Kto nie ryzykuje, ten nie żyje – słów parę o grze na stricie

Ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych niespełnionych i tych spełnionych. Spełnionych, choć podobno w życiu szczęśliwe są tylko chwile (no dobra, nie będę mieszał szczęścia z zadowoleniem, to nie to samo). Najbardziej happy są ci, co stoją przed przejściem dla pieszych i czekają na zmianę świateł. Wreszcie kiedy pojawia się zielone, przechodzą. A wtedy przez ułamek sekundy są zadowoleni, gdyż widzą, eureka, co robić. Iść naprzód! On tego nie wiedział. I to był jego problem. Smutne. Lecz teraz postanowił to raz na zawsze zmienić.

Zdecydował, że będzie twardy i męski, że codziennie będzie chodził na ulicę grać i zbierać grosze do futerału, bo co mu pozostało? Wiedział, że nie jest jakimś wybitnym wirtuozem i że, aby opłacić prawykonanie własnych kompozycji skrzypcowych, sam musi najpierw zarobić, a zarabiać umiał tylko na muzyce, choć nie czuł się z tym dobrze, bo ulica rządziła się swoimi prawami i raz było upalnie, innym znów razem padał deszcz albo sypał śnieg, a on musiał zdać się na łaskę i niełaskę przechodniów, którzy go brali za żebraka i ignorowali.

Któregoś razu, kiedy szedł jak zwykle chałturzyć, bo jak to inaczej nazwać, spotkał przypadkowo swojego dawnego mistrza, który się pomarszczył i zmienił nie do poznania, a teraz spontanicznie zaczepił, widząc pokrowiec na instrument:

– Gawarisz pa ruski?

– Ja-Paliak, nie żaden Ruski ani Ukrainiec.

– Grasz na Moście Tumskim, tak? – dopytywał zaciekawiony belfer; ludzie z natury są ciekawscy, wiadomo.

– Ano gram. – Przytaknął muzykant.

– A co grasz? – kontynuował profesor. – Klasykę, rozrywkę, może jazz?

– Klasykę. Chodziłem kiedyś do szkoły muzycznej drugiego stopnia.

– We Wrocławiu? – spytał nauczyciel.

– We Wrocławiu – odpowiedział grajek. – Znałem różnych ludzi ze środowiska muzycznego, na przykład profesora Szufłata, profesora Dzięcielskiego... no tego z orkiestry Leopoldinum, słynnej skądinąd.

– Ha! Dzięcielski to ja.

– Serio? – spytał odruchowo, ale nie przyznał się, że kiedyś znał mistrza. – No to musimy mieć wielu wspólnych znajomych, wie pan? Ma pan na pewno synów, których ja muszę kojarzyć jeszcze z lat szkolnych?

– Ano mam. Chłopców. Żyją. Jak ty się nazywasz? Pozdrowię ich od ciebie.

– Maciej. Proszę przekazać pozdrowienia od Macieja.

– A wierzysz ty, Maciuś, w Boga? Myślę, że wierzysz, wyglądasz na takiego, co wierzy. A masz ty może żonę? Nie masz? To musisz koniecznie pomodlić się do świętego Józefa. On ci pomoże. – Rozmowa schodziła na tematy religijne i matrymonialne.

Nim grajek się pożegnał, dostał namiary na sympatycznego skądinąd maestro, do którego mógł dzwonić o każdej porze dnia i nocy, a tak się złożyło, że miał doń od teraz jedną maluśką sprawę. Chciał mianowicie, by ten wykonał jego muzykę. Chciał go o to prosić, ale nie wiedział, ile to będzie kosztowało, a żałował swoich ciężko zarobionych na stricie pieniędzy. Może jak zarobi więcej, to się zdecyduje na nagrania i zatelefonuje do szpilmana – rozmyślał. Póki co wolał o nic nie pytać. Uf, nielekko jest być współcześnie rybałtem, a do tego człowiekiem... hm... oszczędnym! Koniec końców postanowił, że kolnie za miesiąc. Tak, miesiąc mu z całą pewnością wystarczy na zebranie odpowiedniej sumki.

Niektórzy ludzie to mają jednak szczęście, są w stu procentach spełnieni – myślał i ta myśl dawała mu nadzieję, że on także tak potrafi, że coś potrafi. Na przykład taki gitarzysta zespołu „Roxette”. Nie dość, że genialny z niego rockman, to jeszcze jazzman po godzinach. Albo Lech Janerka – z naszego rodzimego podwórka człowiek. Toż to gwiazda niejednego hiciora! Stworzyć jeden przebój – to już coś, ale skomponować ich wiele? Brak słów! Ech – wzdychał – żeby tak napisać jakiś szlagier w rodzaju „Il padrino”, który by wszyscy chętnie wykonywali. Albo żeby chociaż stać się członkiem dobrej kapeli, grać na syntezatorze albo innym instrumencie klawiszowym, robić „dymki” i chórki, improwizować i ogólnie sprawiać ludziom radość. W gruncie rzeczy to takie dziwne, że po tym samym łez padole poruszają się zarówno geniusze, jak i przeciętniacy, choć z drugiej strony to pocieszające, że w ogóle jest ktoś taki, jak Arvo Pärt czy Björk, ktoś, kto wyznacza standardy i kreśli granice ludzkich możliwości... no po prostu ktoś, komu się w życiu udało.

Na szczęście istniała – wiedział o tym, wiedział na pewno – alternatywna rzeczywistość, w której spełniają się wszystkie, nawet najbardziej skryte marzenia. A przejście do niej znajduje się niedaleko, bo na strychu, tak, na tym zatęchłym, ciemnym strychu. No więc gdzieś tam – myślał Maciej – żyje sobie grajek-sobowtór, który nie musi oszczędzać, nie rzępoli na stricie i jest spełniony, tak jak wspomniany już lider kapeli „Klaus Mitffoch”.

Po miesiącu zatelefonował do maestro i mu się przypomniał:

– Nie wiem, czy mnie pan pamięta? Rozmawialiśmy o Bogu i wierze, zachęcał mnie pan, bym pomodlił się do świętego Józefa. Pomodliłem się. Żony nie znalazłem. Nieudacznik ze mnie, nie ma co...

– A tak, pamiętam.

– Widzi pan, mam utwory do nagrania, które kiedyś tam dawno temu naskrobałem, i szukam w miarę taniego wykonawcy, ale nie wiem, czy będzie mnie na pana stać, jeśli zdecyduje się mi pan pomóc? Oto jest pytanie.

– Wiesz co, Maciuś? Nie mówię „nie”! Zadzwoń ty do mnie za miesiąc, to wtedy pogadamy, dobrze? – zakończył emerytowany nauczyciel i się wyłączył.

Musiał wykazać się cierpliwością, musiał czekać. To było proste. Myślenie o alternatywnej rzeczywistości dodawało mu skrzydeł i nastrajało optymistycznie. Niestety gdy minął miesiąc, postanowił, że jeszcze trochę poczeka i że nie będzie niepotrzebnie niepokoił nestora wiolinistyki. Ale potem zwlekał dalej. Mijał miesiąc za miesiącem, a on nie niepokoił Dzięcielskiego. W końcu miał więcej czasu na ciułanie tak potrzebnych mu teraz groszy.

Tak, tak, ludzie są spełnieni albo nie, choć i tak szczęśliwe są tylko chwile, jak w tej piosence. Najbardziej szczęśliwi są ci, co stoją przed przejściem dla pieszych i czekają na zmianę świateł. Warują i warują, aż wreszcie – gdy pojawia się upragnione zielone – przechodzą. A wtedy przez ułamek chwili zdają się być w końcu happy. Nareszcie widzą, co robić. Mają walić naprzód! Kroczyć niestrudzenie przez życie! Mają! Mają!!! On tego nie wiedział; nie znał, jak się zdaje, powiedzenia: „kto nie ryzykuje, ten nie żyje”; w ogóle już nic nie wiedział. I to był jego główny problem, ten brak zdecydowania w obliczu życia, przez które trzeba iść jak buldożer, olewając wszystko i wszystkich. Smutne, ale prawdziwe.

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Febran090 dwa lata temu
    Ciekawe
  • andrew24 dwa lata temu
    Och, nie tylko on jest taki.

    Pozdrawiam serdecznie 5*
    Miłego wieczoru
  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Przykre. Kiedy kazał mu zadzwonić za miesiąc, myślałam, że będzie go tak zbywał w nieskończoność, a finał okazał się jeszcze gorszy.
    "Tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego kroku" - to prawda, ale po zrobieniu tego kroku, trzeba jeszcze postawić kolejny. (Parafrazuję trochę Pratchetta.)

    4 ode mnie, pozdrawiam
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Dzięki za komentarze, pozdrawiam również! MZ :-)
    PS. Trafna myśl Pratchetta i jej rozwinięcie, warto się nad tym zastanowić.
  • Technicznie rzecz biorąc, trudny tekst, ciężko mi się nad nim pracowało. No i strasznie mnie zmęczył. Dużo myśli grajka, refleksje Dzięcielskiego nakładają się na myśli grajka. Słowem: techniczna strona opka przerosła moje skromne możliwości. Chyba.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania