Najkrótszy dzień
Pierwsza godzina w pracy. Cisza. Nikt się nie odzywa. Wspominanie niedzielnego popołudnia jest tutaj świętym obrządkiem. Niczym nie należy go mącić, bynajmniej czynnością tak prozaiczną co przenoszenie ceny okularów Google z kolumny XY do kolumny XZ, bo na co komu takie okulary potrzebne? Bawię się zegarem światowym. Podobno dzisiejszy dzień wydłuży się o całe cztery sekundy. Jak te ofiarowane sekundy spożytkować? Sprawdzam kto zyskał, komu ubyło. W Warszawie stracili i to aż dziewięć sekund, a w takim miasteczku o trudnej do zapamiętania nazwie — Longyearbyen — dzień trwa bez końca. Czy ludzie w ogóle mogą tam spać?
Zaraz po przyjeździe do domu spod wiaty wyciągnąłem rower. Wiatr zmienił kierunek na zachodni, co zdarza się tylko kilka razy w roku. Głaskał dachy domów, przybierał na sile, trochę mnie szarpał na wierzchołkach górek, przygasał w dole, tam gdzie droga wiodła polami, przez mostek nad rzeczką, po ostatnich deszczach zamienioną w bagniste rozlewisko. Jeszcze niedawno pasły się tam kozy. Wyżerały wszelką roślinność do gołej ziemi, jakby kto przejechał kosiarką. A teraz wyrastały tam drzewa — las odzyskiwał to, co zawsze było jego częścią. Dmuchanie w twarz nie sprawiało mi żadnej różnicy, jechałem jak za każdym razem. Nogi same kręciły pedałami, podczas gdy zajęty medytacją umysł, myślał o niczym. Ocknąłem się dopiero na którymś ze zjazdów, na widok pary rowerzystów goniących za mną. Bez wysiłku mnie wyprzedzili, ale zaraz przed wiaduktem wyhamowali, żeby nie wylecieć z zakrętu i nie uderzyć w betonowy wspornik. Z przodu na kolarzówkach wachlarzem nadjeżdżała jakaś trójka. Pod mostem zrobiło się ciasno. Wykorzystałem ten moment, wrzuciłem siódemkę, nieomal ocierając się łokciami, między mijanymi pognałem pod górę. Z tyłu dobiegł rozpaczliwy zgrzyt przerzutek oraz kilka wiązanek na literę F. „Kraksa! Proszę państwa, czołówka na ziemi, jedziemy dalej!” — usłyszałem głos sprawozdawcy z wozu transmisyjnego.
Zdawało mi się, że odskoczyłem na sporą odległość, lecz już wkrótce ujrzałem cienie ścigających, mglistym światłem latarni rzucane przede mną na asfaltową dróżkę; ich ciemne kształty oplatały mnie niczym macki ośmiornicy. Rękami mocniej ścisnąłem kierownicę, uniosłem się z siodełka. Szeroko rozwarłem zaciśnięte usta, żeby wąską szczeliną chwytać dużo powietrza, ale nie wyziębiać za bardzo gardła. Po prawym policzku teraz bił mnie wiatr, zdrajca, bo nie powstrzymywał tych za mną, pozwalał im się zbliżać, skracał dzielący nas dystans. Aby do następnego mostu, za którym jest wzniesienie, potem dłuższy odcinek prostej drogi zakończonej zygzakowatym wjazdem na wybrzuszoną kładkę. Za nią krótki, stromy zjazd po betonowej płycie, z podskokami na zmurszałych spojeniach, stalowa bariera na dole, żeby nie tracić prędkości mijana po niewłaściwej stronie, od ulicy, zaraz przed łagodnym wjazdem na estakadę. Dogonią, nie dogonią, byle tylko utrzymać przewagę do tego miejsca... Jednak prawa fizyki działały na moją niekorzyść. Cięższy rower o grubych oponach nie pozwalał na szybką jazdę. Odchodziłem pod górę, doganiali mnie na zjazdach i w równinie, gdzie ich rowery same jechały za nich. Odpoczywali, z butelek ssali napoje energetyczne i elektrolity, podczas gdy u mnie serce doszło do kresu możliwości i pomimo największego wysiłku woli, nie chciało bić szybciej. Wtedy mnie wyprzedzili i z przodu zawołali w moją stronę kilka słów, których nie zrozumiałem. Cóż takiego zresztą chcieliby mi powiedzieć? „Ucieczka zlikwidowana” — Pomachał mi ręką sprawozdawca. Już bez emocji jechałem za migającymi światełkami, utrzymując stały odstęp. Gdyby tak jeszcze jedna górka, można by zawalczyć znowu. Nim zdążyłem o tym pomyśleć, nasze drogi się rozeszły. Zjechałem na prawy pas, przestałem pedałować, siłą rozpędu potoczyłem się pod wiaduktem. Tamci z przodu pomknęli górą.
Zatrzymałem się w dobrze znanym mi miejscu i zsiadłem z roweru. Z jednej strony lśniące tory kolei, między nimi słupy-szubienice podtrzymujące ledwie widoczne przewody wysokiego napięcia. Naprzeciwko, w parku ogrodzonym podziurawioną siatką, czarniawe korony uśpionych eukaliptusów. Wzdłuż podpory wiaduktu sterta połamanych desek, w przeszłości będących płotem za czyimś domem. Na ziemi okruchy szkła, kawałki pogiętej blachy, szczątki przeżartej pleśnią terakoty. Ten sam świat, oglądany z gorszej perspektywy. Ze sterty śmieci podniosłem pluszowego miśka. Posadziłem go na płocie, niech sobie z góry, czarnymi, błyszczącymi oczkami patrzy jak chustką ocieram pot z czoła, dmucham w nos, rozciągam stopy i ramiona, szykując się do dalszej jazdy. Na atramentowym, upstrzonym gwiazdami niebie, razem wypatrywaliśmy księżyca, gdy tymczasem po drugiej stronie torowiska, zza krzaków wynurzyła się bursztynowa tarcza, ogromna, nakrapiana ciemnią mórz. Na głowę włożyłem kask, zapaliłem światła, ruszyłem w powrotną drogę. Księżyc piął się po niebie, malał i bladł w oczach. Na co darowano mi te cztery sekundy? Pewnie, żeby spojrzeć mu w twarz, jeszcze jeden raz.
Komentarze (17)
Dziękuję za szczery komentarz, takie cenię najbardziej :)
A czasu chyba nie można prześcignąć...
Wyjazd rowerem, jak wehikułem czasu w przeszłość. Poszukiwanie traconego czasu. Wiatr napędzał tęsknotę.
Nogi same kręciły pedałami, podczas gdy zajęty medytacją umysł, myślał o niczym… beztroska młodość zasiała tę nicość. Jednak goniąc za nią nie wiedział, że ktoś jego goni, gonią i starają się jego przegonić. Po drodze upadki i wyboje, mosty i wzniesienia. Mimo tego pędził na oślep. Po drodze wymijał całe peletony ludzi.
…Po prawym policzku teraz bił mnie wiatr, zdrajca, bo nie powstrzymywał tych za mną, pozwalał im się zbliżać, skracał dzielący nas dystans… dostawał baty od wiatru, czuł jego oddech na plecach, pragnął jeszcze raz wejść w młodzieńcze rewiry. Jechał na skróty, jechał innymi drogami aniżeli inni. Pojechał dołem, tamci góra pomknęli.
Dojechał, lecz do zgliszczy
…Wzdłuż podpory wiaduktu sterta połamanych desek, w przeszłości będących płotem za czyimś domem… wspomnienie tamtej wiosny i … okruchy szkła, kawałki pogiętej blachy, szczątki przeżartej pleśnią terakoty… i miś, dzieciństwo… rozciągam stopy i ramiona, szykując się do dalszej jazdy… następny etap przed nim się jawi, powrót do rzeczywistości. Za cztery sekundy zobaczył jeszcze raz swoją twarz z tamtej wczoraj. Dzisiaj jutro zagląda do lustra.
Pozdrawiam
Dziękuję za czas poświęcony na czytanie oraz napisanie wspaniałego komentarza.
"Na co darowano mi te cztery sekundy? Pewnie, żeby spojrzeć mu w twarz, jeszcze jeden raz."
Dobrze się czyta Twoje teksty, można gdzieś kupić? ?
Nie cukruję, masz bardzo dobre pióro, wszystko co piszesz, wciąga, a przecież o to chodzi, żeby czytelnika nie nudzić ?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania