Nie mogę, a przecież…
Nie mogę nazwać Cię bliską,
choć w ciszy jesteś najbliżej…
Nie mogę zatrzymać wzroku,
choć Twoje oczy wciąż grają mi w duszy.
Jestem skałą, opoką.
A przynajmniej powinienem nią być…
Lecz pęknięcia w niej mają Twój uśmiech,
Twoje pytania, wypowiedziane spojrzeniem,
To ciche “czy mnie widzisz?”
Widziałem.
Od pierwszego dnia.
Zbyt wyraźnie, żeby zapomnieć.
Zbyt nagle, by nie zadrżeć.
Myślisz, że czuje gniew.
Nie – napewno nie na ciebie.
Bo w Tobie nie ma winy.
W Tobie jest… światło, którego nie umiem ugasić
modlitwą, postem,
ani odległością między ławkami.
I czasem pytam Boga:
„Czemu ją postawiłeś na mojej drodze,
skoro nie mogę iść z nią dalej?”
Ale Bóg milczy.
Może wie, że ja i tak idę…
Codziennie.
W myślach.
W modlitwie.
W tych chwilach, gdy po prostu jesteś blisko
A ja czuję, jak moje serce robi krok w Twoją stronę.
Nie powinienem.
Ale jesteś moim „nie powinienem”,
które boli jak prawda.
Gdy patrzę na Ciebie,
widzę więcej niż powinien człowiek w sutannie.
Nie ciało.
Duszę.
Niespokojną, piękną, prawdziwą.
I w tym wszystkim
jest we mnie takie miejsce —
maleńkie, jak zakamarek między wersami psalmu —
w którym kocham Cię tak mocno,
że aż boli.
Jeśli kiedyś odejdziesz,
Stanę święty dla świata,
ale pusty w środku.
Jeśli zostaniesz —
nie wiem, jak długo zdołam się powstrzymać...
Bo tylko Ty potrafisz dotknąć mnie
nie dotykając.
Więc trwaj.
Choćby w milczeniu.
Choćby w snach.
Bo Twoja obecność
to moje najukochańsze “Amen”.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania