzióbanych resztek, a pod drzewami pozostałości po konsumpcji ptaków.

- Jestem za stary żeby założyć siatkę na drzewa, przez to ptaki wszystko niszczą. Mój sąsiad zawsze zakłada na wszystkie drzewa i on ma owoce, a ja niestety nie. Przejdziemy się do niego po owoce, on nam na pewno je sprezentuje – powiedział znajomy dziadka.

Wystarczyło przejść przez ulicę by zaraz za domem ujrzeć drzewa przykryte wielkimi siadkami, a pod nimi pełno owoców. Przyjaciel dziadka poprosił o owoce dla nas miastowych, gospodarz zdziwił się bardzo jak to usłyszał.

- Przyznam się szczerze, że zapomniałem ile lat temu ostatni raz znajomi z miasta przyjechali po owoce. Nawet dobrze się składa mam świeżo zrywane i przynajmniej te się nie zepsują – odpowiedział na prośbę o sprezentowania owoców.

Kiedy nakładał nam do naszych toreb owoce odparłem.

- Nie lubię papierówek są takie kwaśne.

Właściciel drzew tylko się uśmiechnął i podał mi jabłko o jasno żółtej barwie i powiedział.

- Spróbuj tego owocu.

Jak tylko wziąłem go w dłoń, od razu dostrzegłem różnicę od tych ze sklepu, tamte były zielone i twarde. Natomiast ten był miękki i pięknie pachniał. Jak go ugryzłem poczułem, jakie jabłko jest kruche, soczyste i słodkie. Kiedy skończyłem jeść, spróbowałem czereśni takich dużych i prawie czarnych, jakie one były pyszne, takie jędrne, świeżutkie. Podczas mojego opychania się czereśniami, matka gospodarza zaprosiła nas na obiad. Zupa jarzynowa znacznie lepiej mi smakowała niż ta gotowana przez mamę. Zaraz po niej gospodyni przyniosła miskę pełną pierogów z tymi pysznymi czereśniami. Mój talerz zapełniła pierogami, polała je gęstą śmietaną i posypała delikatnie cukrem. Jak tylko spróbowałem jednego to wiedziałem, że nic smaczniejszego w życiu nie jadłem. Wszystko popijałem kompotem z czereśni, jabłek i mięty. Tak wspaniałego obiadu prawdopodobnie już nie zjem, nawet powiedziałem jej o tym, ona się tylko uśmiechnęła i odpowiedziała.

- Jak masz dobre produkty to zawsze z nich przyrządzisz dobre danie.

Przysłuchiwałem się rozmowie prowadzonej przy stole, która dotyczyła ptaków i wielkich szkód, jakie wyrządzają w sadach.

- Kiedyś w naszej okolicy przy drogach polnych były aleje czereśniowe, rosły też grusze i jabłonie, drzewa owocowe rosły nawet na poboczach dróg asfaltowych, wszędzie było pełno owoców. Ptaki w pobliżu tych drzew się gnieździły i zjadały owoce. Człowiek im nie zagrażał, a one nie zapuszczały się w pobliże domów. Nikt wtedy nie mówił o konieczności ochronny ptaków i potrzebie dokarmiania. Wycięto wszystkie drzewa owocowe, teraz nigdzie ich nie widać, poza sadami, nad którymi porozciągano siadki. Nawet likwiduje się ogródki działkowe, a w tych zachowanych wycina się drzewa owocowe przekształcając je w rekreacyjne. Ptactwo nie ma gdzie zdobyć pożywienia, z miejsc gdzie jest dla nich żywność jest przeganiane – powiedział znajomy dziadka.

Rozmowa w podobnym tonie trwała do wieczora, a ja następnego dnia w domu ugotowałem pyszny kompot.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • NataliaO 29.08.2016
    Zaczęło się lekko i przyjemnie i zostało tak do końca. Podobały mi się nie które zdania, które wzbudzały lekki uśmiech na twarzy;
    Historia ze zjazdem trafiona te buziaki, szczypanie policzków i targanie włosów- straszne :) i na końcu mądre gawędzenie dziadków;
    Ładnie stworzona historia, a młody zasmakował w końcu natury; 5:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania