Na dnie
Popołudnie – łażę po mieście i szukam jednego gościa, już dostałem namiar i wale tam gdzie Mirek powinien być. Dobra, w końcu dotarłem, jestem przed domem, trochę nieswojo się czuję bo zazwyczaj chodze tu po zmroku, a i w innym nastawieniu – delikatnie sprawę nazywając.
Chyba mnie nikt nie widział jak właziłem do tej nory. Dziwne, że tak długo w centrum miasta tolerowane było takie zjawisko jak ta chałupa. Składało się to z czterech mieszkań – jedno było zawalone i wyglądało na to, że chyba jakaś bomba w niego rąbnęła w trakcie wojny, bo na środku kupy tego co kiedyś było gruzem wyrosło drzewo wielkie. W trzech pozostałych mieszkała patologia zupełna, więc może to i dobrze, że to jedno było zawalone, bo gdyby tak chodzić po kolei stopniując zdegenerowanie lokatorów, to w tym ostatnim, po ataku jądrowym, musiałby mieszkać jakiś seryjny morderca a tak, to se znalazł lokum w innym mieście, a może i innym kraju oszczędzając być może, takiego jak ja przy okazji. Tym sposobem, używając rozumu doszedłem do wniosku, że niemiecki lotnik czy radziecki artylerzysta, bombardując chałupę w centrum miasta ocalił mi chyba życie – jakie to dziwne, co i komu niekiedy możemy mieć do zawdzięczenia.
Smrodem wszyscy nazywali to, co wypełniało dom i przestrzeń wokół domu porażając każdą żywą istotę tak, że przechodnie woleli chodzić – zawsze przyspieszając kroku – ulicą narażając się na wypadek, niż chodnikiem koło muru. Komary, muchy, ptaki, psy, koty i cokolwiek latającego czy pełzającego omijało te działkę przeklętą. Jeśli kto się zamyślił i podszedł za blisko, to odrzucało go na środek ulicy to co usłyszał – wielu nie znało języka którym się tam posługiwano, ale ton i tembr głosu jednoznacznie informował o co chodzi, a chodziło zawsze o rzeczy straszne i obrzydliwe.
Jeśli dom brudny z odpadającym tynkiem, brakującymi dachówkami, koślawymi, nie domykającymi się drzwiami i oknami, cały odrapany i cuchnący, to jacy byli mieszkańcy? Na pierwszy rzut oka…nie – pierwsze tam wejście, bycie, pozostawia widza w tak wielkim wstrząsie, że nie potrafi wyartykułować żadnej opinii i długo pozostaje taki prawdziwek w szoku, bo więcej mu wiadomo było o faunie i florze Równiny Serengeti niż o tym, czego tam mógł się spodziewać. A owszem, widział już takich w drodze do szkoły, kina czy pracy, ale nigdy w takiej ilości na raz i różnorodności. Ja trafiłem tam przypadkiem, a przypadek ten polegał na tym, że spiłem się do nieprzytomności i powoli odzyskując zmysły, oszczędzony mi był nagły kontakt z tym, co niejednego mogłoby doprowadzić do spazmu, drgawek, ślinotoku i pytania wykrzyczanego w rozpaczy – czyje to ryje?! A ryje były paskudne, w telewizji śniadaniowej nie do zobaczenia, nawet jeśli gdzieś, ktoś sfilmował takiego potwora, to nie oddaje to grozy widoku typa w jego środowisku naturalnym, obcowania z nim twarzą w twarz – o ile to twarz jest u typa, i nie ma znaczenia czy baba, czy chłop, wszystko to jednakie ale…to początkowy szok tak na obserwatora działa, i jeśli posiedzi dłużej, przyjrzy się z uwagą, to dostrzeże różnice w fizjonomii odszczepieńców bo są i tacy, co zdają się być nawet – no nie wierzę, że to piszę – ładni, przystojni, tylko jakby nie za bardzo zadbani, lecz niektórym ten stan niehigieniczny nawet sprzyja i są…piękni – tak, są i piękni! Lecz trza przypatrzyć się by zobaczyć teraźniejszą, czy dawno zapomnianą, pod kołtunem czy blizną schowaną urodę, a to niekiedy wymaga odwagi, bo możesz usłyszeć – no i co się gapisz buraku, chcesz w morde?!
W pierwszym mieszkaniu mieszkała ciotka (tak ją nazywaliśmy)z dziećmi, samymi chłopcami i wszystkie te dzieci – ile ich tam dokładnie było, tego nie wiem – były nadspodziewanie ładne i, nietrudno się domyślić, każde miało innego ojca. Chłopcy kolejno, wraz z dorastaniem lądowali najpierw w poprawczaku, a później w więzieniu i tylko jeden, jakimś niepojętym sposobem ukończył technikum, nie poszedł do żadnych więzień, nikogo nie pobił ani nie okradł i – odstając zupełnie od rodzeństwa – założył rodzinę i – to już całkowity kosmos – nie pił. Wspomnienie tego fenomenu niekiedy pojawiało się w trakcie meliniarskich rozmów, nabierało wymiaru nieomal mitycznego przy którym z nabożną czcią ściszano głos, by później, jakby dla podkreślenia niepojętości tego zdarzenia, zaraz zdrowo pociągnąć z gwinta. Zło które miał wyrządzić jeden a tego nie zrobił, podwójnie objawiło się w zachowaniu drugiego, o rok młodszego syna ponad miarę okrutnego, bezwzględnego tak, że nawet największe szumowiny brzydziły się jego zachowaniem, gdy pijany wtaczając się do mieszkania przewrócił Ciotkę i synowską rękę wpakował matce pod spódnicę wrzeszcząc, że dobrze wie gdzie trzyma pieniądze tłukąc ją bez litości.
U ciotki byłem parę razy z wizytą, lecz krótko po tym jak zacząłem tam chodzić wyszedł z więzienia ten najgorszy z synów, i dałem se spokój. Ciotka często wychylona przez okno paliła papierosa, jeśli byłem trzeźwy, nie poznawaliśmy się – należałem przecie do innego świata, ale wystarczyło, że szedłem na bani, a nasze relacje stawały się serdeczne i gdyby kto nas widział nie znając, toby se pomyślał, że razem i święta spędzamy. Głupie to było z mojej strony, ale piszę jak było, bez ściemy – tak samo głupie, jak w tylu innych podobnie głupich, powszechnie znanych nam przypadkach.
Ciotka miała siostrę, a ta miała syna spłodzonego z Diabłem tasmańskim chyba, razem walczyli czyniąc okropności w innym miejscu okropnym. Przez moment dwuletni splamiła się pracą, i kiedyś, na zabawie pracowniczej gdy już miała w czubie poprosiła do tańca dyrektora fabryki w której pracowała sprzątając. Dyrektor siedział z żoną, w towarzystwie inżynierów, związkowców przy ekstra stoliku rżnąc alfę i omegę, więc gdy pojawiła sie sprzątaczka z propozycją wspólnych pląsów, ten odmówił. Urażona w swej niewieściej dumie rozdarła się tak, że zespół przestał grać – ty chamie jeden, bydlaku, to u siebie na biurku potrafiłeś mnie ruchać, a teraz tańczyć nie chcesz?!!
Ominę drugie i przejdę do trzeciego mieszkania na krótko. Wegetował tam jakiś pijak straszliwy, wiecznie narąbany, jakiś taki brudny sam w sobie, nieogolony, w łachmanach z wronim gniazdem na głowie. Prawie nic o nim nie wiem. Raz tylko tam byłem omyłkowo pijany, bo zamiast do drugiego lokum wleźć, wlazłem tam właśnie i zobaczyłem widok tak dziwny i nierealny, że nawet teraz zda mi się, że nieprawdziwy, a jednak tak – w dwóch pokojach były książki, sterty książek aż pod sufit i to stęchlizna butwiejących kartek w wiecznie zagrzybionych pomieszczeniach odpowiedzialna była, po części, za odór który powstał z przemieszanych innych zapachów i smrodów. Lokator tej dziwnej biblioteki na tle tylu książek wydał mi się nieludzko wprost straszny, więc bałem się go, tego spojrzenia na pół obłąkanego spod brwi krzaczastych i schodziłem mu z drogi. Kiedyś z wejścia do zbombardowanej ruiny zniknęły dechy pewnie na podpałkę wyrwane, i na tym co z cegieł zostało, leżał cały we krwi na pół żywy ten człowiek nieszczęsny z rozpostartymi ramionami i palcami wbitymi w zgniliznę, i żal mi się go zrobiło bo mówiono, że w chwilach gdy dopada go szaleństwo wali głową w mur albo kamieniem se głowę rozbija bez powodu. Nie inaczej pewnie i teraz sie stało, gdy bowiem nachyliłem sie nad nim by pomóc mu wstać, ten ocknął się i szeptem cichym powiedział, że obleczony jest w skórę na odwrót, wpatrując się przy tym takim wzrokiem, że ciarki mnie przeszły.
Do drugiej kwatery szedłem teraz ciemnym, całym w zaciekach korytarzem, oświetlonym co krok słabszym światłem popołudnia wpadającym przez wejście. Złapałem za klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły – dziwne, one od zawsze były otwarte, od zawsze zamek był wyłamany i tylko dzięki masywnym, przedwojennym zawiasom trzymały się te wrota Hadesu zaliczając kolejne kopniaki. Walnąłęm w drzwi pięścią, co w normalnym świecie odpowiadało pukaniu, i nic – cisza, żadnej reakcji, a przecież według doniesień, powinna się tam odbywać dzika orgia. Zaparłem się barkiem i powoli, z oporem wielkim drzwi ustąpiły na tyle, że dałem radę się przecisnąć.
Mieszkanie składało się z kuchni do której wchodziło się zaraz z korytarza, dwóch pokoi i łazienki w której, prócz dużej kupy węgla muszla klozetowa, pełna muszla klozetowa – pełna, w dosłownym tego słowa znaczeniu, i moja wyobraźnia zbyt uboga, aby przedstawić, w jaki sposób ostatni potrzebujący z niej skorzystał.
Tak więc przecisnąłem się przez uchylone z trudem drzwi i moim oczom ukazał sie widok apokaliptyczny. Wszędzie na łóżkach – a były chyba ze cztery wersalki, czy jakieś tapczany i jedno łoże – na podłodze, stole i stoliku w pokojach i w kuchni leżały ciała bezwładne, bez znaku życia, dlatego z takim trudem otworzyłem przepychając jednego upadłego który być może, spieszył do żony, do dziatek tkniety nagłym wyrzutem sumienia po tańcach i ucztowaniu, ale potęga napoju zmogła jego chwalebny zamiar. Nie liczyłem, ale myślę, że ze trzydziestu najmniej zwyciężonych tam leżało obojga płci i różnicy między nimi nie było żadnej – wszyscy byli całkowicie nieprzytomni, Anioł Alkoholowy ich skosił.
Po krótkich poszukiwaniach, po zadziwieniu wywołanym obezwładnioną w trakcie stosunku półnagą parą, po wyciągnięciu spod jakiegoś obcego mi zupełnie trupa i doprowadzeniu do zlewu, obmyciu i wyprowadzeniu na świeże powietrze Mirek spostrzegł, że świeci Słońce. Do Mirka miałem pewną sprawę, ale bez znaczenia dla tej opowieści, więc nie będziemy się nią zajmować, i gdy w końcu dowiedziałem się tego o co mi chodziło, musiałem go zapytać o to, co widziałem, bo widok – i Czytelnik musi przyznać – co najmniej ciekawy.
Zaczęło się wszystko chyba pięć dni prędzej, gdy jeden taki dostał – prócz wypłaty – pożyczkę dużą w pracy. Miał za to zrobić córce wesele chyba czy kupić samochód, i mając harmonię szmalu zaprosił kolegów na piwko po robocie. Dalej sprawy potoczyły się tak, jak zawsze w takich wypadkach się dzieje. Facet z przeciętnego robola, typowego „Siła razy przesunięcie”, przeistoczył się w milionera, krezusa i nababa w jednym, szybko też stał się niezwykle atrakcyjnym samcem, takim męskim, dowcipnym, wcale nie dziobatym do którego dosiadła się pewna młoda niewiasta eksponująca swe wdzięki nad miarę, rozbawiona, nienachalna, w pewnych kręgach uznana i znana. Posłała ona po takiego jednego, co się przysiadł przyniósłszy pół litra przekonując, że nigdzie im lepiej nie będzie jak tylko u Roniego. Zamiast iść do chałupy, zakochany już teraz na amen, chwiejącym krokiem poszedł za radą tego od wódki, by skonsumować przelotną znajomość z Elą w lokalu numer dwa w zadżumionym domu.
Oczywiście, mamy prawo się śmiać pukając się w czoło z głupoty robola, jego naiwności, ale być może tam dokąd miał iść, a nie poszedł, czekał na niego Lewiatan, monstrum, troglodyta w jednym ciele zaklęty – niewiasta tylko z nazwy, żona tylko z nazwy i człowiek tylko z nazwy. Ożenił się, bo wszyscy wkoło się żenili, mówił, że kocha, a nie wiedział co mówi – chodził tam gdzie wszyscy, robił to co wszyscy i myślał jak wszyscy – tresowany zwierz. Być może wtedy, w Eli zobaczył coś za czym tęsknił skrycie, co mu się śniło w nocy, o czym marzył i ten jeden raz, ogłuszony poszedł tam gdzie chciał, ten jeden jedyny raz… . A być może był durniem, po prostu.
Roni mieszkał z mamą, ale mama umarła i to od tego momentu Roni staje się Ronim – szefem meliny, no może nie szefem, ale człowiekiem tam zameldowanym, bo szefowali tam różni, w zależności od rangi jakiej się dorobili w meliniarskim światku, Roni był jednak elementem stałym. Jeśli nie był pijany, Roni potrafił jakimiś czarami sobie znanymi doprowadzić to co niedawno było norą obskurną, śmierdzącą do porządku na tyle, że mieszkanie stawało się mieszkaniem, a gdy zapalił w piecu kuchennym, to robiło się przytulnie, nieomal. Raz byłem świadkiem gdy gotował obiad, wtedy nawet makatka na ścianie – Bóg jest pasterzem moim – nie raziła zwykłym bezsensem. Roni był facetem po pięćdziesiątce, i szło się z nim dogadać, był nawet przyjazny, pogodny, ale gdy wpadał w trans picia, to przechodził na ciemna stronę mocy – bredził, rozmawiał, kłócił się z kimś niewidocznym mając w kącikach ust pianę – całkowicie odlatywał, na wiele dni, a wtedy mieszkanie zamieniało się w melinę, rynsztok, kloakę.
Prym tam wiedli złodzieje, a właściwie to jeden złodziej którego zwali Rys – z niesamowitą nawijką – potrafił tak bajerować, że nawet jego licha postura, gdzie indziej będąca powodem kompleksu, tu stawała się atrybutem, czymś wyróżniającym, powodem chwały prawie, lecz mimo wrodzonej inteligencji zawsze lądował w więzieniu za bzdurę tak wielką, że nieraz się zastanawiano jak w ogóle możliwą. Zawsze to był jakiś włam do kiosku, kradzież mięsa czy innego głupstwa robiona po pijaku, i zawsze później, gdy przychodził czas pojmania robił połyk – klucze, łyżeczki zgięte, jakaś sprężyna związana sznurkiem lądowały w jego żołądku by po jakimś czasie ranić i być powodem pobytu w szpitalu. Pierwszy raz go spotkałem w czasie Stanu Wojennego gdy mnie, nieopierzonego żółtodzioba zamknęli za włóczenie się po mieście po 23. Zaprowadzili mnie do celi, gdzie już siedział Rys który zapytał mnie przestraszonego, czy z nim idę – nie wiedziałem co mu odpowiedzieć, bo okna nie było a drzwi z blachy kątownikiem na krzyż wzmocnione zamknięte na klucz, więc gdzie? Skuliłem się tylko, a wtedy Rys wziąwszy krótki rozbieg, z całej siły walnął łbem w drzwi. Wylądował tam gdzie chciał a mnie, po wytarciu celi puścili do domu. Lubiłem go i zdaje się, że i gliniarze go lubili – w porządku był z niego herbatnik.
Pozostali pacjenci tego sanatorium to niebieskie ptaki, drobni złodzieje, gawędziarze bez zajęcia, robole sezonowi pracujący od czasu do czasu, ulicznice, kobiety ściągnięte z pijanej imprezy – po babskich wieczorach, dniach kobiet, które później stawały się towarem upijanym non-stop, tirówki, psychole, małolaty różne, kryminaliści, rodzice porządni i dobrzy mający chwile słabości, zdradzający i zdradzeni szukający ukojenia, by później zapomnieć o pobycie tu, o towarzystwie tym którym się gardzi powszechnie i brzydzi.
Chlanie i seks, to był towar poszukiwany w tym miejscu i środkiem do jego uzyskania był szmal, więc i to stanowiło o wszystkim, czyli o pozycji tego który go posiadał. Przez krótką chwilę najważniejszą personą u Roniego był robol zakochany w Eli, i Ela w końcu dosiadła robola rozwieszając przedtem jego marynarkę na krześle spenetrowaną później dokładnie damską rączką podczas miłosnych uniesień. Pijana dziewczyna też zbyt długo pieniędzmi się nie cieszyła, bo po krótkim oporze oddała je temu, co z flaszką był w barze, a i ten zaraz padł. I tak to szło – ten co miał, spijał się kupując wprzódy wóde i jabole, i był okradany przez następnego, a tych następnych było coraz więcej, bo lotem błyskawicy rozniosło się wszem, że oto u Roniego objawił się róg obfitości, ruczaj nie schnący, skarb templariuszowy i wszelkie męty zleciały się jak muchy do lepu. Normalną rzeczą, że robol po pierwszym przebudzeniu robił dochodzenie, krzyczał i bić chciał, zaklinał, prosił i błagał, ale będąc na ssaniu, pragnieniu strasznym napić się musiał i szybko słabł, leżał tam gdzieś jak żołnierz po beznadziejnej bitwie zapomniawszy już pewnie jakim sposobem się znalazł w tak dziwnych okolicach. Był oczywiście jeden parszywiec w tym stadzie parszywym który chciał fundusz unieść ze sobą, jednak pościg go dopadł i później już nikt nie myślał o zrobieniu takiego głupstwa.
I pili tam strasznie i bili się, i kochali i pili, okradali jeden drugiego bez sensu zupełnie, a może i z sensem. Pili, aż wszystko przepili i znów wszystko poszło dawnym, utartym torem. Znów czekano na jelenia, na jakiegoś milionera, złodzieja, dziwkę, znów się pożyczało żeby nigdy nie oddać, straszyło się gościa, waliło w mordę, kradło portfel – zwykła rzecz.
Muszę o tym wspomnieć, bo mnie zawsze zastanawiało, jakim cudem pewna para nigdy nie odwiedziła przybytku Belzebuba. Gdyby eugenika była podstawą ustroju państwa, to małżeństwo o którym piszę, musiałoby, nawet wbrew sobie, chodzić tu na zajęcia rozrywkowe chlejąc, tłukąc się, mordując. Nie chodzi o to, że oboje zupełnie bez wykształcenia, ani o to, że ona zamiatała ulice a on na stacji z wagonów wory znosił, ale o to, że stanowili duet książkowy, przykład który powinien potwierdzić teorię, że kretyński wygląd odpowiada za kretyńskie zachowanie – otóż z nimi tak nie było. Dobrali się jakby z komputera – ona, krótkie rzadkie włosy, wiecznie przetłuszczone, z końską szczęką i wytrzeszczonymi oczyma, na koślawych, chudych, patykowatych nogach tułów jakby napuchnięty, a on – wiecznie w takich zbyt szerokich spodniach, z ryżą czupryną i wąsem, z cofniętym czołem i miną debila głowa za duża ozdobiona. Stanowili parę idealnie dobraną – oboje spokojni, nigdy nie pijący, z dzieckiem w wózku na spacerze w piękne popołudnie. Siedząc w parku pytałem: a bije ją? – nie; to może kradnie, albo się awanturuje z każdym? – to spokojny gość; to niemożliwe, spójrz na tę mordę, on musi robić jakieś świństwa, nie widzisz że gnida? – to nie gnida, uwierz.
I jakoś tak miałem, że ich często spotykałem, a że brzydota fascynuje, to oni fascynowali mnie szczególnie i nawet mówiąc do kogoś, bezwiednie śledziłem ten wybryk natury i zauważyłem, że prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Jeśli któreś z nich chciało gdzieś skręcić, to drugie nawet nie patrząc czuło, że tam dokąd towarzysz chce iść, jest ważniejsze od tego, dokąd sam by poszedł i chodzili tak razem jakby w tańcu zsynchronizowani wyczuwając się aurą – małżeństwo totalne. I tyle.
Melina była jak żywy organizm i mogła pijaka potraktować jak intruza, mogła się go pozbyć. Jakiś czas mógł menel funkcjonować w melinie na sępa, ale miało to swój kres i jeśli nie dostarczył wódy, kasy, kobiety, to w końcu stawał się niewidoczny, nieobecny, odrzucony, towarzysko uśmiercony. Wielu bezdomnych to ci, co dla meliny przestali być użyteczni, ale – i tu zaskoczenie – byli i tacy degeneraci, co na melinie nie byli nigdy. Otóż był taki jeden pijak okropny, na którego widok matki z dziećmi przechodziły na drugą stronę ulicy, panowie śmiali się przerywając interesujące rozmowy, a psy kończyły miłosne swawole chowając jęzory i on to właśnie na żadne mety nie chodził.
Byłem w barze (już miałem napisać, że „jednego razu”, ale przecie cały czas w jakichś barach siedziałem) i przyszedł trafiony już jakąś wódeczką kumpel i wziął trzy piwa wołając mnie do stolika w ciemnym rogu. Na początku myślałem, że coś mu się pomyliło idąc w najbardziej plugawe miejsce w mordowni, gdzie nikt nie siadywał obok obszczanego kibla, jednak prowadził mnie tam, bo tam siedział ten pijak parszywy wiedząc, że nikt go stamtąd nie ruszy. Pierwszy i jedyny wtedy raz widziałem go w knajpie. Najczęściej kręcił się koło kubłów szukajac butelek i jakoś tak sam do kubła pełnego dziadostwa był podobny. Pijany czy nie, wiecznie taki sam – w płaszczu postrzępionym czy lato czy zima, w spodniach podartych i butach nigdy nie zdejmowanych, jakby w jakim szambie siedział brudem oblepiony – katastrofa zupełna.
Usiadłem nie wiedząc co myśleć i napiszę, że w podobne osłupienie nie wprawiło mnie chyba nic w mojej karierze. Kumpel coś zagadnął do kubła na krześle, a kubeł się odezwał czystym, pięknym, literackim językiem pełnym subtelnych porównań, grzecznościowych zwrotów bez śladu przekleństwa. Nigdy, nigdy później nie spotkałem się z taką kulturą słowa. Ja siedziałem jak zaczarowany, nawet piwa nie piłem – cokolwiek mówił ten człowiek było dziełem sztuki.
Dlaczego pił? – bo pił, jakiś powód był.
Był jeszcze ten i tamten, a i ona była, co waliła w pysk chama – miała swoją godność, co niektórym w głowie nie mogło się zmieścić… . Mógłbym pisać dalej jeszcze, lecz teraz, trudne przede mną zadanie odebrało mi wenę – mam napisać o sobie, zostawiając więc innych spróbuję już teraz, obawiając się trochę, bo skłamać nie mogę.
Jak zacząć, od czego? Wszyscy wiemy jak to się zaczyna – jeśli wszyscy piją, to niby z jakiej paki mam być inny? – nie jestem jakimś wybrykiem – logika kazała bym pił, i piłem, a ponieważ człowiek zawsze chce być kimś wyjątkowym, starałem się pić wyjątkowo. Tym jednym zdaniem zastąpimy różne powikłania którymi mógłbym zanudzić, więc wystartujmy z miejsca w którym miało być już tylko lepiej ze mną.
Zmieniając stan cywilny zmieniłem nawyki, choć nie stałem się abstynentem, to piłem bez porównania mniej i do dziś nie wiem, jakim sposobem ogień już wygaszony prawie rozpalił się tak gwałtownie – zacząłem walić strasznie. Jednak jakaś odmiana w tym piciu mym była, bo jeśli przedtem piłem po to by się lepiej bawić, dodać sobie skrzydeł i wóda była środkiem, nie celem, teraz stała się i jednym i drugim. Poprzednio ważne dla mnie było z kim lałem do pyska, teraz sprawa ta była bez znaczenia. Aż przyszedł ten pamiętny dzień, gdy do skacowanego łba dotarło, że mam problem i muszę coś z tym zrobić – nie piłem osiem miesięcy.
Któregoś dnia jednak, po ośmiu miesiącach polazłem do knajpy i zalałem się do nieprzytomności rozpoczynajac coś, czego nigdy nie przeżyłem – bo nigdy tak nie piłem. Tylko pierwszego dnia schlałem się jak zawsze, do upadku by później pić przez dziewięć dni i nocy cały czas, cały czas coś wlewałem w siebie – wypiłem dwa piwa, sete i wpadałem w stan dwugodzinnego odrętwienia, hibernacji, tracąc częściowo tylko kontakt z otoczeniem by znów się ocknąć i pić.
Lata picia odkładały się we mnie, i choć byłem silny, to ostatnie chlanie przechyliło szalę i stałem się słaby. Gdzieś tak chyba w szóstym dniu zacząłem mieć problem z błędnikiem tracąc równowagę – źle mi się chodziło. Później słuchałem lodówki grającej jak radio, goniłem psa którego nie było, wybiegłem z domu pewny, że walnie weń samolot. Z moim powonieniem coś też się stało, wyczuwałem wszystko stokroć mocniej i odkryłem, że gdziekolwiek są ludzie, to śmierdzi paskudnie, i nie miało znaczenia czy w sklepie, czy w domu – towarzyszy nam odór niewyobrażalny i tylko nasza ułomność chroni nas przed nim.
Za wszystko co zdołałem załatwić, pożyczyć kupowałem wódę, piwo na zapas, na noc, na straszny poranek i jeszcze gorszy dzień. Bywałem też w knajpie, a tam już wiedzieli co mi dolega i kupowali lekarstwo nie siadając ze mną, bo rozmowy ze mną nie było, a ja patrząc tępo w kieliszek kombinowałem – jak się napić? – bo organizm go nie chciał, bronił się przed alkoholem, a równoczesnie pragnął go ponad wszystko.
Zaczęły boleć mnie włosy, i wydało mi się to bardzo ciekawe, bo włosy nie mają czym czuć i nie targane, ciągniete nie sprawiają bólu, a jednak bolały. Z każdym przebudzeniem stawałem się inny, coś się ze mną działo dziwnego – praktycznie przestałem rozmawiać z kimkolwiek, uśmiechając się tylko tak jakoś nieswojo. Już i przedtem bywały momenty depresją podszyte, bom zanosił się płaczem bez powodu podobno… – nie, pamietam to dobrze: płakałem, tylko ten twardziel we mnie kazał mi zaprzeczać.
Byłem degeneratem, ale nie emocjonalnym. W dniach tych najgorszych odczuwałem jak nigdy, doświadczyłem pełni wszystkiego co zamknąć można w słowie „czuć” – mój umysł był jak barokowy ornament, wszystkiego w nim było za dużo, bez krzty zła jednak – cokolwiek widziałem żywego wzruszało mnie to swoją, dostrzegalną tylko przeze mnie bezradnością. Samą marność widziałem w każdym człowieku – marność nie do uratowania, pełną jakiejś dziecięcej nieporadności. Cały czas miałem oczy ze szkła i miałem poczucie niewyobrażalnej winy, bo byłem winny, i nie o picie tylko chodziło, ale i jakąś zbrodnię wynikającą z samej tylko egzystencji mojej. Chodząc powoli, cały rozedrgany, ze spuszczoną głową, czułem jak zapadam się w sobie, albo jak ten ślimak z filmowej opowieści pełznący po rozcinającej go brzytwie, a wszystko to otoczone mdłością, bezsensem. Połączenie pogardy do siebie, brzydzenia się sobą z żałością nad losem każdej spotkanej istoty włączając w to siebie, to połączenie tak nieprawdopodobne dokonało się we mnie – wszystkie nerwy miałem na wierzchu obleczony w skórę na odwrót…tak – spoglądając w lustro poznałem to spojrzenie człowieka który coś wyczuł pod kupą zmurszałych cegieł. Co tam było? – czym było, czy chciał coś ratować? Czy to żyło jeszcze, dychało, może trupem było? – a może tam nigdy niczego nie było…
… i z jednej strony to było straszne, ale z drugiej, tak to teraz wspominam, niezwykle fascynujące. Piękne, ale straszne – zupełnie inny wymiar.
Będąc ścierwem cuchnącym na dnie beznadziei, jakimś sposobem nadludzkim zatrzymałem to picie.
Pierwszy dzień abstynencji jakoś przeżyłem i próbowałem zasnąć ale się nie dało, bo jak tylko zamykałem oczy, to dopadał mnie koszmar i krzycząc, oblany zimnym potem zrywałem się z łóżka, i tak przez cztery najdłuższe w życiu dni i noce. Nawet nie próbuję opisać czym to coś było – porażające doznanie.
W tak krótkim czasie byłem w trzech rzeczywistościach, więc może leżę w rynsztoku śniąc, że napisałem ten tekst?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania