Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Nadzieja

Mamy w sobie nadzieję.

Po za naszą świadomością - trwa w nas. Często nie zwracamy na nią uwagi, istnieje jakby obok nas.

Zdarza się, że pewnego dnia spojrzysz na nią i jedyne co dostrzeżesz to gnijący ochłap, z przerażeniem zrozumiesz wtedy że ona jest martwa, a jej brak, jej zgnilizna zacznie pochłaniać i Ciebie.

Początek jest niewinny, jednak ta rana szybko się zaogni, wypełni ropą i zniszczy Cię kawałek, po kawałku.

Blask jest najlepiej widoczny gdy stoisz w cieniu, jednak cień ten może stać się mrokiem, bezkresną ciemnością z której zdaje się nie być ucieczki. W miejscu w którym to wszystko zrozumiesz, nie ma już niemal niczego poza czernią przeplecioną bólem, smutkiem, strzępami martwej nadziei i poczuciem bezsensu. Możesz próbować wyjść z tego miejsca, ale jesteś tylko ślepcem kroczącym w nieznanym nawet sobie kierunku, sam jesteś niczym - a może tylko tak Ci się wydaje? Nie ma to jednak znaczenia, na tym czarnym, nieskończonym pustkowiu nic go nie ma. Wszystko i nic może być złudzeniem, cieniem prawdziwej myśli, lub prawdą, prawdą która jest Twoim własnym kłamstwem, lub prawdą rzeczywistą. W tym labiryncie własnych emocji i odczuć jesteś sam, możesz zobaczyć dłonie wyciągnięte w Twoim kierunku, próbujące wyciągnąć Cię z tej otchłani, jednak zawsze są one zbyt odległe. Błądząc tam, po czasie nie jesteś już pewien niczego, nie ufasz już nawet sobie, sam dla siebie stajesz się wrogiem - kłamcą i zabójcą własnej duszy, a właściwie jej resztek. To co z Ciebie zostało, to nie ty - "ja" już od dawna jest martwe i zimne, gdybyś mógł pochylić się nad "tym" i spojrzeć - ujrzałbyś trupio białe oczy, usta wykrzywione w grymasie cierpienia i zaciśnięte pięści, które walczyły do końca. Cały ten czas nie bałeś się śmierci, bałeś się braku życia - bezcelowej i bezowocnej egzystencji, trwania w pustce. Ale to też nie ma tu znaczenia.

Włócząc się samemu, nigdy nie dotrzesz na skraj Gehenny.

Ta jedyna myśl, której jeszcze ufasz, a jedyne czego pragniesz, to zobaczyć blask, poczuć na skórze ciepło, złapać głęboki wdech i powiedzieć szczerze samemu sobie "kurwa, przetrwałem! Dla tej chwili było warto".

Truchło nadziei podpowiada tylko jedno: musisz znaleźć kogoś, kto wyprowadzi Cię z nicości, kogoś kto wskrzesi nadzieję i podaruje Ci własny blask, tylko w ten sposób wrócisz.

Nastaje moment, w którym nie masz już sił stawiać kolejnych kroków. Zatrzymujesz się, upadasz, kładziesz na plecy i zatapiasz w delikatnej, miękkiej ciemności, nie szukasz już światła - leżysz. Po Twoich drżących policzkach spływają łzy - krew duszy.

Nie ma cienia nadziei, czy może Ty jej nie widzisz? Ta myśl jest niczym ostrze przemieszczające się między na wpół martwymi wnętrznościami.

Wszystko wkoło zanika, imploduje wprost do Twojej głowy, teraz nie ma już nic - nawet mroku.

Otwierasz oczy i znów jesteś we własnym łóżku, tylko Ty i Twoje myśli, szara breja - mieszanina emocji, słów, wspomnień, życia. Czy ta wędrówka zdająca się nie mieć końca była realna?

Co jest prawdą i kimże jesteś by o tym decydować? Wciąż to nie ma znaczenia.

Ty zostałeś w tym surrealistycznym miejscu - wydostało się jedynie ciało.

Teraz czas by okłamać siebie, wmówić sobie, że tu jest mniej mroku, że widać wyjście, a ręce są bliżej - tylko czy dasz radę?

Marna egzystencja którą próbujesz nazywać życiem trwa - dziecinny teatrzyk przed samym sobą. Stąpasz do przodu w poczuciu, że tak trzeba, że innej drogi nie ma - z oddali dostrzegasz nadzieję i dążysz do spotkania z nią.

Nagły ból, niczym cios zatrutą włócznią prosto w serce.

Kolejny raz wizja nadziei okazała się własnym kłamstwem. Znów egzystencja tworząc wizję pocałunku życia, dała pocałunek z twardą ziemią i wilgotnym błotem, mokrym od łez.

Kolejny - może ostatni, zryw okazał się porażka. Już przywykłeś?

...najwyższy czas.

A może... może to życie zabija?

Niekończący się potok myśli zalewa Twoją świadomość, tą którą jest w transie - dzikim szale racjonalnej walki, mierzącej się z własną rzeczywistością, której nawet Ty nie jesteś pewny.

Zanim znów się zorientujesz, wracasz do labiryntu. Mylisz się. Ty nim jesteś. Martwe resztki Twojego "ja" trwają w Tobie.

Już rozumiesz?

Ty jesteś labiryntem, mrokiem, otchłanią i bólem.

Nie uciekniesz!

Stałeś się tym i tylko od Ciebie zależy czy postawisz kolejny bezcelowy krok.

Rano znów otwierasz oczy, tęsknisz choćby za nocnym koszmarem - nawet to jest lepsze od jawy.

Lecz to nie życie jest Twoim koszmarem.

Ty nim jesteś.

Cały jebany problem spoczywa w Tobie!

Kimże są inni by mogli wejść do świątyni "Ja"?

Ot tak?

Ty stworzyłeś to miejsce i tylko Ty jesteś w stanie je zniszczyć.

Obcy, nawet bliscy - wciąż obcy. Oni są jedynie gośćmi. Nigdy nie wiesz kiedy przyjdą nowi, ani kiedy wyjdą poprzedni.

Jedni i drudzy mają niestety wpływ.

Mogą wnieść dary, albo zostawić po sobie ruiny. Jednak fundamentów nie dotknie nikt.

I choćbyś zaryglował bramy, nie ma to znaczenia - klucze zostały rozdane.

Dostrzegasz świątynie?

Płonące zgliszcza, zbudowane z miłości, wiary, zaufania, bezpieczeństwa...

Czy warto odbudować to sanktuarium?

Czy na tlącym się, poczerniałym gruncie warto budować?

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania