Nalot

We wtorkowy poranek Filip smarował czerstwy chleb imitacją masła na bazie oleju, wdychając wdzierający się do mieszkania zapach zimowego smogu. Nad domami ulicy Trzydziestolecia PRL-u zawisł żółty odblask, jednak tuż po ósmej zasłoniły go skłębione szare masy chmur. W nocy wyłączyli prąd, zmuszając niejako Filipa do nakrycia się kołdrą i zamknięcia oczu tuż po pierwszej w nocy. Zwykle spać kładł się po drugiej, kiedy na ulicy faktycznie zapadała pospolita nocna cisza.

Nakładając warstwę masła na kolejną kromkę, Filip usłyszał jeden wielki jazgot tłumu. Połączone w jeden prymitywny okrzyk głosy zatrzęsły domem. Chłopak podbiegł do drzwi frontowych i spojrzał przez oszklone lewe skrzydło. Ulica zapełniła się ludźmi wrzeszczącymi w kierunku zbliżających się od wschodu wiedźm. Co najmniej setka czarownic w zwartym szyku leciała nad miastem na miotłach, z których buchały niebieskie i czerwone opary. Ludziska zwarli się w solidną masę i po kolei zaczęli odpalać race. Pierwsze wiedźmy wylądowały na chodniku zaraz po tym jak kilka rac zaliczyło przyziemienie kilka metrów przed tłumem w gęstym zadymieniu, z którego zaczęły powoli wyłaniać się spiczaste nocy najeżone brodawkami.

Filip porzucił wcześniejsze plany zjedzenia w spokojniej, niezmąconej niczym melancholii śniadania. Wybiegł na zewnątrz nie zważając na nic, wpatrzony w lądujące wiedźmy. Jedna z nich wyraźnie miała z tym problemy. Podczas podejścia, najpierw odeszła na drugi krąg, a potem przy powtórnej próbie najwyraźniej za mocno odepchnęła wolant. Miotła zanurkowała, przekoziołkowała w powietrzu dwa razy, a następnie odrzuciła czarownicę wprost na dom Filipa. W jednej chwili frontowa ściana zabryzgała się zielonkawą, fluorescencyjną mazią, a ciało wiedźmy spoczęło przed wejściem powyginane na wszystkie strony jak rozciągliwa zabawka terapeutyczna. Na grzbiecie bieliły się wystające kręgi kręgosłupa, z który zwisały upaćkane w zielonej krwi strzępy mięsa. Filip zadumał się nad tym widokiem. Zawsze sądził, że wiedźmy nie posiadają kręgosłupa a jedynie magiczny, elastyczny badyl z jakiegoś mistycznego, zaczarowanego drzewa. Pod nogami chłopaka wylądowała miotła. Na imitacji ludzkiej czaszki wyryty był emblemat, właściwie trzy litery oraz ich rozwinięcie nieco niżej, na czerwonej, metalowej plakietce. FMM (Fabryka Mioteł Małolitrażowych). Teraz to już magiczny złom, pomyślał. Wolant odpadł i zapewne leżał gdzieś w ogródku sąsiadów, a reszta przywodziła na myśl smutną prawdę – nawet Mirek druciarz nie pomoże.

— Ej, chcesz dołączyć? Będziemy pucować suki bejsbolami!! — zagaił ktoś z tłumu. Na pierwszy rzut oka mógłby być to każdy, ale powtórny rzut i proszę. Łysa, świecąca glaca, kij w łapie i twarz jakby w krainie liliputów ktoś pomylił ją z ugorem na wiosenną orkę.

— Ale to nie są prawdziwe wiedźmy, prawda?

— Jak nie, jak tak. Ostatnio sklepały moich ziomków. Pora na zemstę.

— Przeżyli.

Łysol uśmiechnął się i wykonał gest poderżnięcia gardła.

— Nic z nich nie zostało. Podobno palili się z godzinę, zanim zdołali ich ugasić. Te suki mają kilka mocnych zaklęć, ale z bejsbolem nie mają szans. To jak? Wchodzisz?

Na odpowiedź nie starczyło czasu. Kilka wiedźm wylądowało na dachach domów, radośnie skrzecząc jak nawołujące się kruki. Tłum ruszył naprzód. Pierwsi po piętnastu sekundach szukali własnych rąk i nóg porozrzucanych po ulicy. Łysol zdążył celnie przygrzmocić zgarbionej maszkarze zajętej majstrowaniem przy wolancie miotły. Potem gdy wiedźma obezwładniona leżała na trawniku, bełkocząc coś pod nosem zaczął histerycznie okładać ją po torsie i głowie. Prawdopodobnie by przeżył. Należał do grupy kretynów, których los oszczędza dla własnej uciechy na przyszłe zdarzenia. Jednak przegrał z kałużą krwi, w której paplali się ci rozczłonkowani z pierwszej tury nieszczęśników. Wylądował między nimi, tracąc równowagę po dwóch krokach. Resztę dokończyło jedno z zaklęć wiedźmy unoszącej się na miotle w bezpiecznej odległości. Ugotowany niczym uszka w barszczu.

Filip przyglądał się powoli dogorywającej scenerii totalnej masakry, jęków i okazjonalnie erotycznych fascynacji czarownic z pozbawionymi nóg i rąk torsami wrzeszczących ostatkiem sił mężczyzn, mając świadomość potencjalnego niebezpieczeństwa. Jednak wiedźmy nie interesowały się nim. Rozrywały na strzępy młode licealistki, których były to ostatnie, ale nader efektowne wagary; bawiły się w berka z czołgającymi się bez nóg pracownikami urzędu miasta na „zdrowotnym”, ale Filip był dla nich jak nieuchwytne widmo. Pozostawał w bezpiecznej strefie, z niewiadomego powodu. Jak gdyby...

Sen. Kolejny, nie wiadomo skąd wyjęty obrazek, w którym jestem najpierw czynnym elementem, by bez własnej wiedzy płynnie przejść w stan biernego obserwatora masakry, groteskowego finału. Często bez puenty. Widzisz, że wiedźma zmierza do kolejnej ofiary, łapie ją za ostały się z prawej ręki kikut, szarpie za strzępy mięsa, luźna zwisające jak serpentyny. Koniec. Biel sufitu przywraca powoli ustawienia dzienne. Dłoń chwyta za telefon. Umysł domaga się godziny. Ósma trzydzieści. Ani chwili na ogarnięcie sennego bałaganu. Szara rutyna cię wzywa.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania