Najsmętniejszy Bywalec Zamtuzu

Najwspanialszym momentem tygodnia najbardziej wyszukanych obywateli naszej mieściny jest bezdyskusyjnie wizyta w "Zakochanej Robotnicy". Ta wdzięczna nazwa to ozdoba najpiękniejszego budynku w mieście – domu schadzek. Tak! Domu schadzek! Czy jakiś w tym problem? Czy doprawdy dumacie, iż taka sfera społeczna jak my, powinna przebywać w tych samych pijackich ruderach, co reszta hołoty? Niedoczekanie! Może jeszcze widzicie nas, wyszukanych i prawilnych obywateli, w jakimś rynsztoku? Że niby co, żony zdradzamy? Nic bardziej mylnego: one też niekiedy z nami chodzą.

Czegóż w końcu tu nie kochać? Już sam szyld wita pięknem i kunsztem. Za wyjątkiem drewnianych liter ułożonych w nazwę przybytku, wykonanych nota bene spod dłoni najwybitniejszego snycerza na naszej prowincji, gości wita równie kunsztowny szyld. Jest nader prosty, acz w swej prostocie oddaje wiele detali. Figurują na nim dwa kwiaty skrzyżowane w łodygach – margaretka oraz cyklamen – oba jasnożółte. Nie, nie interesuję się botaniką; zagłębiłem się jedynie w to, co szyld przedstawia wyłącznie dlatego, żeby ukazać więcej szacunku temuż przybytkowi. Takie poznawanie głębszych informacji pozwoliło mi chociażby na odkrycie ot maciupińkiego sekretu: pomiędzy dwoma dostojnymi kwiatostanami przechodzi sobie niewielka mróweczka.

Nie myślcie sobie również, żeśmy przychodzimy co tydzień w wiadomym celu do "Zakochanej Robotnicy". Jak żem wspomniał, nasze sfery nie przechadzają się po wszelkich rynsztokach w poszukiwaniu wątpliwej jakości wrażeń, gdyż we wspominanym zamtuzie

zapewniane są wszelkiej jakości uciechy. Od najwyższej jakości trunków, przez zabawy taneczne, aż po wiecznie chętne pracownice i pracowników – wszystko to łączy się w perfekcyjnym apogeum przyjemności, które czyni to miejsce najwspanialszym miejscem spotkań najbardziej wyszukanych obywateli naszej mieściny. "Zakochana Robotnica" jest niebywale blisko absolutnego ideału, gdyby nie jeden problem…

Ogólnie uwielbianą przez nasze wyszukane towarzystwo karczemną atmosferę parteru notorycznie psuje pewien bywalec. Naturalnie co za dużo, to niezdrowo, a tenże osobnik – widocznie niewywodzący się z naszych kręgów – jest tego idealnym przykładem! Kiedy my witamy w progach "Zakochanej Robotnicy" cotygodniowo, ta skaza na naszej reputacji w ludzkiej formie plugawi nasz najukochańszy przybytek co dzień. Nie wierzycie? Ależ myśmy zmieniali dni, bynajmniej nie trzymając się iście wygodnej rutyny i każdego razu dostrzegaliśmy siwą, ubywającą bodaj cotygodniowo czupryną. Nader niewygodne pytania kierowane innym bywalcom z inszych stolików również zatwierdziły fakt, iż nasz problem ujawnia się co dzień na parterze domu schadzek.

Po takich zapytaniach na ogół odprowadzał nas nieco pogardliwy wzrok. Nie powinno się zakłócać choć trochę pokoju nieznajomych w "Zakochanej Robotnicy", jeśli nie pragnie się statusu jednakiego z przeszkadzającym każdemu ich bytowanie starcem.

Ani razu zresztą nikt nie widział go na dwóch wyższych piętrach. Okazał się to wieczny mieszkaniec karczemnego parteru. Pomimo tegoż faktu, skrzek owego jegomościa niósł się wzwyż. Skutkowało to masowym wychodzeniem – nawet podczas bycia obsługiwanym – z tych wyższych pięter. Smutny widok po tym następował, kiedy część personelu zerkała niepewnie zza framugi, zawstydzeni. Aż serca się krajały!

Jego obecność zawsze nie bywała dłuższa od paru krótkich minut, lecz te niemal zawsze starczyły, ażeby napsuć krwi szacownemu towarzystwu.

Im dłużej to widzieliśmy, tym większa nienawiść do łysiejącego starca w nas wzbierała. Trwała ona w cichym szeptaniu, aż do pewnego felernego popołudnia. Nielubiany bodaj przez nikogo w zamtuzie starzec właśnie wszedł do środka, usadowiwszy się przy szynkwasie. Wówczas nasz stół wykonany z najprzedniejszego orzechowca zdobiło już nieco butelek, toteż rozprawialiśmy nieco dosadniej o niektórych tematach.

- Znowu się zaczyna - stęknął jeden z mych drogich znajomych.

- Powinni doprawdy pozbyć się już tego człowieka - dopowiedziała jego żona.

- Dokładnie! - zawtórowała moja. - Nie powinni już dawno wyprowadzić tegoż osobnika?

Ja głosu nie zabrałem, ino sącząc zakupiony przeze mnie trunek. Zdawało mi się, że siedzący naprzeciw mnie Tezeusz – przyjaciel mych zabaw z dzieciństwa, również zachowa milczenie. Jednakże jemu musiało coś strzelić do głowy! Żyły przyozdobiły jego skronie, a buzująca agresja miała swą kulminację w uderzeniu szklanką o blat.

- Niech mnie, Tezeuszu! - szepnąłem głośniej, odprowadzając szklankę od ust.

- Zapytam - wyrzekł charkliwe pod nosem. - Trzeba wreszcie się dowiedzieć, czemuż tej gnidy nie wypieprzą na zbity pysk!

Widząc naszą konsternację jego nagłym wybuchem, wstał, ukłonił się nam i każdego z osobna przeprosił. Poprawił następnie swój frak i zaczął kierować się ku wyjściu. Cześć z mych towarzyszy – jak później ma osoba się dowiedziała – również pragnęła go zatrzymać, mówiąc, że jego słowa nas nie uraziły, a jedynie zaskoczyły. Ten jednak nie zatrzymywał się pomimo naszych wątłych próbach zwrócenia jego uwagi; oczywiście nie mogliśmy ryzykować przeszkadzania innym bywalcom nazbyt głośnym zawołaniem.

Nieco chybotliwy pochód Tezeusza nie skończył się – jak się spodziewaliśmy – po drugiej stronie wyjścia z tegoż niemal-raju na ziemi, ale nieopodal ciężkich drzwi. Skręcił szybkim krokiem ku jednemu ze strażników. Choć oboje szeptali, po gestykulacji Tezeusza mogliśmy jeno domyślać się złych torów, na jakie zaszła wymiana zdań.

Mój przyjaciel powrócił do nas roztrzęsiony. Chwycona przezeń szklanka obijała ciągle o stół, a kiedy ździebko pijany Tezeusz uniósł ją, aby temu przeciwdziałać, brunatna ciecz wewnątrz falowała widocznie i wściekle.

- Nie mogą - wydukał.

- Jak to? Cóż ich powstrzymuje? - zapytał nasz wspólny znajomy.

- Ot, po prostu. Zakazano im.

- Nie próbował szanowny pan nacisnąć tegoż jegomościa celem uzyskania większej ilości informacji? - spytała moja żona. Zdziwiłem się i posłałem pytający wzrok mej partnerce. Nietaktowną była taka nachalność, a z reguły to ja popełniałem błędy w etykiecie, stąd zatem me zdziwienie.

- Próbowałem - odrzekł niezrażony Tezeusz. Głos zaczął mu się unosić, lecz powstrzymał się przed krzykiem. - Dostałem nawet odpowiedź. Wiedzą szanowni państwo, co mają robić? Kiedyśmy my, porządni obywatele, pilnujemy się, tamta wsza ludzka za swe figle będzie najwyżej odprowadzona o tam - ukazał wówczas skinieniem głowy drzwi, przez które niemal nigdy nie widzieliśmy, żeby ktoś wychodził. - Rozumiecie to, szanowni

państwo? Kiedyśmy my możemy być wyrzuceni, on jest prowadzony jedynie w odmęty "Zakochanej Robotnicy"!

Nie wytrzymał! Ostatecznie Tezeusz pękł ku naszej zgrozie. Tym razem nawet szczypta trunku splamiła kunsztowny stół, wydostawszy się ze szklanki. Jakiej zniewagi musiał doznać mój drogi przyjaciel? Tezeusz musiał doznać nieprawdopodobnej impertynencji ze strony tamtego osobnika, jeśli tak zareagował. Nie wierzyłem w żadne inne rozwiązanie. Żadna tak poukładana osoba nie powinna była zareagować w taki sposób nawet po alkoholu.

Między naszą szanowną piątką zapadła głucha cisza. Kilkakroć któryś wzrok zawędrował niefortunnie ku innym towarzyszom, zanim niezręcznie uderzał w stół. Szmer rozmów innych bywalców dobiegał naszych uszu. Zatknęliśmy je, aby zachować należny szacunek obowiązujący nas w "Zakochanej Robotnicy".

Czegokolwiek byśmy jednak nie poczynili, nic uchroniłoby nas przed nadchodzącym jazgotem. Wszystkie piętra pięknego przybytku zbrzydły w jednym momencie, kiedy deski stanowiące zaskrzypiały od niosącego się skrzeku. Nic nie uchroniłoby uszu bywalców przygotowujących się na pianie wątpliwej jakości o swym plugawym źródle u szynkwasu. Ludzie poodsuwali się od skarania naszej reputacji manifestującego się co dzień w ohydnej, ludzkiej powłoce. Kilkoro nawet wyszło, lecz nawet na zewnątrz donośny zawód obdartusa dało się usłuchać.

- Moja córka! Moja córka! Moja córka! - I także rozpętało się piekło trwające długie minuty, zanim strażnicy zareagują.

Z wyższych pięter poniósł się tętent zniesmaczonych gości zbiegających po zdobnych stopniach oraz zawstydzony, ach, jakże wstydliwy wzrok pracownic. Nic z tego nie poniosło się z ich winy, a jednak uciekano od nich w jakże smutnym pokazie. Jeno starzec zaskrzeczał a każdy wiedział, iż prędko nie skończy. Reszta bywalców już zbierała swe eleganckie manatki i elementy garderoby.

Wraz z mym znajomym pociągnęliśmy z sobą swe żony oraz skamieniałego od potężnej emocji Tezeusza. Niebywały wstyd na nas spadł, kiedyśmy – ciągnąc naszego towarzysza – spostrzegli jego wzrok. Nie uczuliśmy za niego wstydu za tlącą się w jego ślepiach nienawiść, lecz za to, jakże był z tym mało dyskretny. Wielu podzielało jego odczucie, lecz nietaktem było ukazaniem go.

- Arturze… - zaczęła żona mego drogiego znajomego, ciągnąc go za rękaw.

- Błagam, nie znów, Filomeno - wycedził przez zęby. - Później o tym pogadamy.

Do Tezeusza w swym upartym trwaniu w bezruchu dołączyła Filomena. Widziałem, jak Artura oblewa na poły wstydliwy, zaś na poły wściekły rumieniec. Ciągnął żonę za dłoń, lecz, całe szczęście, zachował wystarczająco zdrowego rozsądku, żeby nie użyć siły, jeno ponaglić swą życiową partnerkę; nie chcielibyśmy robić dodatkowej furory.

- Nie dręczy to ciebie, kochany… - ciągnęła.

- Męczy niesamowicie - cedził wciąż przez zęby. - Dlatego chodźmy już stąd, proszę.

- Że zawsze krzyczy o swej córce... - zamyśliła się! Właśnie w tym momencie młodziutka Filomena popadła w trans. Oczęta rozszerzyły jej się co niemiara pogrążone w zadumie. - Czy może biedna córeczka tego staruszka jest tu zatrudniona? Zobaczcie na te…

łachmany. Muszą być bardzo biedni… co jeśli jego córeczka musiała się tu zatrudnić?

- Filomeno! - narastającą irytacja w ciele stojącego obok mnie znajomego umknęła odeń z potężną siłą, raniącą mnie zresztą w ucho.

Niosący się niczym huk wyraz zdenerwowania Artura nabrała głosu. Jeszcze większa ilość ludzi powstała, motywowana jakby nagłym wybuchem mego znajomego. Zapomniał, o zgrozo, o etykiecie! Oboje z żoną się zaczerwieniliśmy ze wstydu, lecz tylko ona wydawała się, jakby chciała zapaść się pod ziemię, choć – pewien byłem – w rzeczywistości wolałaby na osobności gawędzić z naszym znajomym. Coraz więcej osób wychodziło przez rozchylane drzwi, a strażnicy kompletnie nie reagowali, jakby dziś bali się popełnić jakiś błąd. Ogromne zakłopotanie utkwiło na ich licach, choć zmarszczki krzyżujące się z bliznami świadczyły o nie lada doświadczeniu.

Jedynymi, którzy nie reagowali na wybuch Artura, był on sam, Tezeusz oraz Filomena… Była oczywiście jeszcze jedna osoba… dochodzący z szynkwasu zawód trwał nieprzerwanie, szpecąc piękno tegoż wspaniałego, wyszukanego przybytku.

- Ależ kochanie! - małżeński pojedynek rozpoczął się; żona również podniosła krzyk na męża! - Nie słyszysz, jak ten biedny staruszek smętnie krzyczy? Z jakim smutkiem w głosie zawodzi?

- Nie, nie i jeszcze raz: nie! - ryknął. - Skończ z tym wreszcie! Nawet nie miej czelności sugerować czegoś takiego! To miejsce, to najlepsze, co spotkało tę zatęchłe miasto! Nie ma tutaj miejsca na smutek, nie ma miejsca na nietakt, bo tu jest tylko miejsce na szczęście! To kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz: kłamstwo! Po trzykroć kłamstwo! Nie przyjmę takiej prawdy, więc bądź tak łaskawa i wyjdźże z nami! Za mało problemów jest w całej tej dziurze na zewnątrz? - chwycił ją za barki i zaczął potrząsać błagalnie. - Kochanie, błagam cię! Razem możemy spojrzeć na wszystkich biednych, co mieli mniej szczęścia od nas i myśleć, jak im pomagać, nie zaś temu człekowi, co nachalnie rujnuje naszą chwilę błogości!

- Ależ teraz wy popełniacie nietakt! - ma żona, oburzona, wtrąciła się.

Artur odwrócił się z dłońmi trzęsącymi się i ułożonymi tak, jakby miał rzucić się na mą lubą i gołymi palcyma ją rozszarpać. Jedyne, co zdawało się go powstrzymać od rozlewu krwi, to moja bliska obecność, choć – ze wstydem przyznaję – chowałem wówczas twarz w dłonie tak, jak teraz powinienem. Czyż robiłem to ze wstydu? Na pewno winienem robić to teraz. Zaś wówczas… może będziecie w stanie domyślić się, co mogło gościć na mej twarzy.

Było już zbyt późno. Elegancja padła martwa! Piękne miejsce po raz pierwszy przeżywało taki kryzys. Złość Artura i ta bardziej dyskretna Tezeusza, zaczęły udzielać się innym bywalcom.

Zanim jednak rozpętał się pokaz godzien ulic poza tym szlachetnym przybytkiem i wszystkich rynsztoków, o jakich szczerze pragnąłem zapomnieć, spadła na mnie melancholia. Była ma osoba, słowa Filomeny i te diabelne, nieestetyczne zawodzenie. Jego córka! Jego córka! Ale cóż z tą córką?! Nigdy nie przywiązywałem do tego większej wagi… ot była to zawsze jedyna niedogodność w niebiańskim zamtuzie, mikroskopijne przerwanie ideału trwające jeno parę minut. Do niedawna i dziś była tak traktowana, ale coś strzeliło nam wszystkim do łbów…

Wszystkie te szanowne, eleganckie persony, miały już wszystkiego po dziurki swych zadartych nosów. Znowuż nikt nie poświęcał zakłóceniu najmniejszej uwagi, reagując jedynie na delikatnie dłuższy hałas niż zwykle. Ciche szmery grały w akompaniamencie delikatnych kroków zmierzających do wyjścia, lecz te stawały się coraz głośniejsze. Zdawało nam się, że w "Zakochanej Robotnicy" zalęgł się samotny, stary i upity pasożyt. Znienawidziliśmy go chyba ino w naszych myślach i szeptanych informacjach, aż i te formy niechęci miały zginąć w pasji wyższych pięter. Wtargnął do naszej odskoczni, naszej domeny i plugawił ją wspomnieniem reszty tegoż zatęchłego miasta, toteż był nam nie w smak. Ma osoba zatem poczuła kompletnie gorzki posmak w gardle, kiedym obserwował zachowanie tupiących bywalców. Niby byli zgoła subtelniejszy w okazywaniu swego niezadowolenia, a jednak zaczynali przypominać perfidny zgiełk brudnych ulic, z których udało mi się wyrwać.

W tym całym czasie nikt nie zatrzymał się, aby słuchać nieprzerwanego krzyku. Ich treść i hałas, które łamały przyjętą przez nas etykietę, były widoczne niby na dłoni. Inaczej sprawy się miały z ich brzmieniem oraz sensem – to zechcieli spostrzec nieliczni. Ma osoba – zdawało mi się – należała do tej grupki. Komentarz Filomeny pchnął mą osobę ku głębszym

rozważaniom, ku wsłuchaniu się w starczy tembr! I posłyszałem… Głoski wyrywały się z otwierających się ust najczęściej witającego w progach zamtuzu nie z przypisywaną mu przez resztę bywalców zawiścią, lecz z depresyjną emocją, z niecierpliwością, ze swoistym żałosnym ponagleniem. Pewnym jest ma osoba, iż stary bywalec nie czynił tego na pohybel nam, lecz aby wyrazić swe absolutne zdruzgotanie losem córki.

Ze stanu zamyślenia wyrwał mnie inszy okrzyk. Nie wypełzł ni spod wąsa Artura, ni z zatrzaśniętych warg Tezeusza; wywiódł się on z ust zmierzających ku wyjściu. Ma osoba dostrzegała ich podczas dzisiejszej wizyty. Ich para zasiadała razem i pierwsi pragnęli wyjść jeno z momentem spostrzeżenia odbiegającego od górnolotnego standardu tegoż miejsca ubioru wchodzącego starca. Właśnie od tegoż szanownego państwa poniosło się coś tak szpetnego, że ci spotkali się z niemym ostracyzmem. Przygniótł ich ze strony tych bardziej wytrwałych, siedzących, przyzwyczajonych do nawoływał starca. Czymś tak karygodnym było ot zwyczajne przekleństwo. Padło ono bodaj z ust mężczyzny, jednakże zawinęło się przez powietrze z takim piskiem, żem wpierw uznał, iż to przedstawicielka płci pięknej takoż bluzga. Nie było to nic nadzwyczajnego. Stokroć gorsze obelgi i wykrzyknienie słyszałem idąc tegoż dnia w kierunku "Zakochanej Robotnicy", a do niej mam niecałe pół godziny drogi od domu mej żony! Niemniej reakcja tłumu biernie siedzących, oburzonych bywalców skutecznie przywróciła mi wspomnienie pewnego incydentu w tych niemal perfekcyjnych progach.

Tamtego, zdawałoby się, już dawnego dnia, do naszego raju wkroczył demon. Niemy ostracyzm, jakiemu wszyscy bywalcy poddali tegoż nowicjusza, nie rozpoczął się wraz z niespodziewanym wówczas diabelstwem, lecz z czymś znacznie mniejszym – ciągłym i donośnym bluzganiem. Nieważnym było, czy odzywał się do obsługi "Zakochanej Robotnicy" czy do upominających jego impertynencję bywalców.

- Kurwa, kolejny! Zamknijcie wszyscy ryje i dajcie mi wreszcie jakąś dziewkę! - wykrzyknął plując mej osobie na twarz, kiedym go upomniał po tym, jak żona zagaiła mnie na temat jego zachowania.

Terror i niesmak siany przez tegoż osobnika – niewątpliwie część naszego miastowego, rozległego rynsztoku – dobiegł wkrótce końca. Przechodząc chwiejnym krokiem przez karczemny parter, wreszcie ktoś zaoferował mu obsługi. Aprobata w oczach bywalców zawędrowała ku młodej pracownicy gotowej podjęcia się takiego wyzwania i zarazem zaprowadzenia pokoju wśród tych, którzy dopiero później pragnęli piąć się po wyższych piętrach "Zakochanej Robotnicy". Zniknęli w czeluściach radości…

Już niedługo nasze bębenki rozdarł kobiecy, przerażający wrzask. Ma osoba wystarczająco nasłuchała się agonalnych krzyków, żeby i ten zidentyfikować jako taki. Każdy wiedział czyj musiał być, lecz jeno nieliczni odważyli się to wyszeptać; nie wolno nam mówić w domu schadzek o takich tematach.

Pojedynczy strażnik będący na służbie owego dnia rzucił się przez całe piętro ku schodom. Skrzypienie się uniosło, po czym nastał dźwięk znienawidzonej przez bywalców burdy.

Dalej pamiętam jedynie piski innych pracownic, wrzaski strażnika oraz późniejsze zjawienie się medyków. Wbiegli na górę, ale ta banda partaczy nikogo by nie uratowała, chociażby cierpiał na zaziębienie! Wpierw wynieśli ją: poharataną; pokaleczoną; spokojną, wszak martwą. Następnie wyszli kolejni… obity, lecz zwycięski strażnik pomagał nieść ciężkie nosze medykom. Leżał tam on – morderca. Jego przeciwnik pokiereszował go nieco, lecz żył z całą pewnością.

Mnoga część bywalców wstała, aby lepiej dostrzec lico tego bandyty. Łypano nań, choć żeśmy nie powinni. Żona ciągała rękaw za mego fraka, nakazując mi powrót na miejsce.

- Za chwilę, Genowefo - zbywałem jej niemą komendę, choć winienem był się jej słuchać.

Zatrząsłem się, odłożyłem szklankę, łypałem. Chociaż ten zimnokrwisty zabójca leżał nieprzytomny, wciąż zdawał się szydzić z naszego szanownego towarzystwa. Wracał niczym zwycięski imperator na lektyce, choć de facto zgładzony. Nikt z gości nic z tym nie robił, za wyjątkiem odprowadzania go wzrokiem. Na tyle sobie pozwolono.

Wreszcie ten diabeł wcielony znalazł się tuż przy mnie. Już chwilę, a bym odpuścił. Wybrałem jednak coś innego. Tak! Wybrałem! Niechże sobie Genia mnie beszta ileż wlezie! Nie targnął mą osobą żaden dawno uśpiony instynkt środowisk miastowych ni mój dawny cień. Dokonałem tego, ponieważ uznałem to wówczas za perfekcyjnie stosowne. Wszak kiedy znalazł się przy mnie, wezbrałem siły i splunąłem, jakoż niegdyś dokonywałem tego na ściany ratusza, ino teraz na twarz zabójcy. Wielu się na mnie spojrzało, lecz nikt nie upomniał… We mnie zasadziło się mimo tego pojedyncze wspomnienie: dogłębnie wyryła mi się w pamięci twarz, którą ośmieliłem się zhańbić.

Do momentu tamtego incydentu panująca wewnątrz "Zakochanej Robotnicy" etykieta miała luźny status quo, natomiast łamanie jej było niczym innym jak pospolitym faux pas. Od tamtego momentu jednak, za wyjątkiem znacznego zwiększenia liczby strażników, każdy wchodzący do wnętrza osobnik jest badany pod względem etykietki panującej w domu schadzek. Jasnym się stało, że to godni zaufania zachowują się niczym my.

Zatem nie tylko wzrok bywalców padającym na wykłócającą się parę był uzasadniony tak samo, jak padająca na nich nagle uwaga strażników. Każdy zdawał się równocześnie ze mną przypomnieć sobie zajście z impertynenckim bandytą, lecz – wydawało mi się – ja jako jedyny postawiłem dalszy krok. Być może zostało to wywołane komentarzem Filomeny, być może czymś innym, alem jednak dumał i dumał nad losem skrzeczącego żałośnie człowieka i nad losem jego córki… Bo czy słyszałem kiedyś starca, zanim doszło do tegoż potwornego incydentu? Rzeczywiście… ów osobnik zaczął pojawiać się kilka dni po tamtym potwornym zdarzeniu!

- Maurycy? - głos mej żony wyrwał mnie z zamyślenia. Odstąpiła od naszych towarzyszy i szturchała mą osobą, wybudzając mnie. - Pomóż mi wyprowadzić te szanowne państwo, inaczej i na nas spadnie wstyd. Czyż może tyś również zaczął zastanawiać się nad czymś pochopnym? Czyż musimy znowuż porozmawiać w domu, Maurycy? Chodźże natychmiast!

- Bez zwłoki, jaśnie pani. - ucałowałem jej dłonie, jak zawsze mówiła, że powinienem.

Jeszcze ma osoba nie zdążyła nawet podejść do kłócącego się małżeństwa oraz stojącego w cichej nienawiści mego przyjaciela, a znów zamarłem. Żadne ponaglenia Genowefy ani groźby urządzenia jednej z naszych pogadanek w jej rezydencji nie mogły ruszyć mnie z miejsca. Mięśnie się spięły, powieki rozwarły, zaś przez cały byt przeszło drżenie. Uszy zdawały mi się zatykać, odmurowując mnie od starczego zawodzenia. Mogłem się mylić, ryzykowałem wiele, lecz musiałem to sprawdzić. Kompletnie gwałtowny, a co za tym idzie nietaktowny ruch głową doprowadził aż do strzyknięcia mych kręgów oraz do, umówmy się, chamskiego lustrowania jednego z zasiadających właśnie gości.

Wzrok mnie nie mylił. Wspominałem, że wszędzie rozpoznam te parszywe lico. Zdjęcie tego bandyty wisiało w pokoju strażników, widziałem je, kiedy raz się tam znalazłem; musieli móc go rozpoznać. Nikt jednak nie reagował.

Rozejrzałem się po całym zamtuzie. Ma żona coś krzyknęła, abym skończył i wykonał swą powinność, alem nie słuchał. Potwierdziło się: skupiony wzrok na nas nie pozwolił strażnikom wychwycić momentu cichego wtargnięcia mordercy jednej z pracownic. Jeno ma osoba nań spoglądała, a kiedy nasze spojrzenia niechybnie się skrzyżowały, nie dostrzegłem niczego dobrego.

- Maurycy! - Genowefa musiała być mną zmęczona. Z pewnością czekała mnie nieprzyjemna konwersacja, jeśli pozwoliła sobie na takie podniesienie głosu w miejscu publicznym. - Na jakiego biedaka tak się gapisz? Wstydu nie masz?!

Próbowałem jej tłumaczyć, kogo dojrzałem siedzącego w rogu piętra karczemnego. Wysnułem swe teorie, podzieliłem się z teoretycznie najbliższą mi osobą swymi obawami. Nawet wezwałem do działania.

Jakkolwiek zostałem grzecznie i elegancko wysłuchany, tak reakcje Genowefy były całkowicie niepobłażliwe. Było to wszystko zimne, wykalkulowane, wyszukane do ostatniego detalu, a przy tym potwornie przerażające. Raz jedyny jej niezachwiana fasada elegancji skruszyła się. Kiedym prawił o podjęciu inicjatywy, rozprowadzeniu informacji i zbiorowemu pogonieniu bandyty z tegoż wspaniałego, niemal nieskazitelnego miejsca, w jej oczach ujawniła się jej prawdziwa, gniewna natura.

- Nonsens! - mówiła. - Nie będziesz mi tu burd organizował, jakbyś wciąż panoszył

się po ulicy! Sprowadź na ziemię Artura oraz Filomenę!... I zróbże coś wreszcie z tym twoim spitym ziomkiem.

Ostatnie słowa miały w sobie pogardliwy jad, a mimo tego schyliłem się i ucałowałem te jej wychudłe palce, mówiąc:

- Tak jest, moja pani.

Wyraz tryumfu na pudrowanym licu prędko zmienił się w konsternację, kiedym uniósł się i wciąż stał naprzeciw jej. Po mym wzroku niczego nie mogła się domyślić – byłem całkowicie spokojny, zimny jak ona. Zdziwienie rosło wraz z moim zbliżaniem się. Drgania ust Genowefy stały mi się obce wraz z pochyleniem się ku jej uchu.

- Trzeba było sobie, zdziro, wziąć psa z ulicy do tresowania. - szpetnie wyszeptałem prosto pod jej adres.

Spodziewałem się wszystkiego, a zarazem gotów byłem przyjąć każdą reakcję. Stała

tak chwilę, przechodząc od stanu do stanu. Zdziwienie przeszło w szok. Szok – we wściekłość. Wściekłość prędko zmieniła się w oburzenie, zaś dalej była już tylko reakcja. Widocznie pragnęła mnie spoliczkować, ale, zdaje się, wystraszyła się odwetu (i słusznie!), toteż wybiegła ino przez dębowe wrota naszego raju na ziemi. Był to ostatni raz, kiedym coś jej wyrzekł i przedostatni, kiedym ją widział. Nasze finalne spotkanie miało miejsce pod jej rezydencją, kiedy ciskała mymi starymi łachami na ulicę, ale to temat na inną historię.

Szczęśliwie Artur wraz z Filomeną zajęci byli dalszym wykłócaniem się. Akurat ich reakcji się lękałem. Ta dwójka okazała się bliższa memu sercu, niż miałbym się spodziewać, a ma interakcja z Genowefą niechybnie zniesmaczyłaby ich do mej osoby, w końcu ona nas poznała. Koniec końców zdawałem się polubić tę dwójkę arystokratów.

Me spojrzenie padło na gapiącego się na mą osobę Tezeusza. Obdarzył mnie tym samym wzrokiem, co wrzaskliwego starucha. Pewnym jednak byłem, iż ino wyraz twarzy przyzwyczaił się do takiego ułożenia i leniwie mięśnie nie chciały tego nijak zmieniać, ja już znałem tę jego tendencję. Słowa dobiegające z jego gardła dowiodły, że mój brak obaw był uzasadniony.

- Dobrze, że się wreszcie wariatce postawiłeś - rzekł.

- Słyszałeś to?

Potwierdził mi skinieniem.

Bez Genowefy w pobliżu wszystko zdawało się luźniejsze. Dłonie powędrowały do kieszeni fraka, a ciało wykonywało luźne ruchy, na jakich widok ma sztywna partnerka zapewne dostałaby zawału! Kopnąłem powietrze i zarazem poderwałem nieco kurz walający się na podłożu, kiedym odpowiadał:

- Nie wiem, cholera - wzdychałem. - Chyba powinniśmy być wdzięczni, że nas z rynsztoku wyrwała.

- Gadanie - burknął. - Już wariatce starczyć powinno, że bawiliśmy się pod jej dyktando w wielkodupnych panów.

- W zamian za tę zabawę pozwoliła mi zabrać też ciebie. Nie wspominałem, ale zgodziła się tylko dlatego, że miałeś pasujące jej imię. Wiesz, takie „arystokratyczne”.

- A to dziwka… - natychmiast powiedział w akompaniamencie pijackiego beknięcia. Tezeuszowi też musiało być luźniej. - I to nie taka dobra, co mogłaby tu pracować! Czaisz?

- Czaję - próbowałem się zaśmiać. - To co, znów ulica?

- Pewnie tak - spojrzał w tym samym kierunku, co ja. - Wrócimy sobie do rudery Józka i będzie cacy!

- Dalej mieszka tam tamten zgrzybiały prawniczyna?

- A co? - spojrzał się na mnie na poły szyderczo. - Już rozwód planujesz?

- Czym prędzej!

- Ha! Moja krew! - klepnął mnie po plecach; dawno tego nie robił. - Spokojna twoja rozczochrana. Kiedy ja się rozwodziłem, natychmiast to ogarnęli. W tej dziurze łatwo o rozwód.

Na tym na chwilę ucichliśmy. Już otworzyłem usta, aby przybliżyć moje plany na temat bandyckiego intruza w "Zakochanej Robotnicy", lecz jeno usta roztworzyłem, a Tezeusz mi przerwał:

- Toć słyszałem te twoje szepty, to i gadanie o tamtym fagasie słyszałem - rzekł. - Dawaj! Rozruszamy te panie i paniczów! Bawimy się w bohaterów! - rzucił się na mnie, każąc mi być mu podporą podczas chodzenia. - Ale głównie ty chodzisz, Maurycy. Łeb może i mocny, ale ciało wiotczeje od alkoholu.

Zawahanie wezbrało w nas niemal natychmiast. Nasz duet nie potrzebował kilku ciężkich kroków, aby w umysły, nawet jeśli wspomagane większymi lub mniejszymi ilościami alkoholu, wtargnęła wątpliwość. W końcu mieliśmy przekonywać te szanowne towarzystwo (tak, pomimo wypowiedzenia paru brzydkich słów Genowefie, wciąż szanowałem sobie społeczność uczęszczającą do "Zakochanej Robotnicy") do wszczęcia otwartego konfliktu, których tak nienawidzili. Rozumieliśmy ten wstręt. Pomimo zmiany naszej pozycji społecznej, pamiętaliśmy trudy wiążące się z życiem w tejże zatęchłej mieścinie. Pomimo tego wciąż drgał w nas płomień działania – nie mogliśmy pozwolić sobie na bierność w takiej sytuacji.

"Raz kozie śmierć" - myśleliśmy sobie, podchodząc do kłócącego się nadal małżeństwa. Filomenie łzy nabiegły do oczu, zaś Arturowi wręcz było widać żyły. Sposobność na chwilową przerwę – nas, to jest – przywitali z otwartymi ramionami. Otworzyli już usta, mając zapewne przedstawić swe zbiory racji, lecz przerwaliśmy im najgrzeczniej, jak się onegdaj nauczyliśmy. Momentalnie z mych ust pociekły wszelkie teorie związane z zawodzących płaczliwie starcem, wspierane tu i ówdzie nawoływaniem do działania Tezeusza względem bandyty z mordem w ślepiach.

Zbliżali się do siebie z każdą sekundą snutego przez mą osobę wywodu. Na ich twarzach zjawiło się coś, co wzięliśmy za konsternację. Po ptakach! Nawet

najbliższych nam znajomych nie mogliśmy przekonać!

- No, panowie - wyrzekł Artur, co otworzyło nam oczy zamykające się ze strachu przed zmieniającymi się minami małżeństwa. - Winniśmy być wam wdzięczni przerwania naszego sporu i to z jak szlachetnej pobudki! Tak, uważam, że po dżentelmeńsku będzie wypędzić tegoż warchoła z tegoż przybytku.

- Tak jest, kochany - przytakiwała mu żona, wtuliwszy się w niego. W tym momencie pozazdrościłem im nawet trochę; widać było iskrę między nimi. - Serce aż się kraje. Biedny staruszek! Tak pewnie musiało być. Idźcie prędko przekonywać innych panów, ja przejdę się do panienek… oj ja już chwycę je za serducha!

Czym prędzej odeszła, pozostawiwszy naszą trójkę.

- Panowie - zaczął ponownie Artur. - Muszę przyznać, iż słychać rzeczywiście żal w tym zawodzeniu, kiedym was wysłuchał. To jakby potwornie za czymś tęsknił. Powinienem był usłuchać się Filomeny - dodał wstydliwie.

- Też tego nie dostrzegałem do niedawna - przytaknąłem mu.

- No - zdawało nam się, iż ze wzruszenia pociągnął nosem, choć niebywale subtelnie, taktownie. - Cóż, nie ma chwili do stracenia. Tenże kolos niechybnie runie pod naszą wspólną siłą. Chodźmy, panowie!

Czym prędzej owinął drugie ramię Tezeusza wokół swych barków, bez słowa pojmując jego stan. Równał krok ze mną, stale będąc wsparciem, a nigdy przeszkodą. Pomoc naszego znajomego niesamowicie nas wspomogła.

Już niedługo znaleźliśmy się przy pierwszym stole bywalców starających się przeczekać codzienne zawodzenie. Nie patrzyli pierwotnie na nas ufnie, zważając

na fakt, że niemal każdy strażnik wlepiał w nas wzrok przez nasze niezgodne z etykietą zachowanie.

Cała nasza trójka starała się najmocniej o najgrzeczniejsze, w ogóle nieobcesowe podzielenie się odczuciem odnośnie starca i ostrzeżeniem o bandycie, który śmiał wrócić w te piękne progi. Takoż robiliśmy przy wielu stołach, chodząc od jednego do drugiego. Rzeczywiście od czasu do czasu słyszeliśmy jakieś współczucie kierowane ku smętnemu staruszkowi przy szynkwasie lub wyraz gotowości względem groźnego indywiduum. Wszystko byłoby dobrze, lecz jeno tak nas zbywano. Takiego zachowania doświadczyliśmy od tych grzeczniejszych.

Dużo mniej grzeczni – to jest najbardziej zadufani w swych wielkopańskich manierach i zasadach – łypali na nas po wysłuchaniu naszej trójki, traktując nas za swołocz, kolejny czynnik rujnujący ich pobyt. Tacy również najczęściej opuszczali progi „Zakochanej Robotnicy”. Wśród ich byli jednakże też panie i panowie, którzy dogłębnie nam uwierzyli. Lękając się złowróżbnie łypiących ślepi pomiotu naszych rynsztoków, wychodzili prędko.

- Myślałem, że pójdzie lepiej - wyznał Artur. - Ile nam stolików zostało?

- Jeden… - wydukałem niepewnie.

- I trzy niezajęte od samego początku, i kilkanaście tych, które przez nas opustoszały. - z ironią w głosie dodał Tezeusz. Opierał się już o nas bardziej z rezygnacji niż z niemocy poruszania swoim ciałem.

Ten jeden stolik gościł dziś najszanowniejsze towarzystwo. Planowaliśmy nabrać odwagi wcześniejszymi sukcesami i ruszyć en masse do najznakomitszych gości tegoż późnego popołudnia. Innych bywalców jednak nie było, a podpierający się laską dżentelmen oraz jego czwórka synów byli ostatnimi, których mogliśmy zwerbować. Rzecz jasna planowaliśmy również powiadomić strażników, lecz w sercu nam leżało, ażeby wpierw dać znać o bandycie gościom. Zdawało nam się, że leży to w dobrym guście.

Równie zniechęcającym była bliskość do stolika, który okupował intruz w naszym przybytku, diabeł w naszym raju.

- Jeśli się nie uda, pozostanie nam hańba bycia powodem działania strażników - zmartwił się Artur.

- W najgorszym wypadku będziemy musieli to zrobić - rzekł Tezeusz.

Ma osoba niczego nie wyrzekła. Miast tego zacząłem stawiać pierwsze kroki, a moi szanowni towarzysze, choć niechętnie, trwali u mego boku.

- Szanowni państwo - zwróciłem uwagę ostatniej piątki bywalców piętra karczemnego, z którymi jeszcze nie weszliśmy w interakcję. - Mamy nadzieję, że nie przeszkadzamy.

Kolejna porażka! Pewny byłem, że przybrałem odpowiedni tembr i skorzystałem z idealnego zwrotu, a spotyka mnie taki sam wzrok, jak innych, zadufanych bywalców! Tyle mam z tych twoich „pogadanek”, Genowefo, iż czterech z pięciu reaguje niechęcią na mój nietakt!

- Naturalnie, że państwo nie przeszkadzacie. - stwierdził najstarszy dżentelmen. - Proszę usiąść. Zróbcie miejsca państwu i zlitujcie się, nie lustrujcie ich tak! Tak czy tak każdy jeden z was w ciszy żłopał alkohol.

Z widoczną konsternacją synowie dżentelmena ścisnęli się i spuścili głowy zawstydzeni. Ciche, uniżone przeprosiny poniosły się pod nasz adres. Przyjęliśmy je i usiedliśmy sztywno. Nawet Tezeusz, biorąc pod uwagę ilości wlanego w siebie napitku, był w stanie siedzieć prosto, spięty.

Tym razem gardła nam się ścisnęły. Nie spodziewaliśmy się takiej sytuacji. Nagłe napięcie wgniotło nas w fotele, kiedyśmy usiedli z kimś, kto wydawał się być ponad nami. Całej naszej trójce zrobiło się nadzwyczaj głupio z jakiegoś powodu. Pragnęliśmy rzec coś niebywale ważnego, lecz nikt z nas nie miał odwagi mówić.

- Musiał pan już nieźle się zabawić, jeśli towarzysze pana przynieśli tutaj - zwrócił się do Tezeusza. Bawił się swobodnie laską.

Nie odrzekł mu od razu. Rozejrzał się niepewnie, nim dał odpowiedzieć:

- Tak… dokładnie, proszę pana…

- Tylko nie tak! - Tezeusz momentalnie zląkł się na jego słowa. - Proszę mi mówić Wilhelm, choć zwracanie się per „panie Wilhelmie”, jeśli tak państwu wygodniej, jest jak najbardziej akceptowalne.

Nie spodziewał się tego Tezeusz, nie spodziewał się Artur i nie spodziewałem się ja. Stary dżentelmen nie dość, że miał iście swobodną fizjonomię, to odnosił się do nas tak, ażeby jedynie utrzymywać pozory etykiety. Zarazem nie obrażał nas tym, a podżegał do tegoż samego. Pragnął swobody, nudził się tutaj, a przyszedł zapewne ze względu na mniej lub bardziej skrycie rozpustnych synów.

Pijany Tezeusz siedział jeszcze przez chwilę cicho, ale został tym istotnie rozochocony. Uniósł głowę i lekki, grzeczny (choć wyuczony) uśmiech zagościł na jego licu.

- Zatem, panie Wilhelmie - odważył się wreszcie wyrzec. - przyznać się muszę, że tak, ale głowa wciąż rozumuje.

- Zadziwiające! - Usta pana Wilhelma zasłaniała gęsta, siwa broda, jednakże rozciągająca się, pomarszczona skóra polików jawnie świadczyła o goszczącej na twarzy radości; takiej chyba nigdy nie widziałem w tym miejscu. Tezeusz również zaczynał odpowiadać promieniejącym uśmiechem. - A zatem co jest obiektem waści rozumowań?

- No cóż… - spojrzał się na nas. Rzeczywiście był to dobry moment na podzielenie się wszystkim, co zostało zbyte przez resztę bywalców cudownego domu schadzek.

Wezbraliśmy w sobie odwagi, odetchnęliśmy. Rozpoczęcie wytłumaczeń przyszło zgoła prościej, niżbyśmy się spodziewali. Rzeczywiście towarzystwo dżentelmena okazało się swobodniejsze, niż sugerowała elegancja. Zaczęliśmy od teoretyzowanego, smutnego losu córki, której wspominanie wprowadzało w drżenie cały zamtuz i w niesmak większość jego bywalców. Pan Wilhelm słuchał nas z uwagą. Jednocześnie dostrzegaliśmy w tym najzwyklejszą ludzką ciekawość. Nie słuchał, bo tak wypadało, lecz dlatego, iż traktował nas poważnie. Czwórka jego chłopaczków też okazała się dobrymi chłopaczynami. Z czasem wpatrywali się w nas podobnie jak ich podstarzały ojciec, nota bene do niego z każdą marginalną sekundą rósł nasz szacunek. Sami zaś młodzieńcy zdawali się podmienieni: przywitali nas zniesmaczonymi spojrzeniami, teraz natomiast ukazali prawdziwą naturę. Ewidentnie sami byli niewolnikami etykietki panującej w „Zakochanej Robotnicy”, której de facto nikt nie nakazywał nam przestrzegać.

- A to bydlak - prosto skwitował dżentelmen po skończeniu wywodu na temacie bandyty.

- Tato! - czwórka synów wciąż musiała być na tyle wyczulona na wszelakie nietakty. Dostrzec już niegrzeczność w swym gromkim okrzyku okazało się najwyraźniej trudniejsze.

- Rozumiem, czemu „Zakochana Robotnica” zatrudniła tylu naszych strażników po tym dniu - kontynuował, nie zważając nijak na swych podopiecznych.

Sami zadziwiliśmy się tym stwierdzeniem. „Ich? Cóż ten człowiek miał przez to na myśli?” - myśleliśmy wtedy.

Wytłumaczenie, naturalnie, było dokładnie takie, jak można się spodziewać, a którego nie dostrzegliśmy natychmiast, czego sam się odrobinę wstydzę.

- Posłuchajcie - uniósł palec władczo, gotów do wydawania poleceń. - Wasze facjatki strażnicy znają, więc nie będziecie mieli problemu. Szanowne państwo jednak też musi koniecznie pomóc, zanim ten warchoł zechce powtórzyć ów przerażający incydent. Idźcie wszyscy do każdego strażnika i powiadomcie ich o owym zagrożeniu. Powołajcie się na moje imię, jeśli zechcą dalej się lenić i wskażcie na mnie. Jak im pogrożę na migi obniżeniem płacy to natychmiast się usłuchają!

Wysłani przez właściciela spółki strażniczej, ruszyliśmy powtarzać chroniącym naszego ukochanego zamtuzu gdzież siedzi dawny bandyta, którego plakat zawisł na ścianie ich pokoju. Często biegano sprawdzać, a kilkakroć przyszło nam wskazywać na brodatego dżentelmena. On zdawał się zawsze czuwać posyłając danemu strażnikowi widok groźnie zmarszczonych brwi oraz wymachiwanej w powietrzu laski. Tacy nawet nie musieli weryfikować naszego ostrzeżenia, a nawet przepraszali nas dogłębnie.

Jeszcze o jednym zdaliśmy sobie sprawę. Otóż głównie klientela „Zakochanej Robotnicy” należy do obrzydliwie bogatej warstwy społecznej. Niemalże zawsze są to arystokraci dziedziczący swą fortunę. Taki domysł mieliśmy również na temat osoby pana Wilhelma. Później zrozumieliśmy, iż posiada dobrze prosperujący biznes, lecz nie zmieniało to wiele, wszak „mógł go również odziedziczyć i niewiele czynić” - jak stwierdził jeden z nas. Dopiero małe spostrzeżenie utwierdziło nas w innym przekonaniu: co jakiś czas widzieliśmy chód jego synów. Tezeusz i ja mieliśmy znacznie prostsze zadanie w rozpoznaniu tego. Otóż byliśmy pewni, iż w czwórce młodzieńców rezyduje wciąż uliczny chód! Ich niewątpliwy majątek zatem musiał być zbudowany niemal od zera przez podstarzałego ojca względnie niedawno, jeśli nawet w tych dwudziestoparolatkach został tenże znany nam nawyk.

Niedługo wszyscy strażnicy zostali poinformowani o potencjalnym zagrożeniu. Wreszcie ich wzrok nie padał na nas, choć teraz kto inny obcesowo w nas się wpatrywał. To akurat próbowano ukrywać, lecz czuliśmy to bardzo wyraźnie. Rozmowa z większością strażników miała wiadomy temat, wszak niemal każdy, do kogo nie miała zachodzić Filomena, usłyszał to od nas. Właśnie tyle było z tej ich udawanej grzeczności! Jeśli coś im się nie podobało, nie omieszkali ukazać tego jasno, choć sami bardzo pragnęli to ukrywać.

Tymczasem wspominane przez mą osobę wydarzenia miały właśnie prawdziwie się rozpocząć. Otóż jakkolwiek możliwym było temu szanownemu państwu przeczekanie starczego zawodzenia pełnego żalu, tak goście wyższych pięter schodzili zniesmaczeni na karczemny parter do momentu wyprowadzenia smętnego biedaka. Tam, skąd przybyli, jednak mimo wszystko czekali chętni do spełnienia swego roboczego obowiązku pracownicy i pracownice. Dla większości zapewne moment przerwy nie był niczym niezwykłym, lecz innym – jak dumałem – mogło to wręcz doprowadzić do kompleksów! Proszę sobie wyobrazić: raczej szanująca spokojną klientelę „Zakochanej Robotnicy” obsługa wyższych pięter jeszcze chwilkę temu szykowała odpowiednią atmosferę, dbała o zapewnienie przyjemności klientowi bądź klientce, kiedy nawet pruderia owych nie ukrywała maślanych oczu kierowanych ku wykonującym swą pracę… a nagle cała ta etykieta zanika, wszak z dołu posłyszano stłumione „Moja córka!” Rozumiecie państwo, iż te wspaniałe miejsce to nie jest byle burdel. Pracujący tutaj – jak jest nam przynajmniej mówione – na ogół swą pracę cenią. Ba! Niektórzy otwarcie mówią, iż czerpią z tegoż pewne pokłady dumy! Jakiż wręcz wstyd mógłby spaść na taką osobę, kiedy – po wykonaniu wszelkich przygotowań – obsługiwany klient natychmiast wyszedł. Wyobraźcie sobie państwo, iż to wy zostajecie sami podczas nawet dowolnej pracy, jakąż przyszło wam wykonywać, ażeby wasz kunsztowny fach był pokonany przez ino niewielką niedogodność! Nie dość, że wychodzący klient pozostawił po sobie niesmak, to dodatkowo targnął osobę wykonującą swą pracę z dumą na manowce wątpliwości.

Ażeby pozbawić siebie takiegoż wrażenia, a także wykonać jakąkolwiek pracę tegoż felernego dnia – pewna szacowna pani z wyższych pięter zeszła z kokieteryjnym wzrokiem. Jednocześnie dostrzegłem w jej kroku ledwie dostrzegalne zawstydzenie, jakby właśnie była ofiarą najgorszej możliwości z wymienionych przed sekundą przez mą osobę. Jednakże jako pracownica z niewątpliwie niemałym doświadczeniem, prędko zdawała się opanować. Ruszyła. Lekki stukot jej modnego obuwia ledwie przebijał się przez donośne zawodzenie niosące się z szynkwasu. Sam bym jej nie dosłyszał – z moimi kompanami staliśmy po drugiej stronie sali i gdyby ma osoba nie zerkała w tamtym kierunku, nie dostrzegłaby niespodziewającej się niczego pracownicy szukającej dowolnego klienta.

- Ej! - krzyczałem. - Uwaga tam! Zatrzymaj się!

Powód dlaczego stałem z (umówmy się) chamsko skierowanym palcem w tamtym kierunku i zarazem powodem, dlaczego tak dogłębnie pogwałciłem panującą tu etykietę było miejsce, przez które musiała przejść. Już mi stal błysnęła złowrogo w ślepia. Otóż planujący zemstę bandyta usadowił się idealnie przy schodach prowadzących na wyższe piętra, przy schodach, z których właśnie schodził jego pierwszy cel.

Wrzask mej osoby równał się głównie konsternacji i skrytej nienawiści większości bywalców. Był jednocześnie na tyle donośny, iż – szczęśliwie – wszyscy skorzy do pomocy również mnie posłyszeli. Pierwotnie szerząca się w ich szeregach konfuzja prędko wygasła, kiedy spostrzegli wskazywaną przeze mnie scenę.

Absolutnie każdy inny bywalec, doznał wręcz koszmaru. Ciężko zwać ten moment pospolitym faux pas, a raczej kompletnym wtargnięciem życia ulicznego w ich jedyną odskocznię od tegoż plugawego świata za wyjątkiem ich własnych, zdobionych czterech ścian. Ruszyłem przed siebie. Jednocześnie dokonało to kilku strażników, obnażając broń. Chwilę później my wszyscy unieśliśmy prawdziwy, niszczycielski tętent celem ratowania pracownicy zamtuzu przed zimnym ostrzem.

Ona zlękła się, lecz nie skrytego zagrożenia, a nas. Stłumiliśmy wszystkie inne dźwięki. Nie było sposobu posłyszeć ani starczego, ignorującego całe zajście zawodu ani obelg głośno wykrzykiwanych przez oburzonych do szpiku kości bywalców.

Karczemne piętro pokryte było stołami, między którymi w normalnych okolicznościach sprawnie manewrowali kelnerzy. Taki ruch – nie dość, iż w naszym wydaniu nijak tak płynny – i tak by nas spowolnił. Jakże dziwna, niemal bestialska scena rozegrała się przez ten fakt! Biegnący na odsiecz wykonywali wysokie kroki, stając i biegnąc po stołach, wylewając zawartość kielichów na bywalców, niszcząc szklanki omyłkowo, a czasem zabierając je jako prowizoryczny oręż.

Nakazaliśmy z Tezeuszem biec Arturowi, kiedy ja pomagałbym otumanionemu alkoholem. Właśnie temu zawdzięczaliśmy możliwość przyglądania się mu od tyłu. Widać było w jakich warunkach nasz znajomy był wychowany. Pomimo nagłości sytuacji, próbował raczej mijać stoliki, wstydząc się zbytniego naprzykrzania. Takież zachowanie wyróżniło go na tle szykujących broń strażników, a przede wszystkim nas – bywalców, którzy zniżyli się nawet poniżej poziomu Artura. Kiedyśmy my pędzili jak oszaleli, niczym zwierzyna lub gorzej – mieszkańcy najbiedniejszych dzielnic – nasz wspólny znajomy dawał wrażenie dużo bardziej powściągliwego, spokojniejszego. Zatrzymanie jednego z rozszalałych osób z jakiegoś powodu pędzących na już przerażoną pracownicę zdawało się ryzykowne. Żaden z porządnych bywalców nie odważyłby się podjąć ryzyka podpadnięcia takiemu dzikusowi. Ale ten nieco spokojniejszy pan w eleganckiej koszuli – to już coś zupełnie innego! Takiego nie powinni lękać się, kiedy zwrócą mu uwagę.

Stało się tak, jak ma osoba dumała. Rękaw Artura spiesznie został pociągnięty przez jednego ze starszych bywalców. Ten należał do grupy z niesmakiem patrzącej się na nas, kiedyśmy starali się podjąć dialog i ostrzec o potencjalnym zagrożeniu. Prędki – trzeba przyznać – elegancki krok naszego kompana momentalnie się zatrzymał. Przez gwar podróżujący w kierunku zagrożonej pracownicy, nie dosłyszeliśmy dokładnych słów. Natychmiast jednak dostrzegliśmy, iż Artur nie odzywa się, cierpliwie rugany przez tegoż zgrzybiałego bywalca. Cóż innego mógł mu kazać, jeśli nie coś o etykiecie, zasadach, o porządnym zachowaniu i innych tego typu sprawach, o jakich ma osoba niekiedy słuchała w domu Genowefy? Z nim było łatwo tak mówić; prezentował się jako porządny, nie taki wybuchowy jak reszta.

Strofowanie zdawało się nie mieć końca. Choć monologujący starannie starał się to ukryć, kąciki ust unosiły mu się w szyderczym uśmiechu, radując się z możliwości wykazania się ze swych ponadprzeciętnych manier i znajomości etykiety. Wybuchł dopiero wtedy, kiedy nasz znajomy miał czelność niecierpliwie obrócić swój wzrok ku skamieniałej ze strachu pracownicy.

Wzmożone besztanie nie trwało już długo. Artur obrócił się, wysłuchał jeszcze kilku słów, po czym zadziwił nawet nas. Ten wychowany na wielopokoleniowym majątku panicz z wpojonymi wartościami grzeczności i taktu już w momencie obrotu wykazał jawnie irytację. To zdawało się rozwścieczyć monologującego bywalca jeszcze bardziej, a kiedy ten zaczął podnosić głos, tak żeśmy sami niemal go posłyszeli, w mig został uciszony. Uderzenie rozległo się niby grzmot po sali, kiedy porządny, wychowany w zupełnie innym duchu Artur, potężnie uderzył delikwenta zaczepiającego. Dalsze groźby nie były konieczne, żeby został wypuszczony. Pobiegł natychmiast, czego nie mogłem rzec o sobie oraz Tezeuszu. Stanęliśmy jak wryci choć tylko przez chwilę.

Nie było czasu do stracenia. W swych ciasnych, nieprzeznaczonych do tego celu strojach, biegliśmy przez całą długość sali. Nie tylko wryta pracownica odczuła presję płynącą od pędzącego tłumu, ale czyhający na swym miejscu bandyta z ostrzem w dłoni. Wpierw się niecierpliwił, choć później mógł się zląc, kiedy ewidentnie strażnicy pędzili w jego kierunku. Nie dał po sobie tego poznać i w swym bestialstwie poderwał się w mig z miejsca, w pełni obnażając stal w dłoni, lgnąc do przerażonej pracownicy.

Przyspieszyliśmy i chórem wydobyliśmy z siebie okrzyk. Wszystko zadziało się tak szybko, że niewielu zdążyło się choćby zbliżyć. Kolejna tragedia miała zawitać w „Zakochanej Robotnicy”. Czyżby do krzyczącego starca dołączy nowy biedak, który wraz z nim w żałosnym chórze powtarzać będzie mrożące krew z żyłach „Moja córka!”? Nie mogłem patrzeć, a zarazem nie mogłem oderwać wzroku. Nie był to żaden relikt wpojonego mi taktu ani nadmiernej ciekawości sprzed mojego poznania Genowefy, lecz ludzki przestrach o cudze życie. Oczy wyobraźni już ukazały mi przeraźliwą scenę…

Ostrze jednak nigdy nie zagościło w rozdygotanej piersi szanownej pracownicy, wszak jedna osoba znajdowała się wystarczająco blisko. Oto podstarzały, trzymający zimną krew pan Wilhelm zareagował natychmiast. Został tam, nieopodal, na swym miejscu. Ino jedne poderwanie ciała oraz wyciągnięcie laski wystarczyło, aby zbić z tropu niczego niespodziewającego się bandytę. Uchwyt długiej laski momentalnie schwycił nadgarstek dzierżący broń, ciągnąc go w dół i zarazem z dala od przerażonej kobiety.

Niedoszły zabójca stał pochylony w osłupieniu. Został z taką łatwością pociągnięty przez takiego starca. Nienawiść słyszalnie w nim zagościła, kiedy wrzasnął potężnie, lecz nic się z tego nie liczyło. Pierwsi strażnicy dobiegli; potrzebowali zaledwie chwili. Dżentelmen nimi zarządzający natomiast odprowadził i uspokajał uratowaną pracownicę.

Bójka się rozpoczęła i z pierwotnie bagatelnej dla naszej strony, prędko okazała się nie lada wyzwaniem. Wśród niektórych kręgów niekiedy mówi się o kimś, jakoby o „niezasługującym na szacunek”. W kręgach bogatszych, przynajmniej w teorii grzeczniejszych, tępi się takowe podejście, choć w rzeczywistości brak respektu okazywał się sprawnie skrywany. Tym razem muszę podjąć dysputę z oboma stanowiskami. Otóż jeśli uparcie będę trwał przy swoim i nie oddam żadnych honorów umiejętnościom nożownika, będę zmuszony użyć innego słowa: „podziw”. Zatem szacunek należy się za możliwości bandyty. On, choć rozwścieczony i zapędzony w kozi róg, władał swym orężem z, rzec muszę, wojskową doskonałością! Szkoleni strażnicy już niedługo później sami przeszli do defensywy, kiedy – zdawało im się – pojedyncze muśnięcie mogło równać się z niechcianym zgonem.

Z czasem szala przechylała się na stronę naszego łamiącego już dogłębnie etykietę towarzystwa. Nasza całość zebrała się i otoczyła bandytę. Jakkolwiek nadludzkie możliwości mógł przejawiać nożownik, zmęczenie dawało mu się powoli we znaki. Po tłustych, zmierzwionych kosmykach pociągnęły się krople potu, a z kącików ust sączyła się piana. Mimo wszystko przednio odpierał cały nasz masyw, lecz to nie powstrzymało pierwszych, ciśniętych szklanic przed rozbiciem się na jego ciele, choć niewiele z tego sobie robił. Ten istny kolos zaliczył ino jeszcze jeden raz, kiedy był bliski upadkowi, a była to nota bene całkiem zabawna sytuacja. Kiedy ma osoba dotargała wreszcie Tezeusza do wojującego tłumu, ten porwał się bez namysłu w wir akcji… przewracając się niemal natychmiast. Zacząłem wyciągać przyjaciela, chroniąc go po raz pierwszy od dawna przed zadeptaniem przez tłum, lecz robiąc to szczęśliwym zrządzeniem losu przeciągnąłem pijanego druha w momencie zmieniania pozycji przez skupionego na walce bandyty. Wbił – jak mi później opowiadano – boleśnie obcas w spasły okresem bogactwa brzuch, skutecznie tracąc równowagę. Nożownik musiał być zatwardziały w boju; pomimo wycieńczenia nie przewrócił się, lecz moment bezwładności pozwolił jednemu ze strażników na wymierzenie pierwszego, celnego cięcia, rozcinając brudny łachman i skórę znajdującą się pod spodem.

Niedługo później zjawiła się niewielka, bardziej symboliczna odsiecz. Zarazem była bardziej imponująca od tej zgromadzonej przez nas, wszak my nie bylibyśmy w stanie zrobić wiele, gdyby nie pomoc pana Wilhelma. W tym wypadku Filomena wykazała się znaczniejszymi umiejętnościami od nas: udało jej się poruszyć serca kilku swych znajomych, a że mieścina nasza nie była bezpiecznym miejscem, nawet najwytworniejsze kobiety nosiły przedmioty, które mogłyby służyć za co najmniej improwizowaną broń. Zarazem ich zjawienie się dodatkowo rozwścieczyło bandytę, kiedy ten – w swej dumie – musiał unikać ciosów wyprowadzanych przez płeć piękną równie zaciekle, co ataków strażników.

Bój w wyższej sprawie jednocześnie zakłócający pobyt masowo wychodzących z zamtuzu bywalców zmienił się ponownie. W moment bandyta zniknął z naszego uścisku i omal wdarłby się na wyższe piętra celem przeprowadzenia upragnionej rzezi, gdyby nie kolejna interwencja władającego laską dżentelmena.

Zmuszeni byliśmy doskoczyć do oponenta i rzucić się na nań, powstrzymując przed kolejnymi niespodziewanymi odskoczeniami. Ryzyko wciąż wisiało w powietrzu, iż kolejnego razu pan Wilhelm mógłby nie być w stanie zakłócić zrywu nożownika.

Zwiesiliśmy się na tym ludzkim kolosie, nazbyt blisko, ażeby użyć wszelkiej broni. Stal oręży – zarówno strażniczych, jak i bandyty – chrobotała pod naszymi depczącymi je stopami wraz z rozbitym szkłem ścielącym splamione przez nas (za co wciąż mi wstyd) cudowne podłoże. W tym ścisku trwaliśmy niczym kilkunastu Dawidów przeciw Goliatowi, lecz tym razem nikt nie miał procy… Frustracja wśród walczących urosła, wszak upragnione zwycięstwo wydawało się wciąż odległe. Ma osoba dosłyszała, jak kilkoro strażników wrzeszczy do siebie jakieś informacje:

- Do diabła z nim! Kto mu wtedy dał radę w pojedynkę?!

- Zaraz… Municz!… Chyba…

- Pewno, że on! Widzieliście go?

- A gdzież on jest?

- W naszym pokoju go ostatnio widziałem!

- Więc proszę natychmiast, żeby ktokolwiek ruszył po pana Municza - do krzyków swych pracowników dołączył pan Wilhelm.

Wydało mi się całkiem oczywistym, iż ów dżentelmen miał na myśli jednego ze swych czterech synów. Choć młodzieńcy wykazali się odwagą i walecznością (niewątpliwie chcieli się wykazać), starszy pan musiał się o nich martwić. Jego ciche życzenie nie zostało spełnione, wszak pewien ze strażników natychmiast wyrwał w kierunku pomieszczenia strażniczego.

Nasze starcie miało trwać już jeno chwilę. Mięśnie się spinały, piersi drgały, piana potokiem lała się z ust. Nikt nie odpuszczał, nawet Artur wychowany w bogactwach, nawet zadeptany na początku Tezeusz i nawet ma osoba, której wpojone było przez Genowefę obrzydzenie do tego typu działania. Ów już miał swój koniec wyznaczony wraz z pojawieniem się równemu bandycie kolosa.

Strażnik Municz wybiegł do przodu, a każdy rozsądny odsunął się od bandyty. Musiał rozpoznać swego poprzedniego adwersarza, wszak choć nie dzierżył broni, członek miejscowego rynsztoku schylił się czym prędzej po dowolne żelastwo z ziemi. Municz niczego takiego nie dokonał.

Rozbrojenie niedoszłego zabójcy odbyło się z niebywałą elegancją. Elitarny strażnik zwierzał się później, iż musiał to być wynik zmęczenia walką z tłumem. Jednym, płynnym ruchem bandyta został rozbrojony i zarazem pozbawiony przytomności. Upadł pokonany.

Kurz opadł, hałas również i ponownie mogliśmy słyszeć żałosne „Moja córka!” Uśmiechnąłem się wycieńczony i obity, choć nie był to w pełni radosny gest – nosił on w sobie krztynę, lub nawet więcej żalu. W końcu żadna tragedia ze strony tegoż bandyty nie powinna spotkać już nikogo; nawet nasz skorumpowany sąd nie mógłby ignorować takiej powtórki, zatem wyrok był gwarantowany. Nie zmieniało to wiele dla smętnego starca. Żal nigdy nie zniknie, bo ten, który go wywołał został zgładzony.

… Ale zaraz! Jeszcze nie wstawajcie! To nie koniec historii! Ten felerny dzień zakończył się rozwarciem drzwi na parterze „Zakochanej Robotnicy”, za które nawet ja w swym umiłowaniu do tegoż przybytku nie dałem rady się dostać, ażeby zaspokoić swą ciekawość.

- No, długo jeszcze? - posłyszeliśmy kobiecy, donośny głos. - Czemu nikt mi jeszcze go nie przyprowadził?

Absolutnie każdy odwrócił się. Odwróciliśmy się my, odwrócili się bywalcy. Rezonujący – zdawało się – przez całą „Zakochaną Robotnicę” głos niewątpliwie był kobiecy, lecz nie niósł z sobą tego specyficznego, wywyższonego, nieco aroganckiego zabarwienia wytwornej damy. Był władczy, gromki i pewny siebie. Jego właścicielka również nie prezentowała się niczym jedna ze wspomnianych przedstawicielek sfery wyższej. Wygląd kobiety nieco po swej trzydziestce był kompletnie niemodny i nawet pod pewnymi względami gorzej wychowani mogli uznać ją za nieurodziwą. Zarazem nie nosiła się jak typowa osoba witająca w progach tegoż domu schadzek: z dumą przywdziała strój ludowy. Wraz z pierwszymi oględzinami przypominał tradycyjny strój z naszego regionu, jednakże im dłużej ma osoba przypatrywała się temuż odzieniu, tym więcej detali dostrzegała. Pewien byłem, iż regionalizmy obecne w stroju sięgają tak specyficznych nisz, jak tradycje tejże mieściny. Wszystko to zwieńczone było jasnożółtym makijażem wokół oczu oraz paznokciami malowanymi tym samym kolorem.

- A co tu się dzieje?! - nagle spytała, dostrzegając zniszczenia oraz grupę potarganych ludzi skupionych wokół nieprzytomnego bandyty.

Oparła swe dłonie na biodrach i patrzyła, wyczekując wytłumaczeń. Coraz więcej osób spoglądała na naszą czwórkę jako na tych, którzy to zaczęli. Filomena wtuliła się w ciało Artura; nie powinna, ale w takiej sytuacji stres rzeczywiście zżerał… a zresztą zrobiliśmy coś znacznie większego, czego nie powinniśmy byli. Tezeusz również zdawał się nieskory do odpowiedzi, choć to przez jego stan fizyczny, jawny kiedy opierał się o mnie. Wytłumaczenia stanęły zatem na barkach moich oraz mego bogatego znajomego, zaś my staliśmy skonfundowani, nie wiedząc nawet przed kim staliśmy.

- Panowie - szepnął do nas pan Wilhelm, podchodząc do nas dyskretnie. - Pozwólcie, że przybliżę tę personę. Otóż macie właśnie do czynienia z szacowną właścicielką tegoż przybytku.

Właścicielką? Zadziwiliśmy się oboje. Do tej pory, choć niewiele słyszeliśmy o tejże osobie, zdawała się ona formować jako mężczyzna w naszych umysłach. Tymczasem właścicielką okazała się osoba prezentująca się jako właścicielka gospody, a jedyne, co mogło kojarzyć się z zamtuzem, to ekstrawagancki makijaż.

Nie traciliśmy czasu z wytłumaczeniami. Po prędko zakończonej przez właścicielkę tyradzie przeprosin za tak karygodne zachowanie (a żeśmy się zadziwili wówczas!), pospiesznie przedstawiliśmy i jej smutną teorię wobec losu starca, wpierw jednak rzeczowo opisując bandytę jako tego, którego szpetny wizerunek zawisł na ścianie pokoju strażniczego.

- Tak, tak… chwali się działanie. Za to muszę wam podziękować - mówiła szczerze, choć widocznie ukrywała rozbawienie po wysłuchaniu nas. - Nie spodziewałam się, że moja szanowna klientela będzie skora cośkolwiek takiegoż zrobić!

- Oczywiście, szanowna pani! - zapewniał Artur. - Nie mogliśmy być obojętni na taką tragedię!

- Ależ prawda! - ledwie wstrzymywała chichot, jakby właśnie zapominała o potłuczonym szkle i porysowanej podłodze. - Chociaż niezbyt macie pojęcie, z jak małą tragedią macie do czynienia!

- Z całym szacunkiem - gotów był zaprzepaścić reszty grzeczności w imię tejże historii. - Lecz sprawa zamordowanego członka rodziny nie jest czymś, z czego powinniśmy tak chichotać!

- Zgadzam się - spoważniała. - Ale ta „córeczka”, o którą się rozchodzi wraca prędko do zdrowia! Mamy świetnych medyków w mieście! Prędko ją opatrzono i uratowano życie. Wypłaciłam jej odszkodowanie i od tamtej pory przebywam tutaj w godzinach roboczych, żeby być bliżej takich incydentów, jeśli miałyby się powtórzyć. Miało to swe negatywy…

Mówiąc ostatnie zdanie, spojrzała się w kierunku starca siedzącego przy szynkwasie. On odwzajemniał ten wzrok, szczerząc się do właścicielki i ciągle powtarzając swą mantrę, lecz nie niósł się już z takim żalem. Właścicielka westchnęła, zanim zaczęła tłumaczyć:

- Bo tą córką jestem ja. Wybaczcie wszyscy, że mój ojciec tak długo dziś was niepokoił. - To wypowiedziała ku wszystkim bywalcom.

- Moja córka! - krzyczał ekstatycznie, zbliżając się do właścicielki.

- A ty co? - odwróciła się ku niemu. - Tak się spiłeś, że nie jesteś w stanie odpowiednio odmienić? Tak trudno wołać „Moja córko!”?

- Moja córko! - zawtórował jej, rozradowany na widok córki.

- Wiem, wiem… - znowu westchnęła. Prędko wyciągnęła kilka monet i wcisnęła mu w dłoń. - Masz tu, po co tu przyszedłeś. Idź się napij.

On czym prędzej jej cicho podziękował – zapewne jak do tej pory robił to w jej pokoju służbowym, a jeszcze wcześniej w jej domostwie – po czym natychmiast odszedł, zostawiając jedynie za sobą głuchą, niezręczną ciszę. Absolutnie nikt nie wiedział, co ma o tym myśleć. Cała prawda okazała się iście komediowa, lekka, może nieco smutna, lecz nie tak rozległa jak mniemana przez nas tragedia. Oto zrozumieliśmy zasadę stojącą za zachowaniem najsmętniejszego bywalca.

Cóż… sprostować muszę, że prawie każdy ucichł. Jedna osoba nie mogła powstrzymać chichotu. Byłem nią ja. Chwytałem się za oczy, tarłem w nie, śmiałem się gromko. Powiedziano mi, że wyglądało to, jakbym powstrzymywał owym uradowaniem płacz, lecz ja dawno nie czułem się tak dobrze! Konsternacja innych spadła na mnie, jednak nie taka z powodu łamania etykiety, ale faktycznej, szczerej i czystej konfuzji! Widziałem to, kiedym odsłaniał oczy co jakiś czas i napawało mnie to jeszcze większym rozbawieniem. Toteż śmiałem się tak, bardzo długo, bardzo radośnie, wszak doprowadziłem do zmiany swego życia ino dlatego, iż jakiś stary, chamski pasożyt chciał kupić sobie trunków kosztem sukcesu własnej córki.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania