Narodziny potwora część 4 - Decyzje napędzane desperacją

TW: opisane drastyczne sceny; zabijanie zwierząt

 

„Ojciec z synem w ramionach uciekał, ile sił w nogach, błagając niebiosa, aby nikt ich nie znalazł, nikt nie ruszył w pogoń. Małe zawiniątko, któremu oddał swoją koszulę, kwiliło w jego ramionach cichutko, zmęczone głośnym płaczem, jednak nie miał czasu na jego uspokojenie. Parł przed siebie, zasłaniając synka przed iglastymi gałęziami, chlastającymi twarz i przecinającymi skórę.

W końcu opadł z sił i osunął się po pniu wielkiego świerku na ziemię, oddychając głęboko. Spojrzał na czerwoną twarz w swoich ramionach – oczy zamknięte, skóra wciąż ze śladami zaschniętej krwi.

– Wszystko dobrze, malutki – wyszeptał, całując czoło synka. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

Oparł głowę o pień drzewa, zamykając oczy. Nie chciał zasypiać, bał się, że dzikie zwierzęta wyczują krew i zaatakują ich, gdy ten będzie najbardziej podatny na atak. Oddychał głęboko, miarowo, wkrótce zmęczona świadomość osunęła się do krainy snów, jednak ramiona nie wypuściły również śpiącego noworodka.

Obudził go płacz. Podskoczył w miejscu wystraszony, rozejrzał się dookoła, na końcu spojrzał w dół na rozwarte szeroko, bezzębne usta.

– Ćśś… – nieważne, jak długo kołysał dzieckiem, nie miało znaczenia, jak miękkim i spokojnym głosem śpiewał mu kołysanki, rozwrzeszczany płacz jedynie przybierał na sile. – Proszę cię – wstał, bujając ciałem w przód i w tył, nucąc z rosnącym zniecierpliwieniem. – Ciiicho… błagam… – cisza nie nadchodziła, a płacz jedynie się nasilił. – Zamknij się! – sfrustrowany i bezradny wydarł się na bogu ducha winne dziecko, które rozpłakało się jeszcze głośniej.

W końcu, tracąc cierpliwość, urwał kawałek koszuli, w którą zawinął zdeformowane ciałko, zwinął ją w mały kłębek i włożył w rozwarte usta. Noworodek zaczął ssać, kwiląc cicho, wkrótce zamilkł.

– Zaraz wrócę, nie ruszaj się – ojciec ułożył synka w pustej, starej dziupli, w pniu drzewa, zaraz nad ziemią, ułamał kilka rozłożystych gałęzi, zakrywając dziurę w nadziei na stłamszenie ludzkiego zapachu.

Następnie się odwrócił i z mocno bijącym sercem ruszył biegiem tą samą trasą, którą nie tak dawno uciekał.

Po zbyt długim jak dla niego czasie w końcu dotarł do swojej chatki. Wieśniaków już nie było. Albo rozeszli się w poszukiwaniu zbiegów, albo wrócili do swoich domów. Tak czy inaczej, szczęście było po jego stronie. Ruszył trochę głębiej w las, dał znak warczącemu psu, by ten się uspokoił, po czym wszedł do swojej własnej zagrody z dwiema kozami. Jedna, jak to miała w zwyczaju, podbiegła do niego, próbując ubóść go rogami, jednak nauczony wieloletnim doświadczeniem złapał ją za róg i podprowadził do płotu ze świeżo ściętego świerka. Druga koza podążyła za pierwszą, mecząc głośno.

Wziął linę, wiszącą na płocie i zawiązał ją na szyjach kóz. Spojrzał w stronę chatki, myślał nad tym, aby przynajmniej pożegnać się z żoną, która odeszła przedwcześnie, lecz wspomnienie płaczu synka natychmiast go przed tym powstrzymało.

Opuszczał wioskę po raz kolejny, tym razem szybkim marszem z dwiema kozami za nim i wesołym pieskiem przy nodze.

Po czasie, wydającym się wiecznością, w końcu wrócił do świerka z dużą dziuplą w pniu. Po raz pierwszy poczuł ulgę, słysząc zduszony płacz. Agresywną kozę, przywiązał do pnia drzewa, po czym odsłonił iglaste gałęzie i wziął w ramiona niemal sinego na twarzy malucha, wyjmując prowizoryczny knebel.

Do skubiącej trawę kozę, która była spokojna tak długo, jak jej towarzyszka była w zasięgu wzroku, podsunął synka, wkładając mu do buzi jedno z wymion. Małe usta natychmiast zaczęły ssać, pijąc nagromadzone mleko z zamkniętymi oczami. Dzięki temu resztę nocy mogli spędzić w ciszy, kiedy ojciec spał czujnie oparty o drzewo z psem grzejącym bok jego nogi i kozami pasącymi się nieopodal.

Następnego dnia, obudzeni przez promienie słońca na twarzy, tuż po nakarmieniu niemowlęcia, nietypowy orszak ruszył w dalszą drogę. Planem było dojście do wioski oddalonej o tydzień drogi. Po minięciu południa ojciec nareszcie pozwolił sobie na odpoczynek, chociaż nie z własnej woli. Patrzył na pijącego mleko synka, przełykając ślinę. Był głodny i spragniony, jednak w pobliżu nie było nigdzie strumienia, a mleko wystarczało dla niemowlaka, ale nie dla dorosłego mężczyzny. Ruszył w dalszą drogę, próbując ignorować ból pustego żołądka.

Po dwóch dniach picia samego mleka nie wytrzymał dłużej. Obudzony w środku nocy przez beczenie jednej z kóz, której noga utknęła między kamieniami, gdy ta podeszła za blisko stromego osuwiska, podszedł do niej gotowy uwolnić zranione zwierzę, jednak się zatrzymał. Podróż była już i tak wyjątkowo trudna, głodny pies nie stanowił żadnej ochrony, a i on niedługo opadnie z sił, ciągniecie za sobą rannego zwierzęcia, było głupotą samą w sobie.

Zamiast kucnąć i uwolnić nogę kozy spomiędzy kamieni, złapał ją za kark obiema rękami, jak robił to w przeszłości wiele razy podczas uboju i mocnym, stanowczym, szybkim ruchem przekręcił. Cichy chrup, sprawił, że żałosne zawodzenie ucichło.

Liny uwiązanej na szyi użył do zawieszenia martwego zwierzęcia na gałęzi za tylne nogi. Nie miał przy sobie żadnego noża, więc używając zębów, przegryzł cienką skórę na karku, pociągnął, odgryzając kawałek tkanki, a następnie wypluł ją gdzieś na bok. Pies zastrzygł uszami, podszedł i połknął surowe mięso, nawet nie gryząc.

Tymczasem mężczyzna, używając palców systematycznie, zrywał pokrytą sztywną szczeciną powłokę centymetr po centymetrze, pocąc się bardziej niż podczas nieustannej wędrówki. Wymagało to od niego zdecydowanie zbyt dużo czasu i siły, jednak w końcu mu się to udało. Odrzucił ją na bok, pozwalając psu wylizać krew i pożreć mięso, które oderwało się od kości.

Sam pozwolił krwi spłynąć i wsiąknąć w ziemię, ignorując desperacyjne beczenie drugiej z kóz.

Gdy noc zaczęła przeradzać się w świt, użył suchych iglastych gałęzi i dwóch kamieni do rozpalenia ogniska. Oderwał duże kawałki mięsa, podzielił je na mniejsze części i upiekł wszystkie, używając do tego patyka, który znalazł gdzieś na ziemi. Kości oddał psu, a skóry użył jako tobołka do przechowywania upieczonych kawałków mięsa.

Kiedy słońce wisiało już wysoko na horyzoncie, ruszył w dalszą drogę biedniejszy o jedną kozę, ale bogatszy o jedzenie, które jeśli się postarać, na pewno starczy mu na całą podróż.

Niestety już następnego zaczęły się kłopoty. Straciwszy swoją towarzyszkę koza, przestała dawać mleko i jeść. Nie miała siły, by wstać, od czasu do czasu pomekiwała tylko żałośnie z tęsknoty. Dziecko było za małe, aby, jeść mięso, a Ojciec nie mógł już zawrócić do wioski. Do sąsiadującej wioski było bliżej, popędzany strachem i koniecznością, pokonał pięciodniowy dystans w dwa dni, lecz wciąż około dwa lub trzy dni drogi przed nim. Nie mógł pozwolić głodować niemowlęciu przez tak długi czas. Jego jedynym wyjściem było znalezienie dzikiego zwierzęcia, samicy ciężarnej bądź takiej, która niedawno urodziła.

– Szukaj – wydał polecenie psu, jak wiele razy wcześniej, kiedy ruszał na polowanie, zaplątując linę z pozostałościami sierści wokół swojej ręki.

Najedzony, wieloletni przyjaciel, natychmiast zaczął węszyć dookoła. Po dość krótkim czasie złapał trop i podążając za nim, znaleźli łanię wylizującą dopiero co narodzonego cielaka. W pobliżu nigdzie nie było widać jelenia lub innych zwierząt. Mógł również usłyszeć szum wody, więc w pobliżu musiała być rzeka. To były zarówno dobrze, jak i złe wieści. Dobrze było w końcu nie musieć kopać dziur w wilgotnej ziemi i czekać po kilka godzin na kilka łyków zimnej wody lub zbierać rosy z liści, jednak woda oznaczała obecność większej ilości zwierzyny, niż kiedy trzymał mniej suchszych obszarów.

Nie miał większego wyjścia. Ułożył synka pod drzewem, wydał polecenie psu, aby ten pilnował i z gracją dzikiego zwierzęcia, w nieludzkiej ciszy zaszedł osłabioną łanię od tyłu. Zgrabnymi, szybkimi ruchami związał jej kończyny oraz pysk, żeby nie mogła zaalarmować swojego stada. Koniec liny dał w pysk psu, sam wziął w ramiona gaworzącego malucha i tak ruszyli w stronę szumu wody”.

 

– Dlaczego przerwałaś? – Alexander uniósł swój wzrok znad pobazgranych kartek, rozrzuconych po całym stole.

– Żeby mógł pan uporządkować notatki – pociągnęła mały łyk ze swojego kieliszka. – Oraz zwilżyć usta i gardło, jestem pewna, że jest pan spragniony. I może obmyć ręce z tuszu. Powinien pan również zmienić pióro, to jest już zużyte.

Nie wiedział, czy był pod wrażeniem spostrzegawczości Soleil, czy zirytowany jej perfekcjonizmem. Notatki mógł uporządkować później, tusz na rękach nie był przesadnie dużym problemem, a pióro dawało sobie jeszcze świetnie radzić. Nie mógł zaprzeczyć, iż chciało mu się pić, ale jeszcze bardziej chciał poznać dalszy ciąg historii.

Mimo tych myśli nie okazał swojej irytacji, złapał swój kieliszek i po raz pierwszy upił większą część czerwonego płynu jednym haustem. Gorzkawa słodycz połaskotała jego kubki smakowe, pomagając mu się zrelaksować. Bez słowa czy polecenia ze strony Soleil, Sebastian przyniósł mu miskę z ciepłą wodą oraz białą szmatką i nowe gęsie pióro.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle tydzień temu
    Nadal świetnie napisane, czułam emocje, tą desperację. Mam trochę słabość do historii, w których bohaterowie funkcjonują w szeroko pojętej deprywacji i radzą sobie jak mogą.

    "ruszył w dalszą drogę biedniejszy o jedną kozę, ale bogatszy o jedzenie, które jeśli się postarać, na pewno starczy mu na całą podróż." - wszystko fajnie, ale... nie zepsuje się?

    "woda oznaczała obecność większej ilości zwierzyny, niż kiedy trzymał mniej suchszych obszarów." - mniej wilgotnych? Bardziej suchych?

    Kobieta zdaje się wykorzystywać każdy pretekst, by przetrwać opowieść... jaki ma w tym interes? "Sympatyczna opcja" jest taka, że po prostu pragnie towarzystwa ale równie dobrze może mieć mroczniejsze intencje...

    Pozdrawiam :)
  • droga_we_mgle tydzień temu
    *przerwać

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania