Nie czekaj z kolacją

Nieważne dokąd lecisz; ważne z kim. O Jawę zahaczyłem pierwszy raz, nie żebym sobie tę wyspę pieprzu i goździków celowo upatrzył, ale ponieważ inne trasy nie wchodziły w grę: wszystkie miejsca były zarezerwowane, bądź ceny bajecznie wysokie. Ten stan rzeczy tłumaczono przedświątecznym sezonem, chociaż nigdy nie wiadomo, która pora roku sprzyja podróżowaniu. Wiosennym porankiem opuściłem dom, do Frankfurtu przyleciałem jesienią, w Warszawie witała mnie zima, a po kilku godzinach lotu, deszcz, nocne przymrozki, pozbawione liści drzewa były ledwie wspomnieniem. W stolicy Indonezji trafiłem na czterdziestostopniowy skwar i zaskakująco suchy dzień, jednak pod dość zamglonym niebem. Samolot wylądował punktualnie, a do przesiadki zostały niecałe dwie godziny, pozostawiając niewiele czasu na spacery i bliższe zbadanie okolicy. W pamięci utkwiło mi tylko, że hol był przestronny i nowoczesny, sklepy przyjazne i bardziej amerykańskie niż azjatyckie, pachnące kosmetykami i drogą biżuterią, a nie jak reszta Indonezji duszącymi przyprawami: kurkumą, kminkiem, cynamonem, kolendrą… Krążyłem pierścieniem łączącym cztery terminale, bardziej dla rozprostowania nóg niż z ciekawości, ale również oglądałem wystawy, jak zwykle porównywałem ceny, a gdy chodzenie mnie znudziło, usiadłem w poczekalni. Wzywano właśnie na pokład pasażerów klasy pierwszej i biznesowej, potem tych na wózkach i matki z dziećmi, a dopiero na końcu regularną trzodę, upychając ją rzędami od ogona w kierunku dzioba, chociaż i tak nikt nie przestrzegał kolejności. Większość podróżnych stanowiły blade twarze, ale tu i ówdzie, jak w bezowym cieście nadziewanym malinami, przebijała ciemniejsza karnacja Azjatów różnych nacji i religii. Pokazując asystentce kartę pokładową, przypomniałem sobie moment odlotu na początku wyprawy — wtedy łatwo fantazjować z kim zleci podróż, bo instynkt samoczynnie szuka okazji, ale teraz nie ma to już znaczenia. Nawet nie spojrzałem na siedzącą obok. Zrzuciłem na podłogę koc i poduszkę, usiadłem w wąskim fotelu, zapiąłem pas i patrząc nieruchomo w ekran przede mną, rozmyślałem na ile gorące przywitanie czeka mnie w domu. W tym czasie maszyna zdążyła zatoczyć półkole, pogasły światła, ucichły rozmowy. Czekałem na przeraźliwe wycie, po którym nastąpi wciskający w fotel zryw, kadłub zacznie drżeć i podskakiwać, ale magiczna siła nie poderwała nas do lotu, wciąż sunęliśmy na kółkach z dziobem przy ziemi. Ten sam cykl powtarzano kilkakrotnie: wycie, zryw, wstrząsy i za każdym razem kończyło sekwencję ciche buczenie turbin na wolnych obrotach. Odnosiłem wrażenie, że samolot jest żywym stworzeniem, ma dość latania ruchem wahadłowca między odległymi miastami i chce sobie po prostu odpocząć. Siedzący przy oknach wyglądali na zewnątrz, dopóki ich uwagi nie pochłonął głos pilota z głośników. Mówił w lokalnym języku, żebym nie mógł zrozumieć jednego słowa, ale z niespokojnych min niektórych pasażerów wywnioskowałem, że komunikat jest o czymś ważnym. Istotnie, nie była to prognoza pogody, gdy pilot powtórzył treść komunikatu po angielsku, z zabawnym akcentem, jakby opowiadał śmieszny kawał:

— Ladies and gentlemen, proszę o uwagę… Mamy mały problem z silnikiem, nic poważnego…

W tym miejscu zrozumiał, że to co mówi nie jest wcale dowcipne i spróbował nieco inaczej:

— Na trzech silnikach można spokojnie lecieć i wylądować, ale niestety z pełnym obciążeniem nie wystartujemy — zakończył niezbyt optymistycznie.

Później uspokoił wszystkich, żeby czekali cierpliwie aż zaparkujemy u rękawa i tam będziemy sobie wypoczywać, podczas gdy personel techniczny prędko usunie usterkę. Jakoś nie mogłem uwierzyć w ostatnie słowa. Na lotnisku wszystkie czynności wykonują w zwolnionym tempie, opóźnienia to normalna rzecz, samoloty nigdy nie odlatują na czas, bo lepiej stać na ziemi i chcieć pofrunąć, niż szybować wysoko nad chmurami i tęsknić za twardym gruntem.

 

Usiadłem przy przeszklonej ścianie, w miejscu skąd miałem dobry widok na mój samolot, odwrócony teraz niebiesko-turkusowym ogonem, na którym wymalowano pięcioma gładkimi liniami różnej długości jakiegoś mistycznego ptaka. W pobliżu samolotu nie było nikogo, a pasażerowie zniknęli w labiryncie lotniska. Czyżbym tylko ja chciał stąd odlecieć jak najprędzej? Licząc upływające minuty, próbowałem przewidzieć, co mnie czeka. Jeszcze odwołają lot i noc spędzę tutaj na ławce, bo na hotel szkoda mi pieniędzy. Najgorsze, że myślami byłem już w domu i najmniejsza choćby przeszkoda miała rozmiar katastrofy. Patrzyłem na furgonetkę podjeżdżającą do samolotu. „To pewnie ta ekipa fachowców w rękawiczkach i białych fartuchach z laboratorium Boeinga, która rozpocznie za chwilę naprawę” — pomyślałem z nadzieją, tymczasem ze środka wyszło kilku łapserdaków w żółto-białych kamizelkach, kaskach na głowie i pękatych słuchawkach na uszach. Wskoczyli na skrzydło, otworzyli po krótkiej naradzie nieduży właz, coś tam gmerali przez chwilę, ale wkrótce wrócili do wnętrza samochodu. Przynieśli stamtąd napoje w puszkach i żarcie w plastikowych pojemnikach, posiadali dookoła otwartej na oścież, niczym nie zabezpieczonej klapy i nie zważając na ogłuszający huk pobliskich samolotów oraz nieznośny zapach lotniczej benzyny, przystąpili do konsumowania posiłku. Na skrzydle samolotu wciąż leżały narzędzia: nie jakieś wyrafinowane mikroskopy i laserowe mierniki, tylko zwykłe śrubokręty, młotki, obcęgi, jakich nawet ja potrafię używać w codziennych robótkach. Nie miałem siły na to patrzeć i postanowiłem poszukać budki telefonicznej, żeby zadzwonić do żony. Czekała dwa tygodnie, zaczeka jeszcze jedną noc. O dziwo po wykręceniu numeru usłyszałem jej głos i rozważałem, czy takiej sztuki mógłbym dokonać w Polsce, czy przypadkiem Indonezja nas nie przegoniła, przynajmniej w dziedzinie telekomunikacji. Powiedziałem żonie, żeby nie wyjeżdżała po mnie na lotnisko, bo ze względu na złą pogodę, mój lot skasowano. Potem wróciłem do poczekalni i dopiero wtedy zauważyłem tę samą Chinkę, która siedziała obok mnie w samolocie. Posłała mi nieśmiały uśmiech, jakby czas dzielony wspólnie na pokładzie dał jej prawo traktowania mnie jak znajomego. Udałem, że jestem czymś bardzo zajęty, a tak naprawdę nie miałem ochoty na rozmowę.

— Ale mamy pecha — powiedziała, pokazując ręką na samolot.

Pokiwałem przytakująco głową, a w duchu przyznałem, że nie jest znowu taka zła: miała dość jasną cerę, jakby nigdy nie wychodziła na słońce bez parasolki, całkiem okrągłe oczy i ładny uśmiech, odkrywający rzędy śnieżnobiałych zębów. Prawie wcale biustu, lecz przy szczupłej, zgrabnej sylwetce, każdy biust wygląda dobrze. Odtąd nie odstępowała mnie na krok, przylgnęła do mnie, jakbym był jej przewodnikiem albo tatusiem, choć aż tak dużej różnicy wieku między nami nie było.

 

Dochodziło południe. Przed nami siedem godzin lotu, plus cztery godziny różnicy czasu, bo lecimy zgodnie z kierunkiem obrotu kuli ziemskiej. Może zdążymy, trzeba być dobrej myśli.

— A jeśli nie? — Chinka zasiała wątpliwość.

— Wtedy zawrócą nas do Melbourne.

— Czemu tam? — spytała zdziwiona, a jej oczy przybrały jeszcze bardziej okrągły kształt.

— Bo to najbliższe lotnisko gdzie nasz samolot może wylądować.

— To w Melbourne pozwalają lądować o północy?

— Pozwalają.

— A czemu nie w Sydney?

„Żebyś miała urozmaiconą podróż” — miałem zamiar jej odpowiedzieć, bo już zaczynała mnie irytować tymi pytaniami, ale zagryzłem usta i tłumaczyłem cierpliwie jak dziecku:

— W Melbourne lotnisko jest daleko od centrum miasta, a w Sydney w samym środku.

— Nie mogli zbudować gdzieś dalej?

— Mogli, ale sądzili, że samoloty będą lądować od strony morza, nie przelatując nad domami.

— A nie mogą?

— Mogą startować i lądować tylko pod wiatr, a wiatr nigdy nie wieje w przeciwne strony równocześnie.

— I oni tego nie wiedzieli?

— Wiedzieli, ale miasto było wtedy mniejsze, a samoloty nie tak hałaśliwe.

Po tym woleju pytań i odpowiedzi zapadło milczenie, nie na długo.

— Nigdy nie byłam w Melbourne, jak tam jest?

Pociągnąłem łyk soku pomidorowego, którym poczęstowała mnie przechodząca stewardessa i już na spokojnie podsumowałem informacje wyczytane w przewodniku turystycznym:

— Przyjemne miejsce do zwiedzania i zamieszkania, bardziej europejskie niż amerykańskie, duży wybór przedstawień teatralnych i muzyki, ciekawa architektura, największa na świecie sieć tramwajowa…

Słuchała kiwając lekko głową, lecz gdy skończyłem, na jej dziecięcej twarzy zauważyłem wahanie.

— A plaże ładniejsze niż u nas?

— Plaże są niczego sobie, woda spokojniejsza, bo w zatoce…

— Jak to? — weszła mi w słowo. — Przecież większość uważa plaże w Sydney za najpiękniejsze na naszej planecie.

— Owszem, piękniejszych nie widziałem, oczywiście w obrębie dużego miasta.

— Wiedziałam, dlatego tam mieszkam — skwitowała ucieszona.

 

Dalszą rozmowę przerwał kolejny komunikat pilota, który potwierdził nasze obawy: ze względu na opóźnienie skierują nas do Melbourne. Odpowiedziało mu ogólne poruszenie wśród pasażerów. Siedzący przede mną Pommy*, powstał ociężale z miejsca i chodząc korytarzem zaczął organizować coś w rodzaju akcji klasowej przeciwko liniom lotniczym. Miał do tego słuszne powody, gdyż był jednym z uczestników wycieczki i ta nieoczekiwana zmiana trasy pokrzyżowała mu harmonogram. Nalegał na zwrot opłaty za bilet lub bodaj darmowy nocleg w Melbourne. Na to drugie żądanie kapitan po konsultacji z przewoźnikiem wyraził zgodę, lecz wkrótce wyszło na jaw, że nie ma miejsc w hotelach, ani kwaterach prywatnych udostępnianych w takich wypadkach.

— To skandal! — pomstował grubas. — Wytoczę wam proces w sądzie!

Nikt go nie słuchał, bo w ostatniej chwili firma przewozowa zaoferowała każdemu pasażerowi jako formę rekompensaty czek na dwieście dolarów.

 

Kilka minut przed północą wylądowaliśmy na lotnisku Tullamarine w Melbourne. Następny samolot do Sydney odlatywał za sześć godzin. Pożyczyłem mojej współpasażerce Asmarze, szczęśliwej drogi i ruszyłem w poszukiwaniu atrakcji, za które mógłbym zapłacić czekiem. Wspaniałomyślna oferta miała haczyk: czek można było spieniężyć jedynie na lotnisku, a o tej porze wszystkie punkty sprzedaży zamknięto na klucz, za wyjątkiem McDonalda i baru bistro. Mac świecił pustką, można było wygodnie siedzieć samemu przy stole, ale nie sądziłem, żebym dał radę wydać tam choćby połowę ofiarowanej sumy. Natomiast bar był załadowany po brzegi ludźmi z mojego samolotu, jak okręt wrzaskliwą załogą. Prym wiódł Anglik-wichrzyciel. Otaczała go gromada ludzi przy największym stole, zastawionym ciasno szklankami i butelkami różnego koloru. Awanturniczy nastrój nie opuszczał Anglika, a wprost przeciwnie: w miarę spożywanego trunku, ryczał niczym lew i tym zyskiwał sojuszników w walce z nieludzkim systemem. Stanąłem za ladą i zamówiłem koniak, najdroższy jaki mają. Czekając aż podadzą, spostrzegłem Asmarę idącą pasażem. Ona zauważyła mnie również, bo szybko zmieniła kierunek i podeszła do mnie.

— Fajnie, że jesteś. Wypij za moje zdrowie, bo nic innego nie można tutaj kupić — to mówiąc podała mi swój czek, taki sam, który przed chwilą odebrałem w okienku linii lotniczych.

Poprosiłem barmana, żeby nie tracił czasu na nalewanie i zostawił mi butelkę, a do tego podał drugi kieliszek.

— A ty nie wypijesz mojego?

— Picie alkoholu dla wyznawcy islamu to ciężki grzech — wyrzuciła mi Asmara, mrużąc przy tym lekko oko, żebym nie miał pewności czy mówi serio, czy to jakieś zgrywy.

— A w mojej religii odmowa wypicia jest czymś o wiele gorszym — odpowiedziałem w równie dwuznaczny sposób.

— To skąd ty jesteś?

— Z Polski — musiałem powtórzyć dwa razy, bo za pierwszym razem usłyszała „z Holandii”.

— Gdzie to jest?

— Taki nieduży kraj między Rosją i Niemcami — wyjaśniłem.

— Indonezja to również mnóstwo małych państewek — pocieszyła mnie szerokim uśmiechem na buzi.

 

Wypijając powoli zawartość butelki, słuchałem jej opowieści: Asmara pochodziła z zamożnej rodziny osiadłej w Dżakarcie. Do Sydney przyjechała studiować business management. Poznała kogoś na uniwersytecie, a potem wystąpiła o pobyt stały. Potrzebowali wtedy osób religii islamskiej w policji, ale żeby dostać tam pracę, musiała zrezygnować z obywatelstwa Indonezji i odtąd była gościem we własnym kraju. Z początku nie brzmiało to wiarygodnie, lecz nie miałem powodu, żeby jej nie wierzyć. Uznałem, że takie jak ona też są potrzebne w roli stróża porządku, bo niewierna pałująca muzułmankę w miejscu publicznym może wzbudzać niezdrowe emocje, a swoja swoją to co innego. Dalszy ciąg zwierzeń zakłóciła zapowiedź o odlocie naszego samolotu do Sydney. Poszliśmy razem do odprawy, ale posadzono nas daleko od siebie. Asmara namówiła osobę siedzącą obok niej, by zamieniła ze mną miejsce. Zamiast smukłych, drobnych asystentek Garuda Indonesia, obsługiwały nas teraz kowbojki o wybujałych kształtach, w bluzkach w podłużne, biało-czerwone pasy i kapeluszach jackaroo**, zatrudniane przez Ansett Australia. Dziś ta kultowa linia należy do historii; została wyparta przez bardziej ekonomiczne: Jetstar, Virgin, Rex…

 

Przelot między dwoma największymi miastami Australii z dziewczyną jest jak randka na wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Lot zabiera niecałą godzinę, z czego większość czasu schodzi na wznoszenie i opadanie, a tylko krótką chwilę trwa ruch idealnie poziomy — wtedy należy złożyć oświadczyny lub co najmniej wyznać jej miłość. Nietrudno znaleźć właściwe słowa, kiedy w powietrzu tłoczonym do kabiny czuć zapach jajecznicy, pieczonych plasterków pomidora, ociekających tłuszczem kiełbasek i wstążek chrupiącego bekonu. Pomimo wczesnej pory serwowano duże ilości Victoria Bitter, a z win: Chardonnay i Shiraz, nieomal do momentu kiedy pilot posadził jumbo jeta na długim pasie lotniska Kingsford-Smith, pośród błękitnych fal Zatoki Botanicznej. W takich chwilach papież całował ziemię, a mnie również ogarnęło wzruszenie.

— Jestem bezpaństwowcem, nie należę do żadnego kraju — wyznałem. Nie powinienem tego mówić, ale dotrzymywała mi towarzystwa wystarczająco długo, żeby poruszyć osobisty temat.

— Nie lubisz, kiedy nazywają cię Ozi? — brzmiała jej natychmiastowa odpowiedź.

— Nie przepadam… Nie przynosi mi to żadnego zaszczytu. Wolałbym, żeby ludzie traktowali mnie jako Polaka tymczasowo zajętego czymś ważnym na Antypodach.

Myślała o tym przez chwilę, po czym stwierdziła:

— Wobec tego twoje życie to podróż.

W tym krótkim zdaniu było sporo prawdy, lecz mimo to nie przytaknąłem, a wówczas zapytała mnie o coś, co sam ukrywałem głęboko przed sobą:

— Czy myślisz o powrocie na stałe?

— Myślę, że to możliwe, dopóki nie jest za późno.

— Mam nadzieję, że nie jest za późno na cokolwiek tylko zechcesz — były to chyba jej ostatnie słowa. — Witaj w Sydney i bądź zdrów! — pożegnała mnie.

— Dzień dobry i do zobaczenia — odrzekłem, odprowadzając ją wzrokiem.

Nie jestem pewien czy ten dialog miał miejsce w samolocie, w kolejce do cła, czy na postoju taksówek. Pamiętam tylko, że był poranek, słońce świeciło wysoko, a miasto spowijała mgła. Stałem z walizką na peronie kolejki, nikt na mnie nie czekał.

 

*Pommy — uszczypliwie Brytyjczyk. Nazwa pochodzi od przypominającego owoc granatu (ang. pomegranate) wyglądu policzków dzieci emigrantów przyjeżdżających z Wielkiej Brytanii do Australii.

 

**Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Australii.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (19)

  • DrV dwa lata temu
    Wrzuć do edytora co automatycznie wytłuszcza pogrubia literki kluczowe dla słów żeby było łatwiej czytać bo widzę że lekkie pióro a jednak blok tekstu
  • Narrator dwa lata temu
    DrV,

    format tekstu jest dostosowany do moich możliwości (bardzo zresztą ograniczonych). Jeśli nie mam problemów z czytaniem to zakładam, że czytelnik również będzie czytać z łatwością. Oczywiście każdy ma inne preferencje, dlatego dalsza edycja tekstu bez szczegółowych wskazówek jest niemożliwa.

    Przepraszam za wszelkie usterki i pozdrawiam. ?
  • DrV dwa lata temu
    Narrator https://lingojam.com/BoldTextGenerator jeszcze nie stworzyli do języka polskiego, sorki
  • Narrator dwa lata temu
    DrV,

    proponuję zwiększyć rozmiar czcionki w przeglądarce lub używać większego ekranu: polecam PRISM+ X490
    https://prismplus.com.au/collections/monitors/products/prism-x490-pro
  • słone paluszki dwa lata temu
    Tytuł wprowadza niespokojny klimat, przez co czyta się z grobowym nastawieniem, wyczekując katastrofy. Ufff.
    Wyimek zadowolonego z życia businessmana.
    Dobrze się czytało, choć z lekkim nerwem.
    Pozdrawiam *****
  • Narrator dwa lata temu
    Słone paluszki,

    czemu zaraz grobowym?

    Życie to żaden horror, ale zwyczajna szarzyzna i bułka z masłem. Chyba, że codzienność się uprzykrzyła, wtedy potrzebujesz poczytać o katastrofie, żeby móc się później odprężyć. Samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. Im dłużej latasz, tym bardziej zwiększasz szanse przeżycia, a za każdym razem gdy wsiadasz do tramwaju, wtedy robisz dokładnie na odwrót.

    Czas się wzbić w przestworza. ✈️?
  • słone paluszki dwa lata temu
    Lubię latać i nie odczuwam strachu. Po prostu tytuł zasugerował, że ktoś się nie pojawi, bo...
  • Józef Kemilk dwa lata temu
    Atmosfera przypominała mi nieco cykl Tomków Szklarskiego. A Indonezja przypomina mi wujka Misjonarza. To była jego druga (chyba pierwsza) ojczyzna. Dobrze się czytało.
    Pozdr
    5
  • Narrator dwa lata temu
    Przypomnieć Szklarskiego to najwyższe wyróżnienie... dzięki. ??
  • Tjeri dwa lata temu
    Opowiadania drogi zawsze mają urok. Nawet jeśli droga jasna, cel określony, to wprowadzają swoisty, atawistyczny niepokój.
    Jak zawsze w Twoich tekstach mocną stroną są opisy. To one budują atmosferę, zachwycają szczegółami i (dobrze pojętą ?) poetyckością.
    Piękne:
    "Pewnie nie tylko ja słucham czterech pór roku jednym ciągiem: wiosennym porankiem opuściłem dom, do Frankfurtu przyleciałem jesienią, w Warszawie witała mnie zima, a po kilku godzinach lotu, deszcz, nocne przymrozki, pozbawione liści drzewa były ledwie wspomnieniem. W stolicy Indonezji trafiłem na czterdziestostopniowy skwar i zaskakująco suchy dzień, jednak pod dość zamglonym niebem."
    Dobre pisanie.
  • Narrator dwa lata temu
    Miło przeczytać taki pokrzepiający komentarz.?
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Oprócz opisów przyrody lubię też u Ciebie opisy kobiet. Pozwalają bliżej poznać męskie spojrzenie. No i jest jeszcze element edukacyjny. Te odpowiedzi na pytania: "...w Melbourne, jak tam jest?", "A plaże?".

    (Brakuje mi komentarzy Szpilki. Tutaj, i pod innymi tekstami. Może wróci i się odezwie?)
  • Narrator dwa lata temu
    Trzy Cztery,

    opis kobiety (dość zresztą powierzchowny) jest w tym wypadku częścią charakterystyki bohatera. Jak mawiał Hłasko: o facecie można się dowiedzieć najwięcej, sypiając z jego kobietą.

    Dziękuję za cenny komentarz. ?
  • Pasja dwa lata temu
    Jak zwykle wspomnienia z lekkim zabarwieniem niedomówienia... proza życia przeplatana złotą osnową.
    „Nieważne dokąd się leci, ważne z kim”… dobry start i poniekąd trafiony. Warto nieraz wyjść poza swoją klatkę i polecieć pod wiatr.
    "W pamięci utkwiło mi… sklepy przyjazne i bardziej amerykańskie niż azjatyckie… Ameryka kiedyś była jak sen o raju, o dolarach. Często sen się kończył dla tych, co szybko jedli amerykańskie danie.
    „a dopiero na końcu regularną trzodę”… można było zaszaleć na chwilę i potem cały rok spłacać kredyt, niektórzy tak robili.
    „Dobrze mieć młodszą o kilka lat żonę, bo bez oporu pójdzie na każdy numer”… pewnik? chyba nie w obie strony.
    „Odnosiłem wrażenie, że samolot jest żywym stworzeniem”… wypowiedzenie rzeczy często jest wytłumaczeniem dla danej sytuacji. Tak jak za nas, bez nas, ktoś podejmuje decyzję, niekoniecznie człowiek, tak samo za maszynę. Natura potrafi zakręcić życiem. Tylko czas sobie płynie własnym torem - „Nie czekaj z kolacją”… nie poczeka: zje sama, albo w towarzystwie, albo pójdzie głodna spać. Czasem warto zaskoczyć?
    „bo lepiej stać na ziemi i chcieć pofrunąć, niż szybować wysoko nad chmurami i żałować, że się nie stąpa po twardym gruncie”… jak w życiu trzeba próbować, ale zawsze mieć port, do którego powracamy. Czego dowodzi tęsknota… „ale myślami byłem już u siebie w domu” „Czekała dwa tygodnie, zaczeka jeszcze jedną noc”… taka noc jest czasem dłuższa, aniżeli tygodnie, bo myśli się o tym, że coś się wydarzyło?
    „czy takiej sztuki mógłbym dokonać w Polsce, czy przypadkiem Indonezja nas nie przegoniła, przynajmniej w dziedzinie telekomunikacji”… cudne były budki telefoniczne i głos "wrzuć monetę, dlatego często nosiły na sobie oznaki zdenerwowania.
    "nie gustuję w Azjatkach, za wyjątkiem Hindusek i tych dalej na zachód"… czyli sen o raju, nawet jeśli chodzi o kobiety.
    „lecz przy szczupłej, zgrabnej sylwetce, każdy biust wygląda dobrze”… ciekawe odczucie z perspektywy męskiego spojrzenia, jednak to rzecz gustu.
    „Mogą startować i lądować tylko pod wiatr, a wiatr nigdy nie wieje w przeciwne strony równocześnie”… znam ten problem, mieszkam w środku miasta, gdzie korytarz zbliża się do Balic i nad moim blokiem obniżają lot samoloty.
    „Pommy*, podniósł się ociężale z miejsca i chodząc korytarzem zaczął organizować coś w rodzaju akcji klasowej przeciwko liniom lotniczym”… obrazek z życia, zawsze znajdzie się taki społecznik dla podniecenia ognia. Może dzięki temu te bony zaoferowano i ugaszono konflikt, kasa i tak wróciła do siebie.
    „Picie alkoholu dla wyznawcy islamu to ciężki grzech”… czy aby na pewno?… „A w mojej religii odmowa wypicia jest czymś jeszcze gorszym”… o! straszne i karniaka dostaniesz, nawet może dojść do rękoczynów.
    „Jestem bezpaństwowcem, nie należę do żadnego kraju”… chyba dobry sposób na poszukiwanie siebie w sobie… „Wobec tego twoje życie to podróż”… bez końca, czy początek bez końca?
    "Czy myślisz o powrocie na stałe?"… czy znamy odpowiedź, czy poznamy, czy starczy nam siły dopłynąć do portu? - pytania i odpowiedź w jednym zdaniu: — „Myślę, że to możliwe, dopóki nie jest za późno”… tylko, gdzie jest to późno?
    "nikt na mnie nie czekał"... czy to był kierunkowskaz na zmiany i odnalezienia siebie?

    drobiazgi:
    nie zdecydowanym - niezdecydowanym
    za wyjątkiem? - z wyjątkiem

    Pozdrawiam serdecznie
  • Narrator dwa lata temu
    Pasja,

    jednak w końcu się zdradziłaś: mam przyjemność z Krakowianką. ?

    Wstyd przyznać, ale w Krakowie byłem tylko dwa razy: kiedy jechałem na zgrupowanie przed-maturalne do Zakopanego, drugi raz dopiero cztery lata temu: podczas wakacji z żoną i synem. Ale ten drugi raz wystarczył, żebym się zakochał w Twoim mieście na życie. Wynajęliśmy stylowy, dopiero co odnowiony apartament na Stradomskiej, kilka kroków od Wawelu, w samym środku mnóstwa atrakcji. Szkoda, że spędziliśmy tam zaledwie pięć dni i trzy noce. Pogoda była piękna, miasto radosne i gościnne — chciałbym, żeby cała Polska była taka.

    Nie mogę uwierzyć, że czytałaś tak uważnie, żeby wyłapać błędy. Napisałem to opowiadanie 29 marca, opublikowałem 21 maja, dokonałem w międzyczasie 48 poprawek, a mimo to nie zauważyłem tych pomyłek. Tekst ma tylko nieco ponad dwa tysiące słów, lecz widocznie jedna głowa nie wystarczy.

    Jak zawsze Twój komentarz sprawił mi olbrzymią przyjemność drobiazgowością i ciekawymi uwagami. Wielkie dzięki. ? ??
  • Szpilka dwa lata temu
    Oj tak, podróże fajne są, ale z tą młodszą żoną to straszne przegięcie, no i okrutny egoizm, bo albo szybko wdową się zostaje, albo musi się prykiem mężulem zajmować. Żona Chaplina strasznie ubolewała, że mężul taki stary, a jej w samotności przyszło żyć. Głupia ta kultura, mój boy nie jest ode mnie starszy ?

    Narrator, jak zwykle ciekawie, jak zwykle dobrze się czytało ?
  • Narrator dwa lata temu
    Szpilka,

    wiedziałem, że ten szczegół Ci nie przypasuje, dlatego właśnie to umieściłem.?

    Ale kilka lat to nie znaczy 36 lat, tyle co Chaplina ostatnia żona. Co do mnie — moja żona jest tylko rok młodsza, więc chyba już się czujesz lepiej. ?

    Dzięki za przeczytanie i komentarz. ?
  • Szpilka dwa lata temu
    Narrator

    No i to się ceni, razem przez życie, a nie - jedno życiem zmęczone, a drugie życia głodne ?
  • Narrator 7 miesięcy temu
    Dawne opowiadanie w nowej edycji, po usunięciu wszystkich zaimków „się”.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania