Nie obchodzi mnie nic
Nie wiem, ile minęło lat od naszego ostatniego spotkania. Nie wiem, jak długo go już nie widziałem, ale było to… dwanaście? Może trzynaście lat? Wiele w każdym razie. Wiele też przez ten czas się zdarzyło. Wyszedłem za mąż — czego do dzisiaj żałuję — adoptowałem psa, który wpadł pod jadący 8 kilometrów na godzinę traktor i przy okazji zabiłem własnego ojca, gadając mu ciągle, jaki to on nie był głupi. Zmarł co prawda na zatrucie pokarmowe, bo głupi stwierdził, że nafta to kawa, ale pomińmy ten szczegół.
Ostatecznie, nie wiem już, ile mam nawet lat. Wyglądam na trzydzieści, czuję się na pięćdziesiąt, a zapewne mam koło czterdziestu. Palę fajki w altance, siedząc koło mojej hiper-duper mafiozy Natashy — a konkretnie to figurce Black Widow, bo ma ładny tyłek — i czekam… w sumie nie wiem na co. Jestem niedojrzały emocjonalnie i psychicznie mniej więcej tak, jak niedojrzała emocjonalnie i psychicznie była reklama Delmy w 2012. I mniej więcej tak niedojrzały, jak to porównanie.
Ale na czym to ja…? A, tak, przyjaciel. Nie widziałem tego skurwysyna już od jakichś dwudziestu lat. Wydaje się być ulotnym wspomnieniem, które zniknie wraz z ostatnim tchnieniem i powiewem porannego wiatru…
Marcel był fajny. Nawet bardzo fajny. Ubarwiał nasz czas nie tylko dobrymi żartami, lecz nade wszystko — doskonałym poczuciem humoru (jakby to nie było tym samym). Przy okazji wybitnie grał na pianinie. “Sonatę Księżycową” zagrywał lepiej niż sam Beethoven, a “Nocturn” potrafił sklawiszować wstając o trzeciej w nocy z zamkniętymi oczami.
I nie palił fajek.
Ja natomiast — mam pracę. Mało płatną, bo mało, ale mam. Uczę w szkole. Historii. Gadam coś tam o starożytności i średniowieczu, kaj wie po co. Nikt i tak tego nie zapamięta, ledwo ja jestem w stanie powtórzyć z głowy jakąś datę. Skończy się to jak zawsze: masz dwa i pół koła, pocałuj mnie w dupę i cześć. I żyje się tak z dnia na dzień, w pieprzonym błędnym kole, waląc mordą o ścianę każdego poranka i o poduszkę — każdego wieczora.
Frank wstał, zgasił papierosa i wszedł do domu. Odór zaatakował od razu, ale tylko na chwilę musiał zatkać nos. Przyzwyczaił się już do sfajczonego piekarnika, zepsutego żarcia, potu ubrań i znoszonych koszul czy walącego w każdym miejscu mieszkania piwa. Wiedział, że doprowadził to miejsce do agonalnego stanu i wcale mu to nie przeszkadzało. Miał gdzie mieszkać, miał gdzie pracować, miał za co żyć.
Sięgnął do półki z lekami nad blatem w kuchni. Z zestawu małego alchemika starannie powybierał odpowiednie ampułki, dobierając się w końcu do tych największych, białych, ze znakiem krzyża. Dzieląc ją na cztery części, czuł już jak odlatuje w szczęśliwe rejony błogiego spokoju i prokrastynacji.
Nie znoszę ich brać po papierosach i mówię wam, nie róbcie tego. To straszne świństwo. Fajki, znaczy się. Ja je palę, bo w mojej pracy pali taki jeden — Karol, i trochę głupio gadać z nim o życiu pod szkolnym płotem na przerwach i nie palić.
Mam szczęśliwe życie. Naprawdę. Abonament Netflixa, piwo, żarcie, żonę, rodzinę… Nie narzekam. Znaczy… Czasem narzekam, nie powiem, ale ogranicza się to do kilku rzuconych pod nosem klątw. Poza paroma rzeczami, nie mam sobie nic do zarzucenia.
Wtedy do domu wparowała jego żona — Maria. Ubrana jak zwykle w ciasne, starte dżinsy i białą koszulę, podkreślającą… co nieco, zaczęła latać po wszystkich pokojach, szczególnie między salonem a kuchnią. Frank wziął szybko czwarty odłamek tabletki i zaczął przyglądać się temu skarnawalizowanemu spektaklowi.
— Coś się… stało? - zapytał nerwowo.
— Nic - jej głos, jak zawsze anielski i spokojny, teraz miał w sobie trochę szorstkości i pretensji. Coś się ewidentnie stało i można to było wyczuć na kilometr.
— Przecież widzę.
— Chociaż cokolwiek widzisz.
— To znaczy?
Zatrzymała się, zdjęła koszulę i stanęła w miejscu. Blond włosy runęły jej z gracją na nagie ramiona, a oczy… Właśnie, oczy. Chciał powiedzieć, że były cudowne, galaktyczne, odbijające całe piękno tego parszywego świata. Lecz one… płonęły. Gniewem. Frank po raz pierwszy w życiu poczuł strach… Prawdziwy strach.
— Wytłumaczę ci, baranie, co to znaczy. Obiecałeś, że wyprowadzisz dzisiaj rano psa. I co? Spałeś do trzynastej, jak zwykle, i to ja musiałam spacerować z nim po całej nocce. Co robiłam potem? Ogarniałam ci obiad, poszłam do pracy podpisać jakieś durne papiery, wracam, a ty dalej siedzisz na kanapie i chlejesz jak jakiś tłumok. Jesteś skończonym kretynem.
— Ej…!
— Co “Ej!”? Mam ci jeszcze coś powiedzieć? Proszę bardzo. Ojca miałeś odwiedzić. A nie dość, że tego nie zrobiłeś, to jeszcze dzwonił zarówno do mnie, jak i do mojego starego, z pretensjami i żalem, że go rodzina opuszcza. Jeszcze sapał MI, że go opuściłam. Oczywiście, jak zwykle, broniłam cię, że tyś taki biedny, schorowany, że potrzebujesz czasu… Ale co? Fortepian się kurzy- znaczy się, kurzyłBY się, gdyby nie JA i moje ręce, które co tydzień ten kawał sprzętu sprzątają, chociaż częściej używa go chyba pies niż ty, pseudo artysta. Nie mówię już o tym, że do pracy nie chodzisz drugi tydzień z rzędu, bo seriale o orgii seksualnej same się nie obejrzą… A, no tak, zapomniałam. Przecież nikt za Netflixa nawet już nie płaci. Do tego bierzesz te swoje… nie wiem, co, prochy? Nawet nie chodzisz do lekarza.
Oczy Franka tym razem były całkiem białe. Rysowała się w nich jasna pustka — taka, która rozumie, ale nie pojmuje, i która widzi, choć nie dostrzega. Odłożył puszkę z piwem i zrobił kilka kroków niczym zombie. Upadając z hukiem pod nogami żony, zawył tylko lekko.
Odpowiedziała mu najpierw cisza.
A potem poczuł zapach. Zapach chemii. Ale tylko na chwilę musiał zatkać nos. Był już przyzwyczajony do czystych podłóg i pięknego odświeżacza powietrza, powieszonego na oknie w salonie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania