Najjaśniejsza gwiazda
Tak bardzo go nie rozumiem.
Zawsze świeci.
W mroku, gdy ja bezradnie dycham –
on zawsze jakby gwiazda,
wszystko oświetla – strach przed nocą nagle mija.
Staje się on wtem lustrem,
od którego słońce się tylko odbija
i daje mi swe ciepło;
zamęt znika, jest mi sielsko.
Nie rozumiem natomiast, jak on tak promienieje,
nawet gdy codziennie widzę
nowe rynienki na jego marnym ciele.
Zawsze, gdy się pogłębiają,
on szczerzy się mocniej,
jakby go wcale nic nie bolało.
Nie rozumiem też, czemu każdego dnia
próbuje tak desperacko się skleić –
coraz to mocniej składa złamane fragmenty,
byle wyglądały jak nowe.
Ciaśniej, silniej! – próbuje tak bardzo,
aż robią się wnęki.
Najbardziej nie umiem zrozumieć,
kiedy nie daję sobie rady.
To jest najgorsze, wręcz przeraża mnie,
jak tak dniami się pustoszy –
jak w jego perłowym uśmiechu
widzę tylko strach, brzydotę, zgrozę.
Nawet nie widać cienia poprzedniego szczęścia,
o, jak mnie to nęka!
On wtedy tak maleje, tak się kurczy i słabieje,
aż w końcu znika kompletnie.
Zostaje tylko ten grymas – ostry, taki szeroki,
Dokładnie jak magazynowe wycinki
Nie rozumiem go, gdy szarzeje,
wtem do jego morskich oczu
nie dociera nawet promyk światła.
Widzę wtedy tylko płytką taflę,
która z nocą staje się zupełnie czarna.
Nie pojmuję, jak on to robi,
widzę przecież w nim tę dziurę!
Jakieś niedociągnięcie – może szparę, czy też rurę?
A gdy w nią wnikam – głębiej, dalej! –
nagle wszystko znika.
Napotykam koniec, ścianę;
trochę jakby wata, skarpa, ciernie?
Muszą boleć, wiem, muszą przecież!
Nie rozumiem, oj, nie rozumiem,
jak ktoś może być tak pusty.
Zawsze wydawał mi się taki barwny –
jakby on kierował całym układem planetarnym,
a wszystko dookoła niego stawało się cieniem.
Tym się też czułem – przyznam szczerze –
ale jak się okazało,
on tylko skierował strumień światłości na siebie.
Może chciał, żebym myślał, że jest słońcem,
że tak tryska.
I wstyd mi trochę, że czekałem, kiedy zgaśnie,
żeby ja – księżyc – mógł się czuć nareszcie normalnie.
Ale za to dobrze wiem,
że zawsze te najjaśniejsze gwiazdy –
Siriusz, Kanopus, Arktur – też kiedyś trzasną.
Te właśnie giną najszybciej. Znikają.
Zupełnie tak, jakby nigdy nie świeciły,
zupełnie jakby nie istniały.
W pewnym momencie pęka ta szklista gwieździsta zbroja pełna blasku,
a w środku tylko czarny dym –
odrzucający, nikły, nudny,
wcale nieprzypominający zewnętrznej skorupy.
Patrzę na niego i myślę:
Właśnie to jest ta najjaśniejsza gwiazda.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania