Najpiękniejsza

Kiedyś miał rodziców.

 

Było to wspomnienie stare, okryte z każdej strony mgłą i zabezpieczeniami odgrodzone od całej reszty nijakich obrazów, ale wciąż obecne gdzieś na samym dnie jego świadomości. Jego matka nie miała twarzy, ale ręce owinięte bandażami wyciągała ku niemu, podczas gdy ojciec tworzył dziwną konstrukcję z patyków i bluszczu. Miał w sobie jeszcze mniej detali, niż ona.

 

Ale nawet gdyby nie to poszarzałe wspomnienie — i tak wiedziałby, że ich miał. Po pierwsze: choć wychował się w dziczy, w innej drewnianej konstrukcji, wiedział, że ludzie nie brali się na tym świecie z powietrza. Jedna osoba nie mogła sama siebie zapłodnić, a zwierzęce kokony nie rosły do ludzkich kształtów i nie wypuszczały z siebie istot takich, jak on. Dwa tygrysy potrafiły stworzyć kolejnego, słonie też. Więc z ludźmi musiało być to samo, skoro nie rozkwitali, jak rośliny ani nie spadali z nieba, jak to robiły co jakiś czas te migoczące nocą punkciki. Po drugie: ktoś musiał stworzyć jego dom, narzędzia i meble. Ktoś też musiał wiele dni i nocy temu wykopać w ziemi głęboką dziurę, a potem umieścić w niej drewnianą skrzynię i ponownie wszystko zakopać, by na koniec miejsce to naznaczyć niewielką płytą z wystruganymi w niej znakami. Ktoś też musiał zapisać wszystkie dzienniki rozłożone starannie na wyszczerbionych półkach.

 

Była jeszcze kwestia szkieletu. Kiedyś zranił się w rękę tak mocno, że skóra i mięśnie popękały, odsłaniając białą kość. Choć ból był ogromny, ciekawość zwyciężyła nad nim. W ten sposób przystawiał okaleczoną rękę do szkieletu, który od zawsze zajmował miejsce w rogu pokoju. Miał wrażenie, że nie są dokładnie takie same, ale z pewnością pasują do siebie lepiej, niż kości innych zwierząt. Tak więc oczywistym było to, że kiedyś musiał mieć rodzinę, która wybudowała mu schronienie, nauczyła wielu słów i całego alfabetu, a potem umarła, tracąc stopniowo skórę i wnętrzności, aż zostały tylko dwa białe szkielety. Jeden pod ziemią, drugi nad.

 

Mimo to aż do kolejnego rozkwitu kwiatów, nigdy nie widział innego człowieka. Owszem, czasami u podnóży gór odnajdował rozrzucone ubrania, potrzaskane fragmenty kości, potrawy, których nazw nie znał i które smakowały zdecydowanie zbyt mocno oraz rzeczy, które były przepiękne i bezużyteczne zarazem, ale nigdy nie widział żywej, podobnej do niego duszy. Dlatego tak się zdziwił, gdy pewnego ranka zbudził go przeraźliwy krzyk. Początkowo założył, że wszystko mu się przyśniło. W końcu — zeszłej nocy śnił, że walczy z ogromną zwierzyną, a zbudził się na podłodze, dusząc poduszkę. Innej nocy, trochę dawniej, tą samą poduszkę przebił zębami, bo w ciemnościach ujrzał przepyszny posiłek rozłożony na czerwonej chuście.

 

Krzyk faktycznie już się nie powtórzył, ale i cisza nie powróciła. Wiercił się na swoim posłaniu, zwalając winę za hałas kolejno na wiatr, źródło i w końcu zwierzęta. Wiatr targał liśćmi, więc te szeleściły. Do źródła pewnie wpadły kamienie albo te dziwne brązowe skorupki wiszące na drzewach, stąd miarowe plum, plum, plum. Zwierzęta za to przemieszczały się, zbudzone w końcu po wielu dniach pokrytych białym puchem i okropnie zimnych nocach. Nic jednak nie przyszło mu do głowy, gdy usłyszał szlochanie. Nic nie potrafiło wydać takiego dźwięku.

 

Zerwał się więc na równe nogi, chwycił kawałek drewna z przyczepionym ostrzem i wynurzył się ze swojego domu. Nie miał drzwi wyjściowych, a jedynie kawałek zielonego materiału, więc i nie musiał się martwić hałasem. Zgrabnie zeskoczył ziemię, ale wszelaki szelest w tym przypadku zagłuszyła woda.

 

Rozejrzał się to w jedną stronę to w drugą i usłyszał coś jeszcze nowszego; coś, co do tej pory odnajdywał jedynie pod warstwą monotonnych wspomnień i tylko wtedy, gdy naprawdę mocno się wysilił. Dźwięki te łączyły się z pojedynczą rodzinną ilustracją; z dwiema postaciami patrzącymi na niego troskliwie. To były słowa. Ciche, wydostające się z ust innej ludzkiej istoty słowa. Błaganie.

 

Ścisnął mocniej drewniany trzon. Szedł pewnie, ale i wystarczająco cicho, by nie zwrócić na siebie niepożądanej uwagi. Ciepły wiatr rozwiewał mu włosy, które zdążyły odrosnąć i których nie miał kiedy się pozbyć. Czarne paskudztwa czasem przysłaniały mu oczy i zmuszały do ciągłego odgarniania ręką. Do tego czasami robaki wybierały je na swoje gniazda i wtedy odgarnianie zmieniało się w uparte, wielogodzinne drapanie aż do krwi. Krew jeszcze bardziej przyciągała niektóre istoty. W trakcie mrozów za to włosy wcale nie chroniły go przed pogodą. Nie było z nich więc żadnego pożytku.

 

Ale to właśnie o nich pomyślał, gdy ujrzał te dwie, podobne do niego istoty ludzkie. Mężczyzna nie miał ich na głowie, ale jego ciało zabezpieczało szczelnie futro zwierzęce. Nawet z dużej odległości śmierdziało, całe zmokłe i brudne od błota. Kobieta… Miała włosy. Miała zbędne, czarne włosy. Proste i ciągnące się aż do ziemi. Choć zajmowanie się nimi musiało zajmować wieki, ktoś wyraźnie o nie dbał, bo nie dało się w nich ujrzeć nawet jednego kołtuna albo robaka. Idealnie prosta grzywka zasłaniała blade czoło, podczas gdy inne włosy osłaniały zaróżowione policzki.

 

W następnej chwili uświadomił sobie, że kobieta wisi; że sama w sobie jest niska, ledwie sięga mu do ramion, ale ten mężczyzna uparcie podtrzymuje ją w powietrzu, zaciskając dłonie na poczerwieniałej szyi.

 

Musisz być dobry dla innych, cichutki głos wdarł się do jego uszu. Nie pochodził z teraźniejszości, raczej był echem przeszłości, ale i tak zmusił go do ruszenia się, lepiej, niż łzy ściekające po zasłoniętej półprzeźroczystym materiałem twarzy kobiety. Ruszył więc na mężczyznę i korzystając z zaskoczenia — powalił go ledwie jednym ciosem w odsłoniętą głowę. Krew rozprysnęła się na wszystkie strony. Zalała jasne, fioletowe ubranie kobiety, ziemię pod nimi i jego samego też. Ostrze wystawało z miękkiej skóry, a ciało podrygiwało jeszcze przez jakiś czas. Przestało wraz z odlotem ptaków, które do tej pory spokojnie przysiadywały na pobliskich gałęziach.

 

Przez chwilę myślał, że jakimś cudem zabił też te kobietę. Albo że nie zdążył. Po tym, jak upadła, wypuszczona ze śmiertelnego uścisku, przestała się poruszać. Nie osłaniała panicznie twarzy, ani nie wydawała z siebie żadnych dźwięków. Leżała bezładnie, jak te drewniane kukły, które kiedyś znalazł u podnóża góry. Potem jej ciało uniosło… Nie, wystrzeliło gwałtownie w górę, jakby czyjaś niewidzialna ręką pociągnęła za odpowiednie sznurki i zmusiła ją do powstania. Półprzeźroczysty materiał odpadł, odsłaniając teraz całą twarz.

 

Do tej pory nie widział żadnego innego człowieka — żadnego mężczyzny, żadnej kobiety, ale w chwili, gdy ujrzał ją, wiedział już, że na świecie nie ma niczego piękniejszego. Była młoda, a jej skóra pozbawiona zmarszczek czy plam, o których wspominały dzienniki. Miała duże oczy, które kolorem przypominały błękit kwiatów rosnących przy jego domu. Z malutkiego nosa, po obu stronach przegrody, wystawało jej coś złocistego. Nie wiedział, co to, ale ani trochę nie odejmowało jej uroku. Najważniejsze jednak były usta — nie za małe, nie za duże, kolorem przypominające pąki różowiutkich kwiatów, które czasami lubił zbierać w drodze do gór. Teraz te oto usta rozciągały się w uśmiechu tak szczerym i onieśmielającym, że nie dało się patrzeć na niego bez cienia bólu.

 

— Dziękuję — powiedziała bez strachu. Nie wiedział, dlaczego, ale tak właśnie powinno być. Inni ludzie powinni się go bać. Każde spotkanie, jakie sobie wyobrażał, przepełniał strach. A skoro teraz go nie było, potrafił jedynie stać bezradnie i wpatrywać się w różane usta. — Myślałam, że to już mój koniec — wyznała. Mówiła inaczej, niż on. Głos miała delikatniejszy, a słowa wypowiadała powoli, przeciągając je z nieznanych mu powodów. Pachniała lawendą i potem spływającym po skórze. — Jak masz na imię? — Wcale nie zrażała się jego milczeniem.

 

Zamrugał. Powoli. Ociężale.

 

Co to było imię? Wiedział, że kiedyś już czytał o czymś takim, ale przeszukując pośpiesznie wspomnienia, nie potrafił odnaleźć niczego, co by mu pomogło. Może to był ten dziwny, delikatny przedmiot, który rozpadł się w kontakcie z drewnianą podłogą i którego fragmenty musiał później zbierać, bo jedynie raniły mu stopy? A może chodziło jej o to coś, co działaniem przypominało taflę wody (pokazywało mu jego samego), ale w smaku, gdy sprawdzał to językiem, było chłodne, nijakie i na pewno nie łagodziło pragnienia? A może to jakaś inna nazwa na obrazy pozostawione po rodzicach? A może…?

 

— Hej…? — Pomachała mu przed twarzą. Nawet dwie jej dłonie nie były równie duże, co tego jego. — Czy to możliwe…? Czyżbyś nie posiadał imienia?

 

— Nie pamiętam tego — przyznał wreszcie i sam się skrzywił na dźwięk swojego głosu. Paskudnie ochrypnięty, nieużywany zbyt często, nie mógł się nawet równać z jej delikatnością i starannością.

 

Ona jednak pozostała niewzruszona. Jeśli nawet jego głos sprawiał jej dyskomfort — nie okazywała tego.

 

— Ach, rozumiem. Nie jesteś z pobliskiej wioski, ani miasta leżącego po drugiej stronie gór, prawda? — Odgarnęła włosy za ucho. Nawet to wyglądało w jej wydaniu na idealnie wyćwiczony ruch.

 

— Nawet nie wiem, co to takiego.

 

Nadęła poliki, wyglądając w ten sposób, jak te mniejsze, białe zwierzęta, gdy napełniały buzie swoim pożywieniem.

 

— Czy jest więc coś, co mógłbyś mi o sobie powiedzieć? — nalegała, zgrabnie wymijając zwłoki.

 

Trochę spodziewał się, że już teraz zobaczy, jak skóra zaczyna odpadać, odsłaniając czerwone mięśnie, a potem i kości. Spodziewał się, że ujrzy wreszcie ludzkie wnętrzności i będzie mógł porównać je do tych zwierzęcych, ale nie. Ciało wciąż wyglądało, jak na samym początku ich rozmowy. Ile więc trwał rozkład? Ile jeszcze będzie musiał czekać?

 

— Mieszkam tu — powiedział, bo tylko to przyszło mu do głowy.

 

Rozejrzała się. Jej oczy powoli chłonęły każdy kawałek otaczającego ich krajobrazu. Czasami kąciki ust opadały, a czasami znów podnosiły się, wygięte w szczerym uśmiechu. W końcu pokiwała głową.

 

— Sypiasz pod gołym niebem?

 

— Nie. W pobliżu mam swój dom.

 

Kolejne skinięcie.

 

— Czy mogłabym go zobaczyć?

 

To… Uczucie było równie nowe, jak wszystko inne, co ujrzał tego dnia. Nieprzyjemne, wkradało się do jego ciała i sprawiało, że nerwowo poruszał lewą stopą. Nikt żywy jeszcze nie oglądał jego domu, a przynajmniej — nie w dniach i nocach, które pamiętał. Ostatecznie jednak skinął głową i powoli ruszył przed siebie. Nie kłopotał się z wyjęciem ostrza z martwego ciała. Kolejne, o wiele mniejsze, ale też przydatne, miał umieszczone za skórzanym pasem własnej roboty. Poza tym — i tak nie sądził, by cokolwiek im teraz zagrażało. Za dobrze znał te tereny, a i kobieta nie wyglądała na niebezpieczną. W końcu, jeszcze niedawno wisiała w powietrzu i szlochała bezradnie.

 

Zaprowadził ją tą samą ścieżką, którą przybył na ratunek. Bezbłędnie poruszał się wokół drzew, choć dla niej wszystkie wyglądały dokładnie tak samo. Potem pomógł jej dostać się na drewniany taras. Coś podpowiadało mu też, że powinien odsłonić przed nią materiał, odgradzający wnętrze domu od reszty świata, ale nie zdążył. Pierwsza chwyciła za zieloną zasłonkę i z gracją odrzucając ją na bok, weszła do środka. Dopiero teraz uświadomił sobie, że miała bose, małe stopy.

 

— Poczekaj. — Odruchowo złapał ją za ramię. Natychmiast puścił, przerażony jej kruchością i z dziwnie gorącą twarzą, zaczął wyjaśniać: — Podłoga nie jest… twoje stopy… Zranisz się. Poczekaj.

 

Pośpiesznie przeszedł na drugi skraj pomieszczenia i z dużego kufra wyjął parę butów, które były tam od kiedy pamiętał. Nie mieściły się na niego, ale do jej stóp pasowały idealnie.

 

— Znowu mnie ratujesz — stwierdziła rozbawiona.

 

Mając już zabezpieczone stopy, wreszcie ruszyła w głąb domu. Dotykała wszystkiego, co tylko wpadło w jej ręce. Niektóre rzeczy przystawiała do twarzy i obwąchiwała, jakby spodziewała się, że otrzyma zapach, którego jeszcze do tej pory nie znała. Inne, te miękkie, rzeczy stykały się z jej policzkami. Nie miał pojęcia, czemu to robiła, ale nawet wtedy wyglądała ładnie, więc i nie zamierzał przeszkadzać.

 

— Ty to napisałeś? — spytała, stając przy regale.

 

— Już tu było.

 

— Rozumiem.

 

Przekartkowała jeden dziennik, czasami zatrzymując się na losowych stronach i podziwiając kolorowe malowidła oraz staranne pismo, którego on sam czasami nie potrafił rozszyfrować. Najstarsze dzienniki miały pismo urywane, jakby stworzone niewprawioną ręką, ale odczytanie ich przychodziło mu z o wiele większą łatwością. Potem było coraz więcej zbędnej zawiłości.

 

Kiedy skończyła przeglądać całe wyposażenie jego domu (zastanawiał się czy to norma, czy właśnie tak robią wszyscy ludzie i czy zawsze wywołuje to tyle nieprzyjemnych uczuć w żołądku), na zewnątrz niebo pociemniało, przejęte przez deszczowe chmury. Gdzieś z oddali do ich uszu docierały potężne huki, a i wiatr nasilił się i teraz z całą swoją mocą poruszał wszystkimi liśćmi oraz zieloną zasłonką. Kobieta skuliła się.

 

— Czy ty… mieszkasz w tych miejscach, o których wspominałaś? — spytał. Nigdy jeszcze nie formował na głos tak zawiłego i długiego zdania, czuł więc w ustach dziwne, ale całkiem przyjemne, mrowienie. Chyba chciał więcej.

 

— Mieszkałam za górami — przyznała i niewinna radość zniknęła z jej oczu. — Moi rodzice przeprowadzili się do tamtejszego miasteczka, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Wiedliśmy drogie życie, to prawda, ale nic nie zapowiadało, by ten stan miał nagle przepaść, zastąpiony biedą. Mimo to mojemu ojcu zachciało się przystrajać mnie w suknie ślubne i prowadzić do ołtarza. — Znów odgarnęła włosy, odsłaniając malutkie, koliście zakończone uszy z mnóstwem metalowych i złocistych ozdób. Niektóre zdążyły się połamać, inne miały na sobie ciemne plamki krwi. — Dlatego wybrał mi męża — ciągnęła dalej, swą opowieść. — Ten zaś nie był z wyglądu szczególnie okropną osobą, lecz pewnego dnia ot tak oszalał! Kompletnie, nieodwracalnie oszalał i… Cóż, resztę już znasz.

 

Czasami gubił się w jej słowach. Czasami głowa bolała go od grzebania w zbielałych wspomnieniach. Czym była suknia ślubna? Czym bieda? Dlaczego ojciec chciał prowadzić ją do jakiegoś ołtarza? Czy jego ojciec też go tam prowadził, gdy jeszcze żył, ale on sam był zbyt mały, by to pamiętać? I kim jest ten cały mąż? Jedyne, co zrozumiał to to, że kobieta nie cieszyła się z tego rozwoju zdarzeń.

 

— Nie zrozum mnie źle — powiedziała, poprawiając fioletowy materiał stroju. — Nie jestem z tych, co panicznie uciekają od ołtarza, wierząc, że mogą sobie dać jeszcze jedną wiosnę wolności. Nie interesują mnie też męskie prace i nie uważam, bym powinna się nimi zajmować. Po prostu wygląd to nie wszystko — mój maż nie był brzydki, ale wszyscy wiedzieli, że znikał gdzieś nocami. Wszyscy też opowiadali o jego przeszłości; o tym, że swojego majątku dorobił się w nielegalny sposób. Od początku więc podejrzewałam, że może w pewnym momencie popaść w szaleństwo i że nie skończy się to dla mnie dobrze. Nawet ostrzegałam ojca, ale ten nie słuchał. Oczywiście, że nie. Mężczyźni nigdy nie słuchają. — Machnęła ręką, jakby odganiała wyjątkowo paskudną muchę. Potem jednak coś w jej spojrzeniu się zmieniło. Dodała więc: — Oczywiście: nie wszyscy mężczyźni. Ty jesteś wyjątkiem. Nigdy byś nie zlekceważył słów kobiety, prawda?

 

— Prawda? — Przechylił głowę, a dłonie zawisły mu nad blatem, razem z miską, którą w nich trzymał.

 

— No właśnie! — Uśmiechnęła się triumfalnie, jakby kompletnie nie słyszała wahania w jego głosie. — Dlatego zawsze powtarzam, że na świecie są dwa rodzaje mężczyzn: tacy, jak mój były mąż i ojciec i tacy porządni, jak ty. Takich, jak ty mogłabym być żoną.

 

Wiedział, że kolejne słowa mogą wydać jej się czymś śmiesznym, ale i tak pozwolił sobie spytać:

 

— Czym jest żona?

 

Nowe słowo miało wyjątkowo miły smak. Wypowiadało się je łatwo i szybko, a jego mózg połączył je z pachnącymi owocami, które codziennie obierał i wyciskał, używając do tego tylko i wyłącznie swoich silnych rąk.

 

Kobieta roześmiała się, ale później cierpliwie wyjaśniła mu każde słowo, którego do tej pory nie poznał albo przynajmniej nie pamiętał, by poznał. W ten sposób dowiedział się, że jej rodzicom po prostu się powodziło. Mieli szczęście i dużo zbędnych ozdób w domu. Jego własny ojciec był mężem dla matki, a matka żoną dla męża. U innych ludzi nie zawsze się to zdarzało, czasami dziecko pojawiało się choć nikt nikogo mężem ani żoną nie nazywał, ale podobno tak nie wypadało. Podobno w takim układzie było coś niewłaściwego. Takich ludzi nie traktowano poważnie. To go zmartwiło, bo przecież w rzeczywistości nie był pewny czy jego matka faktycznie nazywała ojca mężem. Może coś mu się pomyliło? Może pojawił się bez tych zawiłości?

 

— Oczywiście, wierzę, że twoi rodzice byli porządnymi ludźmi — oświadczyła, jakby widziała jego myśli. — Tylko porządni ludzie mogliby wychować kogoś tak miłego i uczynnego.

 

Odetchnął więc z ulgą, a napięcie w klatce zelżało. Za to za oknami na dobre rozszalała się burza. To zaś sprawiło, że wyjął z kufra materiał wypchany trawą i liśćmi. Rzucił go na podłogę, razem z jedną z poduszek.

 

— Burza minie dopiero nad ranem, będę więc spał na podłodze, a ty zajmij łóżko — powiedział. Coraz lepiej szło mu wypowiadanie tych długich zdań, choć miejscami łapał się na tym, że próbuje wypowiadać słowa tak, jak ona.

 

— I trzeci raz! Ratujesz mnie trzeci raz! — Klasnęła dłonie, wyglądając w ten sposób jeszcze młodziej, niż wcześniej. — Och, zdecydowanie mogłabym być twoją żoną.

 

Słowa, które wypowiedziała z odrobiną żartu, rozkładając się na wygodnym posłaniu, szybko przerodziły się w coś poważniejszego. Nigdy bowiem nie było dobrej okazji do puszczenia jej. Gdy nadszedł ranek, a burza minęła, polecił kobiecie, by została z nim jeszcze na śniadanie. Później uświadomił sobie, że jej strój jest brudny. Zaprowadził więc ją do ogromnego wodnego źródła. Ułożył ubrania na większej skale.

 

— Dziękuję — powiedziała, wcale nie przejmując się jego zwlekaniem. — Czy mógłbyś teraz stanąć za krzakami, tyłem do mnie i poczekać tam aż skończę?

 

— Czy to konieczne?

 

— Zdecydowanie! — Roześmiała się na samą myśl, że mogłoby być inaczej. — Porządne kobiety nie lubią, gdy się tak na nie patrzy w takich chwilach.

 

Poszedł więc we wskazane miejsce i poczekał. Trochę martwił się czy ktoś tak kruchy dobrze zniesie kontakt z lodowatą wodą, ale kobieta nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku, gdy jej ciało zanurzało się w wodzie. Słyszał tylko popluskiwanie, gdy ruszała rękami, ścierając z siebie cały brud.

 

Nowy strój był trochę za duży, musiał opleść go pasami i linkami, by się porządnie trzymał, ale i to nie wywołało u niej żadnej reakcji. Nie odjęło jej też piękna. Może wręcz wyglądała lepiej w stroju ze skóry, futra i linek, które zawsze do tej pory leżały bezradnie na dnie kufra. Były zbyt małe, by mógł ich używać do czegokolwiek innego.

 

Kiedy już stała przed nim odświeżona, znalazł kolejną wymówkę. Jako że kąpiel i droga w obie strony zajęły dużo czasu, poprosił ją, by została na obiedzie. Właściwie — nazwał to posiłkiem. To ona powiedziała:

 

— Faktycznie. O tej porze jadłabym już obiad.

 

i tym samym nauczyła go nowego słowa. Po obiedzie, mając pełen brzuch, zazwyczaj odpoczywał. Wydawało mu się, że tak to już powinno być; że nie wolno przeskakiwać tej czynności. Dlatego zachęcił ją do dołączenia do niego na tarasie. Nie opierała się. Usiadła obok z wyprostowanymi nogami i ustami wciąż odrobinę mokrymi od owoców. Nie chciała jeść mięsa.

 

— Mięso jadam tylko we wtorki, środy i czwartki. Jestem pewna, że dzisiaj nie ma żadnego z tych dni — wyjaśniła mu wcześniej, odsuwając od siebie upolowane, małe zwierzątka, których nazw nie znał.

 

Lista wymówek zaczęła rosnąć i nim zdążyli się zorientować, wiosna (kolejne nowe słowo) przeminęła, zastąpiona ogromnym upałem. Ten też w końcu odszedł, zabierając ze sobą paskudne komary i burze, a wszystkie liście przybrały żółte, pomarańczowe i czerwone barwy.

 

Przez ten czas nauczył się kolejnych słów; już prawie nic nie było w stanie wybić go z rytmu. Bez problemu rozumiał całe jej zdania, a i sam wypowiadał coraz to więcej i więcej. Dowiedział się też, że rzeczy które uznawał ze bezużyteczne w rzeczywistości mają szeroki wachlarz zastosowań. Na przykład to coś, co roztapiało się w kontakcie z ogniem i co uznawał za ozdobę, okazało się świeczką, która mogła rozjaśnić ciemność. Nie wolno było tylko umieszczać jej zbyt blisko drewna, bo wówczas nie dało się opanować ognia.

 

— To niebezpieczne — wyjaśniła.

 

Okazała się też, że imiona nosi każdy człowiek. Może wręcz są ich znakiem rozpoznawalnym.

 

— To jedna z tych rzeczy, które oddzielają nas od zwierząt — wyjawiła. Nigdy nie męczyła się, choć przez pierwsze miesiące ciągle musiała mu coś tłumaczyć. A jedno tłumaczenie ciągnęło za sobą dziesięć kolejnych.

 

— Czy w takim razie ty też je posiadasz?

 

— Oczywiście.

 

Potem nachyliła się nad nim i wyszeptała to jedno słowo, słodkie i niewinne.

 

Zimą nie potrafił już zrozumieć jak w ogóle mógł do tej pory przebywać w samotności. Gdy wychodził polować, gdy musiał się odwracać podczas jej kąpieli… Te krótkie chwile bolały i napawały go niepokojem, z którym nawet jego ogromne mięśnie nie potrafiły się zmierzyć. Ona też nie wyglądała, jakby chętnie go opuszczała.

 

— Po wszystkim, co dla mnie zrobiłeś, nie wyobrażam sobie, bym miała okazać ci brak szacunku i tak po prostu odejść — powiedziała pewnego razu. Po tak długim czasie wciąż miała idealnie proste włosy, choć on swoje musiał ścinać już kilka razy. Jej twarz też wcale się nie zmieniła. Pozostawała łagodna. Idealna.

 

Wiosną zaś wyszła z ich domu (czy mógł go już nazywać ich domem? Czy tak robili porządni ludzie, czy tez jeszcze za wcześnie na to? Później musiał ją spytać.), odgarnęła włosy za ucho i uśmiechnęła się. Teraz już nie nosiła ozdób. Choć czasami odruchowo sięgała do nich, jakby dalej tam tkwiły. Jemu powiedziała, że wszystkie się poniszczyły z czasem.

 

— To cenne, ale delikatne rzeczy. Jeśli nie masz warunków, by o nie dbać, rozpadają się — powiedziała jeszcze zimą. Teraz zaś oświadczyła: — Minął już rok od kiedy mnie ocaliłeś. Myślę więc, że powinniśmy się w końcu pobrać, jak przystało na dwoje porządnych, dorosłych ludzi.

 

Odłożył ręcznie robioną siekierę. Od kilku dni myślał o tym samym — leżał na swoim posłaniu, na podłodze i zastanawiał się, jakby to było nazywać ją żoną i móc leżeć jeszcze bliżej. Czy gdyby został jej mężem, mógłby przestać chować się za krzakami przy każdej kąpieli? Czy z bliska, w nocy, pachniałaby tak samo pięknie, jak z oddali? Czy słowo mąż wypowiadałaby z taką czułością, z jaką mówiła o wszystkim, co tylko się jej spodobało?

 

— Też tak myślę — powiedział, chcąc znać odpowiedzi na dręczące go pytania. — Tylko… jak mamy to zrobić?

 

Uśmiechnęła się. Jej oczy mówiły mu, że już wszystko sobie przemyślała. W ten sposób pobrali się pod koniec lata, przed kapliczką, którą zdążył zrobić do tego czasu. W ten dzień ubrał się w swoje najlepsze ubrania — te, które nie były jeszcze aż tak znoszone i porozcinane. Ona zaś przywidziała strój, który nosiła w dniu, gdy ją ocalił. Materiał był czysty, wręcz nie dało się stwierdzić, że jeszcze rok temu lepił się od krwi i błota. Na krzesłach wyniesionych z domu postawili dwa szkielety — ten, który zawsze towarzyszył im w domu i ten, w którego zmienił się były mąż kobiety po obdarciu ze skóry i pozostawieniu przed większym zbiorowiskiem robaków.

 

Choć nie było żywej duszy, oboje wygłosili długie przemowy. Podobno tak było trzeba.

 

— A teraz, ogłasza nas mężem i żoną — powiedziała, zaciskając palce na bukiecie. On zaś, zgodnie z instrukcjami, zdjął półprzeźroczysty materiał z jej twarzy i złożył pocałunek na bladym policzku.

 

Od tamtej pory nigdy nie widział jej szczęśliwej. Choć w ich rzeczywistości nic się nie zmieniło (wciąż musiał stać za krzakami, a na łóżku rozkładał się jedynie w dzień, po posiłku, gdy ona zajmowała się szyciem z przedmiotów znalezionych u podnóża góry), ona coraz rzadziej się uśmiechała. Początkowo zakładał, że to przez mrozy, które nadeszły wraz z kolejną jesienią. Zabezpieczył więc cały dom futrami i na każdym kroku dbał, by miała jak najcieplej. To jednak nie przyniosło nawet iskry radości.

 

Kiedy po zimie sytuacja się nie zmieniła, nie wytrzymał. Pewnego dnia odłożył swoją siekierę, starł pot z czoła i wspiął się do ich domu. Jak zwykle o tej porze dnia siedziała na bujanym krześle i szyła coś. Materiału miała zbyt mało na ubranie dla niego, ale bez problemu mogła wyczarować kolejną suknie dla siebie. Ta miała zieloną barwę i długie rękawy.

 

— Czy coś się stało? — spytała, nie odrywając wzroku od swoich dłoni.

 

— Sam chciałbym to wiedzieć. — Wypowiadając te słowa, usiadł na drugim krześle. To nie było bujane i ledwie się w nim mieścił. Od kiedy z nim zamieszkała wszystko robił instynktownie tak, by rozmiarem pasowało do niej. — Myślałem, że ślub cię uszczęśliwi, ale ty wydajesz się smutniejsza. Czy zrobiliśmy coś nie tak w trakcie ceremonii? Czy pomyliłem się z czymś?

 

Wreszcie na niego spojrzała. Odłożyła niedokończoną suknię, igłę i rzeczy, których nazwy ledwie pamiętał. Wyprostowała się, znowu przypominając przerośniętą kukłę.

 

— Jesteśmy porządnymi ludźmi, prawda? — spytała.

 

— Tak. To raczej oczywiste.

 

— A jednak ja tego nie widzę. Owszem: mamy wspólny dom, ty zajmujesz się męskimi obowiązkami, a i ja nie narzekam. Dzięki znaleziskom mamy też pierścionki, ale… Wiesz, co jeszcze sprawia, że porządni ludzie są porządni?

 

— Co takiego?

 

— Służący i inni porządni ludzie. Prawdziwie bowiem możesz lśnić tylko wtedy, gdy inni to widzą. A tak to? Co nam po tej chatce, co po pierścionku skoro nikogo tu nie ma? — Ukryła twarz w dłoniach. Zaszlochała.

 

Tyle mu wystarczyło.

 

— Więc… To znaczy… Może w takim razie udamy się gdzieś, gdzie są inni ludzie? Może znajdziemy ci tam tych służących, a i zadbamy o to, by wszyscy widzieli nasze szczęście?

 

Czuł niepokój związany z opuszczeniem tego miejsca, ale jeśli naprawdę właśnie tego jej brakowało… Jakim mężem by był, gdyby odmówił? Gdyby nie porzucił własnego komfortu na rzecz jej szczęścia?

 

Szloch ucichł.

 

— Naprawdę możesz to dla mnie zrobić?

 

— Oczywiście. Co tylko zapragniesz.

 

Klasnęła w dłonie. Dźwięk ten był tak dziwny i nienaturalny w tej chwili, że aż całe jego ciało napięło się, jakby zaraz miało wydarzyć się coś okropnego. Oczywiście nic złego się nie stało. Jego żona wstała, otarła ostatnie łzy z mokrych policzków i rozejrzała po całym pomieszczeniu.

 

— Będziesz musiał nas spakować — stwierdziła.

 

Na dzień ich podróży przywdziała na siebie jeden z uszytych strojów: błękitną suknię, tak lekką, że bez problemu dało się w niej przemieszczać. Jako że była żoną, niosła tylko niewielką szkatułkę wypełnioną błyszczącymi przedmiotami. On zaś zajął się wielkimi bagażami. Nim odeszli, spojrzał jeszcze raz na swój dawny dom. Zostawiał w nim łóżko, kufer pełen rzeczy, które były tu na długo przed nim i dzienniki. Zostawiał też szkielety i grób. W połowie drogi zapragnął zawrócić i jeszcze raz to wszystko przejrzeć, ale jej uśmiech skutecznie go odwiódł od tego pomysłu. W ten sposób przecież jedynie zaprzepaściłby ich trzy dni drogi!

 

Początkowo myślał, że udadzą się do miasta. Żona jednak stwierdziła, że góry są zbyt niebezpiecznym miejscem, by miała chodzić po nich kobieta z zaledwie jednym mężczyzną. Dlatego udali się w przeciwnym kierunku, do wioski.

 

— Tam też da się godnie żyć — powiedziała tylko.

 

Po kolejnych dniach ich zapasy znacznie się skurczyły, ale na horyzoncie zaczął majaczyć obraz wioski, który niczym nie przypominał mu znanych widoków. Choć nazwała wioskę niczym specjalnym, dla niego wszystko wyglądało wręcz absurdalnie pięknie. I czasochłonnie. Budowa najprostszego domku zajmowała mu wieku, a tu przed nim wyrastały ogromne domostwa ze szklanymi oknami i pięknymi drzwiami, odgrodzone od reszty wysokimi murami. Czy naprawdę znaleźli się w wiosce? Czy może jednak trafili do raju? Żona roześmiała się, gdy zadał jej to pytanie na głos.

 

— Faktycznie. Dla ciebie to może wyglądać, jak raj — przyznała, odgarniając włosy. Żałował, że wciąż nie może ich dotknąć. Może wtedy zrozumiałby jakim cudem wciąż są idealnie proste i piękne. — Ale na moje standardy jest to po prostu wioska.

 

Nocą przedarli się do środka wioski, a potem uszkodzoną bramę weszli do czyjegoś domostwa. Mężczyzna rozejrzał się. Pierwszy raz widział tak dziwne zwierzęta i drewniane zagrody, oddzielające istoty w nich od reszty świata.

 

— Co teraz? — spytał, bo przecież nie mieli domu. Nie miał tez materiałów, by wybudować coś w czym mogliby bezpiecznie spędzić noc.

 

— Och, to całkiem proste. Chodź za mną. — Poprowadziła go na tyły domostwa, a tam rozsunęła drzwi wykonane z czegoś niezwykle delikatne i palcem wskazała na dwóch staruszków spoczywających na swoim posłaniu. Starsza kobieta miała siwe włosy, mężczyzna zaś miał głowę łysą, naznaczoną drobnymi plamami. — Nie mają dzieci ani wnuków, ale za to posiadają jedną służącą — wyjawiła cicho. Nie wiedział skąd to wiedziała, ale pokiwał powoli głową. — Musisz więc tylko ich zabić i będziemy mogli wieść nasze porządne, szczęśliwe życie.

 

Zamrugał. Powoli. Ociężale. Zaskoczony jej słowami.

 

— Mam ich… zabić? — spytał powoli, mając nadzieję, że właśnie się przesłyszał. Oczywiście, do tej pory zabił wiele zwierząt i byłego męża jego żony, ale… Przecież ci ludzie nic mu nie zrobili! Nie potrzebował też ich zjadać, dokoła pełno było lepszego pożywienia! — Dlaczego?

 

— Bo tak to robią porządni ludzie — szeptała. — Jest nas dużo, a i każdy z nas pragnie mieć własny dom, służbę oraz porządne życie. Jednocześnie jednak wiedziemy żywot zbyt krótki, by własnoręcznie zbudować tak duży dom i zaczynać od zera. Właśnie dlatego silni zabiją słabszych i przejmują ich domostwo, rozwijając je na własną korzyść. Uwierz, że ci staruszkowie nie będą mieli do ciebie żalu. Żaden bóg nie ześle na ciebie klątwy za tak ludzki odruch.

 

— I… tak robią porządni ludzie? — Chciał się upewnić.

 

— Dlaczego mnie pytasz? Czyżbyś sądził, że własna żona cię okłamuje? — Jej dolna warga zadrżała. W obliczu takich słów i głębokiego smutku skrytego w oczach, nie mógł się opierać. Wyjął zza paska siekierę.

 

Najpierw zabił mężczyznę — jednym ruchem odciął mu głowę, a krew zabrudziła drewnianą podłogę i ich stopy. Uderzyła też w twarz kobiety, a ta obudziła się zdezorientowana. Gdy wreszcie dotarło do niej na co patrzy, jej usta otworzyły się gotowe wypuścić z gardła wrzask. Ale było już za późno. Kolejnym ciosem odebrał jej życie.

 

Kiedy już wszystko było skończone, a ciała spoczęły zakopane w ziemi, przysiadł na macie, obok swojej żony.

 

— Skąd wiedziałaś? — spytał, a widząc jej nierozumiejące spojrzenie natychmiast się poprawił: — Skąd wiedziałaś, że są tu tylko oni?

 

Wówczas uśmiechnęła się najpiękniej na świecie.

 

— A jaka byłaby ze mnie żona, gdybym nie wiedziała? — Po raz pierwszy położyła mu dłoń na czubku głowy. Miała zimne palce, ale wcale nie chciał, żeby się od niego odsuwała.

 

Jako że sypialnia po staruszkach była brudna, jego żona zajęła pokój gościnny. W nim stało niewielkie łóżko i pusty regał.

 

— Jutro będzie trzeba tu troszkę pozmieniać — stwierdziła, zamykając przed nim drzwi.

 

Po raz pierwszy od wieków noc spędził sam, w pustym pokoju, gdzie w powietrzu wciąż unosił się zapach krwi oraz paskudnego potu. Rano miał ochotę krzyczeć, bo przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie się znalazł. Dopiero po chwili wszystko mu się przypomniało i ze śmiechem na nowo opadł na posłanie. Potem dopiero ciche kroki przerwały ciszę. Jego żona weszła do środka w fioletowej sukni i bosych stopach.

 

— Wszystko już wyjaśniłam służącej — powiedziała, odgarniając włosy. Znów miała te dziwne ozdoby na uszach. — Wysłałam ją też na targ, by uzupełniła zapasy. Naprawdę dobrze zrobiliśmy, kończąc życia tych ludzi, wiesz? Oni kompletnie nie dbali o nasz dom. Spiżarnia była praktycznie pusta! A w szafach… Och, oni nawet szat ceremonialnych nie mieli! Później powiem służącej, by wezwała krawca. Trzeba będzie też zająć się zwierzętami i uprawami, ale to już pozostawiam tobie.

 

Wyszła nim zdążył przypomnieć, że przecież on nawet nie zna nazw tych zwierząt. W ten sposób przez kolejne dni został kilkukrotnie zaatakowany, podziobany i zdrapany. Nauczył się nazw zwierząt, ale wciąż nie potrafił zrozumieć, co dokładnie ma z nimi robić. Wiedział tylko, że nie może zabijać. Tak samo nie miał pojęcia, jak dbać o warzywa, które podobno były cenne.

 

Pewnego dnia jego nieporadność poruszyła ich sąsiada. Młody, niewielki chłopak uśmiechnął się do niego nieśmiało i wdrapał się na murek odgradzający ich domy.

 

— Pomóc? — spytał, choć już stawiał nogi na ich terenie.

 

Mężczyzna spojrzał na niego nieufnie, ale potem zrozumiał, że tak naprawdę nie ma wyboru. Nie mógł pozbywać się kogoś, kto oferował mu pomóc. Udawanie, że wszystko ma pod kontrolą też nie miało sensu. W końcu — szczęście żony było ważniejsze od dumy czy innych nieprzyjemnych uczuć, które nim targały, gdy chłopak dotykał ich krowy.

 

— Też na początku miałem mnóstwo problemów — wyjawił mu chłopak. — Babcia twierdzi, że po prostu brakowało mi wprawy, bo przecież pół życia spędziłem w mieście, ja jednak sądzę, że krowy już takie są. Wyglądają słodko, ale tak naprawdę zmawiają się przeciwko każdej nowej osobie.

 

Przez chwilę mężczyzna czuł się, jak wtedy, gdy dopiero poznał kobietę i nie nadążał za jej wypowiedziami. Dopiero po chwili dotarł do niego sens słów chłopaka. Uśmiechnął się.

 

— Krowy są okropne — przyznał, odsuwając się i tym samym robiąc przybyszowi trochę miejsca.

 

Z bliska był całkiem ładny: w porównaniu do żony, miał opaloną skórę i piegi pokrywające twarz. Był też na tyle drobny, że mężczyzna bez problemu uniósłby go jedną ręką, a włosy miał brązowe i kręcone. Czasami wpadały mu do oczu, ale odgarniał je ruchem głowy. Pachniał mydłem i warzywami.

 

Kiedy dzień dobiegł końca, mężczyzna pożegnał się z ich sąsiadem i wszedł do domu. Tam zaś, w niewielkim saloniku, zastał swoją żonę rozłożoną na starej sofie. Zaciskała dłonie na dojrzałym jabłko i wpatrywała się niezadowolona w kolorowe obrazy zdobiące ścianę.

 

— Coś się stało? — spytał, zajmując miejsce na podłodze.

 

— Och, wyobraź sobie, że wybrałam się dziś na targ. Nie po to, by coś kupić, ale po to, by zdobyć trochę przyjaźni. — Podniosła się. Materiał sukni odrobinę zjechał, odsłaniając jej blade, idealne ramię. — Wszystko szło dobrze, aż… aż zjawiła się ta kobieta!— Machnęła niezgrabnie rękami. Po raz pierwszy widział ją tak zdenerwowaną.

 

— Czy coś ci zrobiła? — Chciał ująć jej dłonie, ale wyrwała mu się i podniosła.

 

— Zhańbiła mnie! Przy całym tym tłumie, przy wszystkich spojrzeniach ośmieliła się powiedzieć, że owszem, jestem piękna, ale jej niedojrzała córka jest śliczniejsza!

 

Zamrugał.

 

— Czy… to naprawdę takie złe?

 

— Oczywiście. — Uśmiechnęła się gorzko. — Wy, mężczyźni nie rozumiecie tego. Lubicie piękne kobiety, ale nie rozumiecie. — Poprawiła opadający materiał. — To tak, jakby nazwała mnie nieporządną — wyjawiła po chwili i na moment złość w jej głosie zastąpiło pobłażanie. Nie brzmiała tak delikatnie, jak wtedy, gdy na początku ich znajomości tłumaczyła mu najprostsze rzeczy, ale przynajmniej już nie złościła się.

 

— Czy… czy mogę coś zrobić, by poprawić ci humor?

 

— Humor może mi byle służąca poprawić na wiele sposób. Lepszym pytaniem byłoby: czy możesz zwrócić mi mój honor?

 

— Zrobię, co tylko zapragniesz — zapewnił i znowu spróbował ująć jej dłoń. Kolejny raz odsunęła się. Tym razem dodatkowo skrzyżowała ręce na piersi i przyjrzała mu się uważnie.

 

— Zabij tę niedojrzałą dziewczynę. To jedyny sposób — powiedziała po chwili.

 

Niezbyt odpowiadał mu ten sposób, ale dla jej uśmiechu — zgodził się. Kiedy jednak miał wyruszyć, zatrzymała go.

 

— Nie, poczekaj — powiedziała, układając dłonie na biodrach. — To za mało. Nie możesz jej po prostu zabijać. — Zamyśliła się, ale tylko na chwilę. — Tak, tak. To zdecydowanie za mało. Musisz mi przynieść jej głowę, tak zrobiłby prawdziwie porządny mężczyzna dla zranionej żony.

 

Zabolało go, że nie nazwała siebie porządną. Czyżby była aż tak zraniona? Czy naprawdę kobiety aż tak cierpiały słysząc, że nie są najpiękniejsze? Jeśli tak, musiał działać niezwłocznie! Kto wie w końcu, co się stanie, jeśli pozwoli sobie na zwłokę. Kto wie czy jego biedna, porządna żona nie rozpadnie się jeszcze bardziej przez ten czas.

 

Bez problemu odnalazł dom tej dziewczynki i równie łatwo przedostał się do środka. Jego żona miała rację — ostatecznie wszystko tu było jedynie marną wioską, bez faktycznych zabezpieczeń. Dobrze, że nie wybrali wielkiego miasta za górami. Nie miał pewności czy dałby radę wedrzeć się do środka, gdyby wszędzie roiło się od służby, a drzwi nie dało się rozsunąć jedną ręką.

 

Dziewczynka, o której mówiła jego żona, spała najlepsze, nieprzejęta hałasami. Była tak malutka, że miał wrażenie, że mógłby ją zabić silniejszy podmuch wiatru. Miała jasne włosy i piegowaty nosek. Jej głowa praktycznie nic nie ważyła, gdy niósł ją do swojej żony.

 

Żona uśmiechnęła się i ignorując krew, chwyciła głowę w obie dłonie. Przyjrzała się jej uważnie, przystawiła policzek do swojego.

 

— Wiedziałam, że tamta kobieta tylko się tak przechwalała — powiedziała, odwracając głowę w jego stronę. — Wcale nie jest piękniejsza, prawda?

 

W rzeczywistości w chwili tej ciężko było to ocenić, bo twarz dziewczynki straciła kolory, krew zalała policzki i szyję, a i włosy poplątały się w trakcie drogi. Mimo to mężczyzna przytaknął.

 

Głowa trafiła do ogromnego słoika, a ten do spiżarni.

 

Wieści o śmierci dziewczynki szybko rozniosły się po całej wiosce. Już następnego dnia ich sąsiad przeskoczył przez murek i po krótkim przywitaniu, spytał:

 

— Słyszałeś?

 

— O czym?

 

— Zamordowano córkę biednej krawcowej — powiedział chłopak, siadając na stołku. Krowa oderwała się od trawy i podeszła do niego tak szybko, jakby właśnie zobaczyła starego, ukochanego przyjaciela. Położyła mu ogromną głowę na drobnym kolanie. — Podobno znaleźli ją bez głowy!

 

— Och. To straszne — powiedział. Choć żona powtarzała, że wszystko, co zrobił mieściło się w granicach, które rozumieli wszyscy porządni ludzie, coś mu podpowiadało, że wcale nie powinien się przyznawać do swojej zbrodni.

 

— Tak, straszne — potwierdził chłopak. Był tak niski, że gdy już siedział, jego nogi zwisały bezwładnie nad ziemią. Nawet jego żona nie miała takiego problemu. — Ale wiesz… nie mów nikomu, ale… Ta dziewczyna była paskudna.

 

— Paskudna?

 

— Mhm! To znaczy… wyglądała ślicznie, to jasne, ale… Miała tak okropny charakter! Kiedyś wrzuciła swojego kota do stawu babci, bo ten nie chciał do niej przyjść! I podobno podkradła zbiory innych. No, paskudna dziewucha… Ale oczywiście, bardzo współczuję jej matce. — Na końcu odchrząknął, a jego policzki poróżowiały. Policzki jego żony dawno już nie różowiały.

 

Kiedy dzień się skończył, na progu powitała go żona.

 

— Strasznie długo rozmawiałeś z tym chłopakiem — powiedziała, odgarniając włosy. Znów wyglądała na przybitą.

 

— Czy coś się stało? — spytał więc.

 

W ten sposób opowiadała mu o tym, jak to udała się na targ, a tam pewna starsza kobieta jako pierwsza zgarnęła przepiękną puderniczkę z lustrem i nie chciała jej oddać.

 

— To hańba dla mnie — oświadczyła żona.

 

Tym razem jednak nie poprosiła go o głowę tej kobiety, ale o jej lewą rękę.

 

— To nią odebrała mi puderniczkę, więc tak powinno się to zakończyć — powiedziała, gdy on wychodził.

 

Tak, jak ostatnio — odcięty kawałek ciała trafił do słoika, a ten znalazł swoje miejsce w spiżarni, obok głowy.

 

Kolejne dni niewiele różniły się od poprzednich: budził się z samego rana i po kąpieli oraz drobnym śniadaniu, spędzał czas na zewnątrz w towarzystwie ich pomocnego sąsiada. Chłopak przestał się już witać. Po prostu przeskakiwał przez dzielący ich murek i chętnie siadał obok niego. Czasami w czymś go wyręczał, czasami przynosił przedmioty, o które został poproszony. Po miesiącu, po raz pierwszy, przyszedł z blaszką ciasta wiśniowego.

 

— To od mojej babci — wyjaśnił, kiedy zajadali się nim, ukryci przed promieniami słońca. Mężczyzna jeszcze nigdy nie jadł czegoś tak słodkiego i smacznego. — Ona bardzo cię lubi, wiesz?

 

— Tak? — Prawie się zakrztusił. Przecież nawet nie znał tej kobiety! Jak mogła go lubić?

 

— Mhm! Jest szczęśliwa, bo dzięki tobie chce mi się pracować.

 

Chłopak zaśmiał się. Nie było w tym nic pięknego, dźwięcznego, ale i tak sprawiło, że mężczyzna na moment rozluźnił napięte mięśnie i zapomniał o swoich obowiązkach.

 

Innym razem chłopak wpadł przez główną bramę i skrywając się za nią, mrugnął do niego. Pod pachą trzymał kilka zwiniętych papierów. Chwilę później, po drugiej stronie, przebiegł inny chłopak. Rozejrzał się nerwowo po skrzyżowaniu i pobiegł w lewo. Wówczas ich sąsiad podszedł do niego i jak zwykle usiadł na swoim stołku.

 

— Co zrobiłeś? — spytał mężczyzna.

 

— Och, tylko pożyczyłem trochę tego od kuzyna. — Wskazał na stertę, która teraz swobodnie leżała na jego kolanach.

 

Mężczyzna wziął do ręki jedną z kartek. Po rozwinięciu okazało się, że całość jest zapełniona malowidłem przedstawiającym pozbawioną ubrań kobietę. Jej twarz była uproszczona, sprowadzona do ledwie kilku kresek, ale już resztę namalowano z idealną precyzją. Mężczyzna przełknął ślinę i poczuł się, jakby z policzków buchał mu ogień. Inne kartki zawierały kolejne nagie kobiety namalowane w najróżniejszych stylach, ale znalazły się też takie przedstawiające mężczyzn: umięśnionych i tych drobniejszych.

 

— Po co ci coś takiego? — spytał mężczyzna, pocierając twarz w nadziei, że piekące uczucie wreszcie zniknie.

 

— Och, no wiesz. Nie każdy ma tak piękną żonę, jak ty — odpowiedział chłopak i znów mrugnął do niego.

 

Oczywiście, chłopak musiał wiedzieć o jego żonie, w końcu ta codziennie opuszczała dom, a i czasami przechodziła obok nich, gdy wracała, a jednak ta myśl sprawiła, że wnętrzności mężczyzny zacisnęły się w supeł.

 

Nocami, gdy lepił się już od potu, spełniał kolejne jej zachcianki. W końcu miesiąca zdążył wymordować całe trzy rodziny, pastora, dwie krawcowe, jakiegoś wędrowca, który chwilowo postanowił się tu osiedlić i pannę młodą, która przybyła tu z pobliskiego miasta. Nie pamiętał, co komu dokładnie odciął, ale spiżarnia szybko przestała im wystarczać. Służąca kiedyś poskarżyła się na smród dobiegający z tego pomieszczenia i na brak miejsca na normalne jedzenie. Żona więc rozkazała mu ją zabić, a potem przenieść wszystkie słoje do piwnicy. Tamtej nocy po raz pierwszy i ostatni widział ich służącą. Biedna dziewczyna była zajęta praniem: pochylała się nad ubraniami, gdy on zadał jej cios. W tym przypadku całe ciało zostało pocięte i umieszczone w słojach.

 

— Szkoda. Naprawdę szkoda. Do dziś była porządną służącą — powiedziała żona, ale już następnego dnia znalazła nową służącą, której nadała dokładnie to samo imię, co poprzedniej. Ta nowa miała jasne, niespotykane w tych okolicach, włosy i zielonkawe oczy. Jej śmiech przypominał szczekanie psa.

 

Czasami, leżąc w swoim łóżku, mężczyzna tęsknił za dniami, gdy życie było ciut proste i nikt nie wymagał od niego bycia porządnym. Tęsknił za swoim domem, do którego trzeba było się wspinać, za zieloną zasłonką, kuframi i dziennikami, których nie zdołał już przeczytać. Domyślał się, że po takim czasie dom wymagałby wielu napraw, a i niektóre rzeczy trzeba by było wyrzucić, ale mógł to znieść, byleby jeszcze raz zobaczyć ręcznie robione meble.

 

Tęsknota nasilała się, gdy rozmawiał z ich sąsiadem, a ten opowiadał o własnym domu: tym prawdziwym, z rodzicami. Wyprowadził się od nich, gdy skończył dwadzieścia lat, bo wówczas pokłócili się o coś, z perspektywy czasu, błahego. Teraz, po latach, wstyd było mu wrócić, a i oni nigdy się tu nie zjawili, choć dobrze wiedzieli, że przebywa u babci.

 

— To wykluczone — powiedziała żona, gdy jej wspomniał o powrocie. — Jeśli stąd odejdziemy, ktoś szybko przejmie nasze domostwo i w oczach tych ludzi staniemy się nieporządni! Nawet jeśli odzyskami dom, będą na nas dziwnie patrzeć!

 

— No to wówczas się nimi zajmę.

 

— Nie, nie, nie, nie. Nie możesz wybijać całej wioski. Jeśli to zrobisz… Przed kim będę mogła się chwalić swoim porządnym życiem? Mam o nim opowiadać duchom? Właśnie tego chcesz?

 

— Więc może… Pojadę tam sam, tylko na chwilkę, a ty tu zostaniesz z naszą służącą?

 

Pobladła.

 

— Chcesz odejść?! Zostawić mnie tu?!

 

— Tylko na kilka dni!

 

— No oczywiście. Wy zawsze tak mówicie: to będzie tylko kilka dni, zaufaj mi, kochanie. A potem znikacie na wieki. — Spojrzała na niego, jakby był wyjątkowo paskudnym robakiem, pełzającym przy jej stopach.

 

— Więc chodź jednak ze mną! Służąca się wszystkim zajmie! Poproszę też naszego sąsiada...

 

— Och. — Westchnienie, które opuściło jej usta było ciche, a jednak bez problemu zamknęło mu usta i sprawiło, że każdy najmniejszy dźwięk przepadł. Mężczyzna czuł się, jakby tym jednym słowem sama zabiła wszystkich ludzi żyjących na tym świecie i uczyniła ich jedynymi ocalałymi. — Jak mogłam tego nie zauważyć? Namieszał ci w głowie. Ten chłopak. Namieszał, prawda? — Zacisnęła dłonie na fioletowym materiale stroju. — Oczywiście, widziałam, jak przesiadujecie całe dnie razem, ale… Och, ja naiwna! Myślałam, że akceptujesz go, bo uczy cię wszystkiego, ale oczywiście było w tym coś więcej, prawda? Tak płakałam nad własnym losem, że nawet nie zauważyłam, kiedy pierwszy lepszy chłopak zbrukał mi męża!

 

— To nie tak! — krzyknął. Po raz pierwszy na nią krzyczał. Coś w jego klatce piersiowej obijało się boleśnie o kości, a wnętrzności tworzyły coraz mocniejsze supły. Musiał ją powstrzymać. Musiał pokazać, że tym razem się myli; że ten chłopak wcale nie jest zagrożeniem. Nie wiedział dlaczego, ale musiał. — Po prostu ostatnio rozmawialiśmy o jego rodzicach i...

 

— No tak. Oczywiście. Jedliście wtedy ciasto czy też przeglądaliście te paskudne obrazki, które kiedyś tu przywlekł? Słyszałam, że byli na nich też mężczyźni. Podniecało cię to? Wierzyłam, że nie, ale widać — wcale nie znałam mężczyzny, z którym żyłam pod jednym dachem.

 

— Nie robiliśmy żadnej z tych rzeczy — zapewnił.

 

W rzeczywistości zastanawiał się czy jej oczy zawsze miały tak ciemną barwę, a usta wyglądały, jakby ktoś oblał je świeżą krwią. A może ona miała rację? Przecież tak dawno ze sobą nie rozmawiali; wieki minęły od kiedy ona szyła, a on siedział obok i szykował im posiłek… Może coś w nich się zmieniło? Może coś sprawiło, że nie byli już tak porządni? Ale… czy właściwie to coś złego?

 

Co się działo z nieporządnymi ludźmi? Jeśli stał się nieporządny, gdy poznał ich sąsiada… Nie czuł nic negatywnego. Wręcz przeciwnie: dobrze się bawił w jego towarzystwie. Może więc bycie nieporządnym nie niosło ze sobą nic tak strasznego, jak wierzyła jego żona? Może mogliby jeszcze…

 

Stanęła przed nim, nim zdołał wydusić z siebie jakiekolwiek słowo.

 

— Ale to też moja wina — powiedziała, a do niego dotarło, że kiedy tak rozmyślał, ona kontynuowała swój monolog. — Być może wcale nie byłam tak dobrą żoną, jak wierzyłam, że jestem; być może pozwalałam, by akcja toczyła się zbyt wolno, byłam zbyt oziębła i to cię zgubiło… — Udała, że się zamyśla. — Być może mogę to jeszcze naprawić, pozwolisz mi?

 

Spojrzała na niego tymi dużymi oczami i nie czekając na odpowiedź, zaczęła rozrywać wstęgi podtrzymujące suknie.

 

— Wiesz, trochę bałam ci się to pokazywać, ale teraz, gdy wiem, że podniecają cię te bezsensowne malowidła…

 

— To nie ta...— zaczął i urwał natychmiast, bo suknia opadła na ziemię.

 

Jego żona uwielbiała drogie suknie z falbankami, klejnotami i przedziwnymi wzorami, których nawet nie potrafił odpowiednio nazwać, a jednak pod spodem nie nosiła żadnej bielizny. Szybko więc dostrzegł blade ciało, które wcale nie było kobiecym ani, tym bardziej, ludzkim. Od piersi po uda wystawały z niej rzędy malutkich, powykręcanych rączek. Niektóre wciąż poruszały się, inne, zbyt słabe na to, jedynie smętnie zwisały. Przed sam środek brzucha przechodziły usta czarniejsze od najczarniejszej nocy, z zębami tak ostrymi, że samym delikatnym dotykiem można było się skaleczyć. Czasami jej skóra traciła swoją delikatną, bladą barwę i przechodziła w inne kolory: od czerni po błękit poprzez zieleń, fiolet i róż. Choć nigdy nie poruszała się niezgrabnie, uda miała zszyte ze sobą za pomocą złocistej nici. Oczy na jej kolanach poruszały się niespokojnie, nagle oślepione przez światło świec.

 

Zapach rozkładu wypełnił pomieszczenie, jakby ktoś właśnie rozbił jeden ze słoi.

 

— Teraz już się nie boję — dokończyła, rozrywając nici. Dźwięk przypominał raczej odgłos pękającego szkła. Po jej udach ściekała krew.

 

Przełknął ślinę.

 

— Nie jesteś człowiekiem — powiedział w końcu, nie rozumiejąc, jak mógł wcześniej tego nie zauważyć.

 

— Jestem twoją żoną — odpowiedziała tylko, kładąc mu dłoń na policzku. Jej palce były lodowate, przypominały dżdżownice wijące się po ziemi.

 

— Nie jesteś człowiekiem — powtórzył, cofając się aż natrafił na stolik. Coś trzasnęło. Chyba talerze poleciały na ziemię.

 

— Czy to źle? — spytała tym razem, zmierzając w jego stronę. Kiedyś nie wydawała żadnego dźwięku, teraz brzmiała, jakby cała armia przebiegała przez ich dom. — Nauczyłam cię nowych słów, zawsze przy tobie byłam, pokazałam ci czym jest porządne życie. Czy to tak okropne, że mam drobny defekt?

 

Od ich pierwszego spotkania aż do dnia dzisiejszego zabił wiele osób i wciąż potrafił spać spokojnie, a jednak teraz bał się, że zaraz straci równowagę. Że strach do reszty go pochłonie i nie pozwoli nawet na ucieczkę. Po raz pierwszy w swoim życiu miał ochotę wrzeszczeć i błagać o litości. Błagać, by to wszystko było tylko paskudnym snem.

 

— Dlaczego się odsuwasz? Dlaczego panikujesz? — Przechyliła głowę. Idealnie proste, czarne włosy opadały na jej twarz i ramiona, ale teraz, po raz pierwszy, wypełzały z nich robaki, jakich jeszcze nigdy nie widział… Nie, moment. Te długie, czarne paskudztwa nie wypełzały z włosów. One nimi były. Unosiły się i poruszały, ale przy czubku stanowiły jedność z jej ciałem. — Wiem, że to początkowo może być trochę dziwne, ale… Porządni mężczyźni powinni się trochę poświęcać dla swoich żon, prawda? No dalej, rozbierz się. Zrobimy, co trzeba, nawrócimy cię i zabijemy tamtego chłopaka, a potem udamy się w inne, lepsze miejsce! Wybaczę ci wszystko! Musisz tylko na początek zdjąć ubranie…

 

To go otrzeźwiło. Pośpiesznie rozejrzał się po całym pomieszczeniu, aż wreszcie złapał za ozdobną wazę z cięższego materiału. Nie pamiętał czy była tu od początku, czy też później kupiła ją żona, ale teraz — zamachnął się nią z całych sił i uderzyła żonę w głowę. Potwór wydał z siebie bolesny jęk, coś na kształt szlochu i zatoczył się do tyłu. Malutkie dłonie poruszyły się smętnie, próbując za coś złapać.

 

Nie czekał. Pokonał dzielący ich dystans i zadawał kolejne ciosy, aż ciało potwora runęło na ziemię. Klatka piersiowa wciąż się unosiła, ale ręce, oczy i robaki zastygły w bezruchu. A do niego dotarło, że nie ma pojęcia, co dalej. Nie mógł jej zabić. Nie tutaj, nie w ich porządnym domu i nie w takim stanie. Mimo wszystko… wciąż była jego porządną żoną. Nie wybaczyłaby mu takiej zniewagi.

 

Przełknął ślinę. W pośpiechu, jakby goniony przez samego diabła, wpadł do jej pokoju i z szafy wygrzebał najładniejszą suknię, jaką tylko znalazł. Choć była potworem, nie mógł przestać się rumienić, gdy naciągał na nią ubranie.

 

Potem wziął ją na ręce, próbując przy tym nie dotykać zbyt często włosów. Ciemnymi, pustymi uliczkami, zaprowadził ją do miejsca, gdzie zaczynał się las. Tam ułożył ją na ziemi. Jej powieki drgnęły. Krew ściekała po bladej skórze, w miejscach, gdzie trafił ją wazą.

 

— Więc tak chcesz to zrobić? Tak zakończyć? — spytała ze łzami w oczach. — Czyż nie byłam dla ciebie porządną żoną? — Zaszlochała.

 

— Byłaś. Byłaś nią długi czas — zapewnił, chcąc dodać jej otuchy, bo w ubraniach i ze łzami w oczach wciąż była piękna. Żałował, że nie mógł jej założyć półprzeźroczystego materiału na twarz. Wtedy mogłaby wyglądać, jak przy ich pierwszym spotkaniu. — I naprawdę jestem ci wdzięczny za wszystko.

 

Nie chciał tracić więcej czasu, bowiem jej szloch zmiękczał jego serce i sprawiał, że na nowo pragnął utrzymać ją przy życiu za wszelką cenę. Uniósł siekierę, trochę zniszczoną już od ciągłego mordowania. Wtedy zaś coś przebiło jego klatkę piersiową. Raz, drugi i trzeci.

 

Kobieta zawyła głośniej, a on, upadając, zobaczył jeszcze za sobą innego mężczyznę.

 

Mężczyzna zaś spojrzał na niego z odrazą i, już delikatniej, zwrócił się do bezbronnej istoty, której szloch wyrwał go z głębokiego snu.

 

— W porządku? Możesz wstać? — spytał, wyciągając do niej ręce. Do najpiękniejsze kobiety jaką kiedykolwiek widział.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania