Nie wchodź tam
Maryla zupełnie zgubiła rachubę czasu pochłonięta obowiązkami w domu i kiedy w końcu wyszła na powietrze zorientowała się, że musiało być grubo po trzeciej. Słońce wciąż grzało niczym potężny, lśniący piec kaflowy, lecz równocześnie zerwał się nasączony chłodem i wilgocią zachodni wiatr, niewątpliwa zapowiedź zbliżającej się burzy.
Od strony gdzie znajdowały się zabudowania sąsiada, dochodziło przyspieszone stukanie i pukanie, jakby pracujący tam ludzie ścigali się ze zbliżającą nawałnicą. Walczakowa spojrzała na worek w jednej trzeciej wypełniony mąką i przez chwilę zastanowiła się czy powinna zawracać swoimi sprawami głowę, zapewne zapracowanemu, Józefowi?
„Najwyżej mnie odprawi.” Pomyślała i chwyciwszy pakunek, śpiesznym krokiem ruszyła w stronę zabudowań sąsiada.
To niesamowite jak Polecki uparcie potrafił dążyć do calu, myślała, gdy zatrzymała się przed posesją piekarza i podziwiała panujący ruch przy powstającej piekarni. Wydawać by się mogło, że prosty budynek z jednostronnie opadającym dachem, „przyklejany” do domu, wręcz samoistnie wyrasta z ziemii. Działo się to, jak informował Marylę Polecki, pomimo wszelkich przeciwności, jak trudności z materiałami budowlanymi i zakazami stawianymi przez wojsko. Żandarmeria wciąż prowadziła śledztwo, w sprawie mieszkającego tam wcześniej, hitlerowskiego komendanta pobliskiego obozu koncentracyjnego. Wszystkie kłopoty zniechęciłyby zapewne każdego innego człowieka, ale nie idącego jak taran do celu, Józefa. Budowa, mimo że się rozpoczęła dopiero kilka dni wcześniej, to jej postępy były zadziwiające. Najbardziej w tym szalonym przedsięwzięciu zaskakiwał fakt, że w czasie wysiedleń Niemców i ich niechęci do Polaków, to właśnie tubylcy wspomagali Poleckiego wytrwałą pracą od świtu do zmroku. Podstarzali mężczyźni i kobiety z podrostkami uwijali się jak w ukropie, instruowani przez niepozornego, pomarszczonego wiekiem, lecz bardzo energicznego człowieka. Majster z zasychającą na jego ubraniu i leciwym ciele, gliną, którego Maryla w myślach nazwała Golemem, kierował swoimi ludźmi niczym dyrygent dobrze zgraną orkiestrą.
– To tam! – Starzec nawet nie musiał podnosić głosu. – Weźcie te belki i przynieście liny. Biegiem!
Walczakowej nie interesowały szczegóły sztuki budowlanej, lecz sama powstająca piekarnia jako całość. Zostawiła Golema, oraz jego ludzi i weszła do na wpół ukończonego budynku. Wszędzie stały niewielkie, ciasno pozwijane snopki słomy. „Dziwne” pomyślała omijając jeden z równo poukładanych chocholich rzędów, „przecież te wiązki przeszkadzają i tylko zajmują miejsce?” Trochę zdezorientowana, że na budowie prowadzonej przez pedantycznych Niemców mogło znaleźć się takie niedopatrzenie, w końcu porzuciła ten szczegół i rozglądała się dalej. W głównej hali powstającego budynku, krzątało się dwóch nastolatków, a na murach niezadaszonej jeszcze budowli pracowało kilku kolejnych. Marylę zaintrygowali ci młodzieńcy poniżej, ubrudzeni czerwoną gliną, identycznie jak sam szef budowy.
– Scheisse! – zaklął wyższy z chłopców. – Tu nic nie pasuje, ten rysunek wygląda, jakby malowała go moja czteroletnia siostra! – Niemiec zaczął obracać pognieciony kawałek papieru na wszystkie strony. – No, patrz Karl! Nie pasuje!
Młodzieńcy pracowali nad czymś, co niewprawne oko mogło przyrównać do królewskiej komory grobowej, którą zapamiętała ze zdjęć wnętrza piramidy z Egiptu, publikowanych dawno temu w gazetach. Kobieta wiedziała jednak, że jest to serce całego przedsięwzięcia, największy jaki do tej pory widziała, piec do wypieku chleba.
– Nie! Nie tak! – Stary Golem pojawił się jakby znikąd i ostro zrugał chłopców. – Cholera jasna! Tamta płyta tu, a ta tam! – starzec wskazał dwa, sporych rozmiarów wyglądające na betonowe, prostokąty. – Szybciej! Nie słyszycie, że burza nadchodzi?!
– Ale…
– Zostawić was samych na chwilę! Mówiłem, zaprawa na być mokra i luźna a nie sucha jak spalone słońcem, krowie gówno! Wymienić mi to zanim położycie tło!
– Ale, panie majster, ten rysunek jest do dupy! Tu się nic nie zgadza, ani w centymetrach, ani w calach! – Irytował się półnagi praktykant.
– Odłóżcie tę cholerną płytę natychmiast i usuńcie wyschniętą glinę! Już!
– Ale… – Niższy z młodzieńców dzierżący ciężką taflę, również próbował protestować.
– Ani słowa! Wszystko się zgadza w tamtym rysunku. – Golem w jednej chwili się uspokoił, gdyż widocznie zdał sobie sprawę, że tylko tak ma szansę zdążyć przed nawałnicą. – Her Polecki zanim rozebrał piec, policzył cegły i tak to zapisał.
– Jak? Jak zapisał?!
– Wymiary są w cegłach.
– W cen… W czym?!
– Dokończcie szybko ten poziom i zabezpieczcie słomą zanim zacznie lać. Tu macie metryczną rozpiskę pieca. – Wręczył blondynowi kawałek czystego papieru. – Zrobiłem wam nowy rysunek i przeliczyłem na centymetry. Powtarzam, – na niebie nastąpił bezgłośny rozbłysk a kilka sekund później do uszu wszystkich dobiegł pomruk budzącego się olbrzyma – usuńcie szybko suchą zaprawę i wklejcie płyty na świeżą. Zaraz, kurwa, przecież lunie!
– Usuwać?! Phi! My i tak pracujemy tu za darmo, dla tego polskiego prostaka!
– Właśnie! A jeszcze, – wtrącił się młodszy z chlopców – za dwa dni będą nas wypędzać z naszych domów jak bydło! A tego – wskazał na sporną zaprawę – i tak nikt nie zobaczy jak się zabuduje.
– Dość! Jesteśmy Niemcami i będziemy pracować jak Niemcy! – W głosie kierownika przebijała duma pobitego narodu. – I nie robimy tu za darmo! Mówiłem wam, że mam umowę z her… – Zdenerwowany majster niespodziewanie ugryzł się w język, jakby dopiero zdał sobie sprawę z obecności Walczakowej – A frau czego tutaj szuka i co tam przyniosła? Wapno?
– Nie, to jest mąka. Szukam piekarza.
– Tu go nie ma! – Wyraźnie rozeźlony kierownik znów uniósł głos. – Za to idzie burza! Jest niebezpiecznie i może coś spaść na głowę! – Murarz wskazał najpierw jednego chłopaka siedzącego okrakiem na ścianie, po czym drugiego, zajmującego miejsce na tej przeciwległej, dobudowanej do domu Poleckiego. Obaj młodzieńcy dzierżyli w rękach liny przywiązane do krokwi, leżącej u stóp Maryli. – Zaraz będziemy to wciągać! – Walczakowa zorientowała się, że zaaferowana piecem, nie zwróciła uwagi, jak do pomieszczenie weszło jeszcze kilku starców i kobiet w podeszłym wieku. – Szybko, podnoście! Niech frau już idzie! Bo jeszcze chłopcom, nie daj Boże, sznur się wyślizgnie.
– Nie ma Józefa?! Przecież powstaje jego piekarnia?! – Maryli nie mogło przejść przez myśl, że Polecki mógłby osobiście nie dopilnować prac.
– Na budowie może być tylko jeden kierownik! Ja nim jestem!
– Ale Józef…?
– Odprawiłem go. Pani też nie powinno tu być! – warknął przez zęby Niemiec i ponownie zaczął dyrygować ludźmi.
– Wygonił pan Józefa?! – Ta informacja wprawiła Marylę w zdumienie, gdyż nie wyobrażała sobie, żeby ktoś mógł odprawić jej upartego sąsiada skądkolwiek, a już na pewno nie z jego powstającej piekarni. – Już idę, ale… ale niech mi pan powie dlaczego akurat on?
– Co?! Frau! Ja nie mam czasu! Mówiłem przecież! – Majster zmuszany do odpowiedzi, przez pozostającą na miejscu brunetkę okazywał coraz większe zdenerwowanie. – Nie widzisz co się tu dzieje?! – fuknął i wbił wściekłe spojrzenia w Marylę.
– Jak? Jak was wszystkich przekonał, żebyście postawili mu piekarnię? – Nie dawała za wygraną Polka – Żaden Niemiec, nikt i pan też, nie chciał podjąć pracy dla nas. Pamięta mnie pan, jak prosiliśmy z mężem o naprawę pieca? Nie chciał pan nas nawet słuchać. A tu? Dlaczego?!
– Wciągać powoli! – Golem łypnął tylko na Walczakową spode łba i bezceremonialnie ją odsunął, aby można było podnosić ciężką krokiew. – Nie mam czasu na gadanie! Idźże już kobieto, bo jeszcze będziemy musieli zabezpieczyć wszystko przed deszczem!
– Ale dlaczego?! – Maryla włączyła swój ośli tryb nieustępliwości. – Jak was przekonał?!
Niemiec spojrzą na Walczakową groźnie, lecz zanim otworzył usta niebo rozdarła kolejna błyskawica i niemal natychmiast za nią zadudniły gromy. Mogło się zdawać, że siły natury wspierały majstra w próbie przepędzenia natręta.
– Her Polecki powinien pracować w domu!Tam go sobie szukaj! – Okręcił się na pięcie i wrócił do dyrygowania ludźmi, lecz po chwili ponownie spojrzał na Marylę i widząc, że kobieta nie ma zamiaru ruszyć się bez odpowiedzi, rzucił ledwo słyszalnie: – Nie ważne co mi obiecał, ale kto go przysłał.
– Słucham?!
– Frau wie, że on nie jest normalny?
– Nienormalny? A…?! …że Józef?
– Znaczy… że nie jest zwyczajny. – Pierwsze krople deszczu trafiły w spękaną glinę na twarzy majstra, lecz ten nie przestał wpatrywać się w Marylę.
– Nie rozumiem?
– Her Polecki. On jest… inny. Muszę wracać do pracy! – Najwyraźniej gdy murarz już miał wyrzucić z siebie co go gryzło, zwyczajnie zrejterował.
– Ale ja muszę to wiedzieć! Muszę! Muszę!
– Pada! – Zaczęli krzyczeć ludzie Golema.
– Spokojnie! Już kończymy. – Kierownik widząc, że jego plan robót na ten dzień zostanie ukończony, wyraźnie się odprężył. – Wciągnijcie ostatnie belki, obmurujcie i zabezpieczcie wszystko słomą! – Następnie zwrócił się do Maryli: – To tobie her Polecki uratował syna?
– T… tak.
– Jak to było?
– On przewidział… Ale co to ma do rzeczy?
– Jak?! – Ociekający wodą starzec nagle przestał się spieszyć, tylko wpatrywał się chłodnym wzrokiem w Walczakową.
– To bardzo dziwne, ale Józef przewidział, że na rzece nastąpi wybuch.
– Taaak, dziwne… Mówisz?
Z tyłu dobiegały głosy robotników domagające się podjęcia ostatnich decyzji w sprawach budowy, ale kierownik, mimo wzmagającej ulewy, tylko zapatrzył się gdzieś wysoko ponad głową Maryli. – Mnie przekonał do współpracy, kiedy powiedział, że przysłała go moja siostrzenica, Ulrike. I obiecała… Wiesz, piekarz wiedział o rzeczach, które mogła wiedzieć tylko Ulrike, dlatego uwierzyłem, że to ona go przysłała. I ona obiecała, że her Polecki zrobi coś ważnego dla mnie, dla nas wszystkich. – Kierownik wskazał na uwijających się w strugach wody ludzi – Myślisz, że dotrzyma obietnicy? To wszystko jest takie dziwne, że ja sam nie mogę uwierzyć.
– Myślę…?
– Takiej obietnicy – starzec nerwowo wszedł jeszcze w słowo Walczakowej –, której nie sposób dotrzymać?
– Józef? O niego pytasz? – Budowlaniec skinął głową wiec Maryla mówiła dalej: – No…? Tak, jak on coś powie to nie sposób go zatrzymać.
– Koniec pracy! – wrzasnął zdun i chwycił za jeden z przygotowanych snopków słomy. – Okryć dokładnie wszystkie świeże mury, zwłaszcza piec! Wszystko docisnąć czymś ciężkim, żeby wiatr nie porwał.
– Ale powiedz mi przynajmniej dlaczego ta Ulrike? Dlaczego to takie ważne, że posłuchałeś akurat jej?
– Była moją ulubioną siostrzenicą.
– Była?
– Zginęła od bomb w czterdziestym czwartym, a her Polecki, nie wiem jak to możliwe, rozmawiał z nią kilka dni temu.
– Ale jak… jeśli zginęła…?
– Wiem na pewno, że z nią rozmawiał…
*****
- Józefie! – wołała ciężko dysząc ścigana i solidnie już zmoczona przez narastającą ulewę, Maryla. Zatrzymała się w progu domu Poleckiego i jakiś czas nasłuchiwała. – Halo! Jest tu kto?! – Z powodu braku odpowiedzi i jakichkolwiek oznak życia, zastanowiła się, czy od razu nie spróbować szczęścia w poszukiwaniach sąsiada na piętrze? Jednak otwarte drzwi do kuchni i hipnotyzujący zapach świeżo wypieczonego chleba, niczym niewidoczna lina ściągnęły Walczakową przez korytarz prosto do rozgrzanego i opalanego węglem, piekarnika. Kobieta wyciągnęła ręce starając się nieco ogrzać i zaczęła lustrować pomieszczenie. Kuchnia, wcześniej tak bardzo zdewastowane przez wojsko, wydawało się, że w magiczny sposób została uprzątnięta i to tak, że nie powstydziłaby się jej nawet najlepsza gospodyni. W przeciwieństwie do nawałnicy i zimnego deszczu szalejących na zewnątrz, obecnie to pomieszczenie wydawało się, ciepłym, miniaturowym rajem ze starannie porozstawianymi ciemno-brązowymi bochnami chleba. Wszystko zdawało się tak cudownie nierealne, jak nietknięte żywiołem, oko cyklonu, wokół którego krążyło zło całego świata. Maryla wzdrygnęła się, jakby próbowała wybudzić ze snu. Chociaż w ścianach ciągle widniały ślady po dziurach wykutych przez żołnierzy, wszystkie otwory zostały fachowo zaklejone i pomimo że kuchnia nie została jeszcze odmalowana, wyglądała niemal nieskazitelnie. Zgadywała, że w pracach remontowych wewnątrz budynku, Józefa również wsparli ci sami Niemcy biorący udział przy budowie piekarni. „Co on mógł im naobiecywać? Dlaczego aż tak żarliwie mu pomagają?” Przemknęło Maryli przez głowę, jednak jej uwagę na powrót przykuły wielkie, okrągłe bochny chleba. Niemożliwością było, aby oparła się pragnieniu dotknięciu pieczywa. Gdy to zrobiła poczuła ciepło, a kiedy nacisnęła, chrupka skórka zamruczała jak łaszący się i proszący o pieszczoty kot.
Walczakowa pochyliła się i niemal dotykając nosem pieczywa, powąchała. Jej zmysły zahipnotyzowała słodko-karmelowa, pszeniczna woń. Od lat nie miała styczności z tak świeżym, dopiero co wypieczonym chlebem. W czasach wojny musiała się zadowalać marnej jakości jego, czerstwymi namiastkami. Jak narkoman na głodzie, rozejrzała się za czymś do krojenia. Po prostu musiała spróbować! Znalazła nóż. Józef na pewno jej wybaczy! Postawiła chleb na sztorc, ostrzem noża automatycznie wykonała znak krzyża i gdy już miała zacząć ciecie, dostrzegła niewielką karteczkę w miejscu gdzie wcześniej leżał trzymany przez nią bochen. „ 2 Her Smith” Ta notatka z koślawymi literami sprawiła, że zamarła w bezruchu. Spojrzała ponownie na stół. Za każdym bochnem znajdował się podobny kawałek papieru z zapisanymi nazwiskami Polaków i Niemców, zapewne nabywcami pieczywa. Walczakowa przełknęła ślinę. Polecki najwidoczniej piekł na zamówienie w niewielkim, domowym piekarniku. Zerknęła przez szparkę w drzwiczkach do promieniującej ciepłem westfalki. Znajdowało się w niej kilka kolejnych, na półupieczonych, chlebów, na które czekały już pozostawione świstki z nazwiskami nabywców. Piekarnia Józefa działała zanim jeszcze została wybudowana.
Walczakowej przez myśl przebiegł obraz rozwścieczonego Józefa: „Kto kradnie jedzenie, musi umrzeć.” Szybko odłożyła pieczywo na miejsce.
Albert opisywał jej amok w jaki wpadł Polecki, gdy pochwycił ich syna, Janka, z wiadrem jabłek ze swojego sadu i w szamotaninie omal nie odebrał mu życia. Maryla z jednej strony odczuwała obawy przed nieprzewidywalnym sąsiadem, jednak z drugiej, było jej żal człowieka, któremu wojna i obóz koncentracyjny tak bardzo zwichnęły umysł.
Przez chwilę rozważała czy nie zostawić mąki i wrócić do własnego domu, ale nawałnica na zewnątrz wciąż przybierała na sile, jakby pogoda postanowiła jej to uniemożliwić.
– Józefie! Józefie, gdzie jesteś?! – Ponownie zerknęła na piekarnik. Dopiekający się chleb świadczył, że gospodarz musi być w pobliżu.
Kiedy szukała piekarza w salonie, jej oczom ukazał się opłakany stan wnętrza. Od męża wiedziała, że to skutek wielokrotnego przeszukiwań budynku przez Żandarmerię Wojskową i Urząd Bezpieczeństwa. Śledczy za wszelką cenę próbowali odnaleźć dokumenty świadczące przeciwko hitlerowcom, oraz kosztowności zrabowane więźniom z obozu koncentracyjnego Stutthof. Podejrzewano, że zastępca komendanta, Eryk Shtal, którego szczątki znaleziono na strychu, mógł ukryć dobra i ważne papiery w miejscu zamieszkania.
– Niedługo wszystko się uspokoi – pocieszała samą siebie. – Już niedługo będzie normalnie, nie będzie zabijania, nie będzie mordowania – szeptała niczym modlitwę.
Krążyły różne historie na temat Shtalów. Miejscowi znali poprzednich mieszkańców willi jako zwyczajną, choć dobrze sytuowaną rodzinę. Każdy z kim rozmawiała Maryla, czule wspominał cudowną „panią Fridę” i jej śliczną córeczkę Heidi.
„Pan Eryk”, głowa domu, inżynier i wpływowy oficer SS, pełnił, jak twierdzili tutejsi Niemcy, ważną rolę w fabryce ukrytej niedaleko w nadmorskich lasach. Eryk Shtal mimo zachowywanej powściągliwości i rezerwy, nie odmawiał pomocy sąsiadom, jeśli oczywiście ci, odważyli się tylko o nią poprosić.
Poprzedni właściciele domu należeli do elity niewielkiej społeczności Tiegenhof. Często rozdawali jedzenie potrzebującym, a zwłaszcza wspierali rodziny żołnierzy walczących na froncie. Równocześnie, co było ewenementem dla hitlerowskich dygnitarzy, Shtalowie niemal każdej niedzieli wspólnie uczęszczali na mszę świętą do pobliskiego kościoła.
Inną wersją opowieści o osnutej tajemnicami rodzinie, niczym drugą stroną tej samej monety, były dowody o zbrodniach na więźniach w obozie koncentracyjnym, popełnionych przez Eryka.
Mówiono również, że „dobrotliwa pani Frida” miała problemy natury psychicznej i że jej mąż, był bliski umieszczenia żony w zakładzie zamkniętym.
Część miejscowych jednak twierdziła, że dowody na popełnione przez ich dobroczyńców zbrodnie, to tylko pomówienia oczerniające prominentną rodzinę, które zwyczajnie zostały sfabrykowane przez Rosjan i Polaków.
Nie do końca jasne były okoliczności śmierci Shtalów. Jedni twierdzili, że zostali straceni przez sowietów po wkroczeniu Armii Czerwonej do miasta. Wojskowi śledczy doszli jednak do wniosków, iż popełnili „honorowe” samobójstwo, wcześniej odbierając życie córce.
- Och... – Walczakowa westchnęła na samą myśl tragedii rozegranej na strychu. - Józefie! Józefie, jesteś tam?! - zawołała ostrożnie wspinając się coraz wyżej po schodach prowadzących na piętro.
Maryla nie lubiła domu Poleckiego. Już od pierwszego dnia kiedy przybyli z rodziną wyczuwała w tym miejscu coś niedobrego. Budynek osnuwała tajemnica, niczym odpychający i mroczny woal. Miała wrażenie, że czaiło się tam zło i tylko czekało, aby w dogodnej chwili zaatakować. Kiedy podzieliła się odczuciami z Albertem, mąż zbył ją i śmiejąc się stwierdził, iż takie myśli kręciły się po jej głowie z powodu napaści „zdziczałego kruka” kilka dni wcześniej i nieracjonalnego zachowania, chorego psychicznie, Poleckiego.
W pewnym momencie do uszu Maryli dobiegł ledwo słyszalny trzask kruszonego szkła i pomruk, tonacją przypominający odgłosy szalejącej burzy. Wiedziała, że zniekształcony przez ściany, tak może brzmieć głos złorzeczącego mężczyzny. Czyżby usłyszała Józefa?
Szmery ucichły tak nagle jak się pojawiły. Na kondygnacji wyżej, nie zaskrzypiała żadna deska, nie dało się usłyszeć kroków, oraz nikt nie odpowiedział na zawołania. Jednak w uszach kobiety złowieszcza cisza szeptała:”Nie idź tam!”
Znajdując się połowie schodów prowadzących na piętro zrozumiała, że sąsiad musiał być na najwyższym poziomie domu. Strych! Polecki na pewno tam był.
Maryla słyszała, że w czasie znoszenia z poddasza ciała Eryka Shtala, jeden z żołnierzy wypadł przez barierkę zabezpieczającą schody i mocno się poobijał. Przerażeni towarzysze rannego uważając, że kolegę zrzucił demon, zabrali truchło SS-Mana, pozostawili jednak zwłoki Fridy oraz Heidi i pierzchli z budynku jak stado spłoszonych owiec. Nie skutkowały wrzaski
wściekłego chorążego, oraz groźby postawienia przed sądem wojskowym za niewykonanie rozkazu. Sprawę pogorszył fakt, że kiedy wściekły podoficer osobiście próbował wykonać zadanie usunięcia pozostałych dwóch zwłok, on również nieszczęśliwie spadł ze schodów i z ciężkimi obrażeniami wylądował w szpitalu.
W innej sytuacji, podejrzewając nadużycie alkoholu, Maryla pewnie śmiała by się, słysząc o takim zajściu, ale teraz...?
„Nie wchodź tam!” Tym razem, gdy chwyciła klamkę do drzwi górnego mieszkania, wyraźnie usłyszała ostrzeżenie i poczuła, jak ktoś złapał ją od tyłu za ramię. Następnie muśnięcie czyjegoś policzka o jej własny i lekki powiew powietrza na szyi. Tuż przy uchu Walczakowej rozbrzmiał kolejny, wyraźny szept. „Nie wchodź! Zabiją cię!” Maryla rozejrzała się nerwowo. Poza, widoczną przez okno korytarza, szalejącą burzą, niczego nie dostrzegła. Na schodach nikogo nie było. „Dziwne, jak myśli, wymieszane z wyobraźnią nabierają rzeczywistości i nachodzą człowieka w starym, opuszczonym domu. Zwłaszcza w czasie burzy. To na pewno przez burzę.” Pomyślała i ignorując wyimaginowany strach, bez zwłoki nacisnęła klamkę…
****
Maryla na strychu, atak.
Na zewnątrz zbierało się na potężną nawałnicę. Polecki wyjrzał przez okno strychowe i zobaczywszy w dole uwijających się ludzi. Zagryzł wargi i odwrócił plecami do świata zaciemnianego przez zbliżający się sztorm a twarzą do zwisających na krokwi dachowej, zwłok dziecka i kobiety.
– Mówię ci mała, lepiej żeby… Ależ on mnie wkurwił! – Wykrzyczał do szkieletu, odzianego w strój pajacyka, z kręconymi blond włosami.
Przysunął skrzynkę z narzędziami pod sam parapet, wyciągnął śrubokręt, po czym nerwowo zaczął wydłubywać stare uszczelnienie z ramy okiennej.
Niemal z samego rana, po próbach zdominowania „rządów” na jego własnej budowie, Józef w niedwuznaczny sposób został przegnany przez majstra prowadzącego roboty. Dodatkowo Niemiec zagroził porzuceniem powstającej piekarni przez swoich ludzi, jeśli dalej będzie wtrącał swoje uwagi i w końcu, nawet jeśli tylko Polecki pokaże się w pobliżu miejsca prac.
– Kurwa! A niech to wszystko zjełczały zakwas przeżre! Popędził mnie jak jakiegoś… jakiegoś… – Piekarz nabrał powietrza szukając właściwego słowa, lecz szybko zrezygnował i tylko wypalił: – Kurwa, jego, mać!
Od dłuższego czasu usiłował wstawić szybę w jednym z rozbitych okien, w małym pomieszczeniu na poddaszu i klął za każdym razem, gdy coś mu nie wychodziło, czyli często. – No, przecież, kurwa, wymierzyłem jak trzeba! W dupę jego… Kurwa! Kurwa mać! Czemu ta pierdolona szyba nie pasuje?! – Przyłożył rozkładany liniał do otworu, a następnie do kawałka przyciętego szkła. – I niby jest dobrze, a bierze i nie pasuje! – Wzburzony miał już cisnąć szybą o podłogę, jednak w ostatniej chwili się pohamował i drżąc od tłumionej wściekłości, oparł ostrożnie przezroczystą taflę o ścianę. – Tak, to ja tego, psia maċ, nigdy nie skończę! Ale – ponownie przypomniała mu się wymiana zdań z prowadzącym budowę Niemcem –, że mnie ten nazista, tak wziął i przegnał! – Utkwił wzrok w szklanych okruchach, które rozbił w gniewie kilka minut wcześniej. – A przecież ja tylko chciałem pomagać?! Jasna cholera! – Przez chwilę kolejny raz rozważał, czy nie zejść i z bliska nie rzucić okiem jak postępy prac przy piekarni. – Nie no, jeszcze naprawdę wszystko mi tam zostawią. – Człowiek, z którym Józef dogadał się na wykonanie prac budowlanych, był bardzo rzeczowy i stanowczy. Polecki znał się na ludziach i wyczuł, że tamten nie rzucał słów na wiatr. – A bodaj by to…! – Zauważył, że opatrunek na przedramieniu rozwinął się i powiewa niczym biała flaga na wietrze. – Jeszcze ta cholerstwo… – Wbrew zaleceniom lekarza, tego ranka, gdy jeszcze sądził, że będzie pracował na budowie jego wymarzonego zakładu pracy, zerwał z ręki gips. Zastąpił go bandażem z usztywniającą deseczką. Wciąż odczuwał ból przy poruszaniu ręką, ale przynajmniej mógł pracować. – Rozwiązało się, a jakżeby inaczej! – Poleciała soczysta wiązanka przekleństw, gdy Józef poprawiał owijkę. – Ile to jeszcze czasu? – mruknął ni to do siebie, ni do jednego z dwóch ludzkich trucheł zwisających na dachowej krokwi. – Tak myślisz? Dziesięć? Nie piętnaście minut?! – Chociaż na strychu, poza szumem nadciągającej na zewnątrz nawałnicy nie rozległ się żaden dźwięk, piekarz najwyraźniej z kimś rozmawiał. Wpatrywał się w dziecięcą, trupią twarz pozbawioną oczu i z resztkami skóry na kościach policzkowych. – Myślisz, Heidi, że jeszcze kwadrans? – Nastąpiła pauza, jakby piekarz wysłuchiwał odpowiedzi. – Dobra, dobra! Za dziesięć minut zejdę obadać co z chlebem. Nie musisz krzyczeć! Ale… – Józef ponownie spojrzał na pustą ramę okienną i z trudem wyhamowana wcześniej furia, wróciła z podwójną mocą. – Ale, na sam przód, muszę wyrychtować chociaż jedno, to cholerne okno! – Niedorobiony szklarz sięgnął ręką do skrzynki z narzędziami, jednak dłoń trafiła w próżnię. Narzędzia jakimś cudem opuściły niewielkie pomieszczenie strychowe i znalazły się w głównej sali poddasza, tuż przy schodach prowadzących w dół. – Ki, kurwa, diabeł?! – Józef z ociąganiem ruszył po skrzynkę. – Komuś się na żarty zebrało?! – Przysiągłbym, że jej tam nie zanosiłem! – Kiedy wyciągną rękę, aby sięgnąć po pudło, to niespodziewanie drgnęło…
***
Górna kondygnacja domu Poleckiego nie została tak bardzo zdemolowana jak parter, jednak i tam walały się porozbijane meble, wymieszane z przedmiotami codziennej użyteczności jak ubranie, zabawki czy naczynia kuchenne. Walczakowa nie zwracała już na te szczegóły większej uwagi, bo odkąd przestąpiła próg górnego mieszkania serce waliło jej jak oszalałe. Głos, który wcześniej ostrzegał przed tym miejscem zamilkł, jednak każda komórka jej ciała protestowała, aby iść dalej. Maryli zdawało się, że niemal wlecze nogi po podłodze jednak wiedziała że musi… Nie wiedział co musi i dlaczego, ale miało to związek z Poleckim i na pewno z tym słynnym już w mieście, strychem. Stała jakiś czas przed solidnymi drzwiami prowadzącymi na poddasze. Przyglądała się ciężkiej, stalowej sztabie, opartej o futrynę, która najwidoczniej służyła do ryglowania wejścia. “Tylko po co?” Kto i dlaczego barykaduje w ten sposób poddasze? W pewnej chwili dostrzegła, że niemal całe drzwi świeciły się żółtobrązową, świecącą barwą, jakby zostały wysmarowane jakimś tłuszczem, a tuż przed progiem ktoś równo usypał, ledwo widoczną, białą, linię. Chociaż jasny ślad został naruszony przez przechodzących ludzi, Maryla domyśliła się że ktoś zrobił białą linię celowo. Bez zastanowienia polizała palec, dotknęła białego proszku i polizała ponownie.
– Sòl?! – Wyszeptała i natychmiast zdała sobie sprawę, źe trafiła na ważną wskazówkę, tylko…
– Ki, kurwa, diabeł! Przysiągłbym… – rozmyślania Maryli przerwał dobrze słyszalny, podniesiony głos piekarza, rozchodzący się zza drzwi, gdzieś z poddasza.
Walczakowa bez namysłu nacisnęła klamkę i pchnęła. Weszła do niemal ciemnego i wypełnionego wyraźnym zapachem śmierci, pomieszczenia.
Maryli zakręciło się w głowie. Poczuła, jakby wszystko w tamtym miejscu jej nienawidziało. Każda drobina kurzu, każdy cień, niewyraźny kształt, który zaczął do niej docierać, gdy oczy przyzwyczajały się do półmroku, wszystko krzyczało: „Teraz umrzesz!” „Zdechniesz tutaj!” „Zdechniesz! Zdechniesz! Zdechniesz!” Kobieta, balansowała chwilę na pierwszym stopniu schodów prowadzących w górę i walczyła o odzyskanie równowagi. Spowodowane to było po części przez zaskoczenie
zaduchem i odorem rozkładających się zwłok, po części półmrokiem w jakim się znalazła. Niezłomnym postanowieniem Maryli było kroczenia na przód, jednak zderzyło się ono z instynktem samozachowawczym, który za wszelką cenę chciał wyprowadzić Walczakową jak najdalej od tego miejsca. Jak najdalej od strychu.
– … że jej tam nie zanosiłem! – Druga część zdania Poleckiego zabrzmiała, jakby nagle ktoś obciążył słowa ciężkimi tonami basu i spowolnił ich ruch sypiąc piach w płozy rozchodzącego się dźwięku. Maryli przypomniało się dziecko bawiące się płytą gramofonu w czasie odtwarzania utworu, tyle że tym razem zamiast piosenki ktoś nagrał głosu Józefa i najwyraźniej celowo, go zniekształcał.
„Dziwne.” Pomyślała i już wiedziała! Wiedziała że ostrzeżenia w jej głowie, oraz przeczucie co do grożącego jej niebezpieczeństwa i o tkwiącej w domu Poleckiego złej sile, to wszystko było tak realne jak śmierdzące powietrze które właśnie wdychała. Realne jak chłód, który otaczał ją ze wszystkich stron i niczym wampir próbował wysysać życie z każdej komórki ciała. „Umrzesz tu!” „Zdechniesz! Zdechniesz! Zdechniesz!” W głowie Maryli ponownie wybrzmiały złorzeczenia i chichoty dziesiątek nieprzyjaznych bytów. Złapała za klamkę, a noga cofnęła się na najniższy stopień schodów, aby spróbować opuścić to miejsce! Uciec jak najszybciej! Spojrzała jeszcze w górę. Na szczycie stało coś kanciastego. Przez ułamki sekundy, które w innych wymiarach mogły być latami, wpatrywała się w ów przedmiot, a wewnętrzny głos, który wcześniej ostrzegał przed wkroczeniem do domu Poleckiego, teraz wrzeszczał tuż przy jej uchu: „Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj…” Maryla zobaczyła jak drewniane pudło się unosi. I chociaż wiedziała, że powinna czmychać czym prędzej, stała. Strach i instynkt samozachowawczy, zostały pokonane przez ciekawość i niedowierzanie. Walczakowa musiała zrozumieć co się dzieje? Dlaczego skrzynka lewitowała? Trwała tak w bezruchu sekundę, może dwie lub trzy… a może godzinę? Kiedy za unoszącym się przedmiotem pojawiła się twarz Józefa i ich spojrzenia się skrzyżowały. „On też nie wie…” Przebiegło przez umysł kobiety.
Skrzynka ruszyła w jej stronę tak nagle, jakby ktoś zwolnił naciąg niewidzialnej katapulty i w tamtym momencie drewniane pudło stało się kanciastym pociskiem, który za koleje mgnienie oka miał uśmiercić zahipnotyzowaną kobietę. Maryla wiedziała, że to koniec. Usłyszała jak strych zalewa przerażenie wylewające się z jej unieruchomionego ciała. Zdążyła jeszcze poczuć jak krzyżyk z rozerwanego różańca, który jakimś cudem trafił z kieszeni do ręki, rozcina skórę na dłoni i kiedy głowa miała się zderzyć z nieuniknionym, ktoś nagle wstrzymał czas i wyrwał duszę Walczakowej z ciała. Dziwnie spokojna, przyglądała się zszokowanemu Józefowi z innej perspektywy. Gdyby jej ziemska powłoka nie pozostała na dole schodów, mogłaby dotknąć piekarza. Wyraz twarzy Józefa zaciął się w grymasie protestu, w bezsilnej niemożności przed tym co ma nastąpić. Następnie zwróciła się ku starej drewnianej skrzynce, która cudownie zatrzymała się kilka centymetrów od zamrożonej w w czasie twarzy Maryli. Jej własnej twarzy. Ten obraz również, jak w przypadku Poleckiego, oglądała z zupełnie nieoczekiwanej pozycji, z zewnątrz siebie.
Następnie uwaga świadomości Walczakowej skierowała się na środek schodów i zobaczyła młotek ciesielski. Narzędzie mimo, że opuściło pojemnik, zastygło w powietrzu tuż ponad szóstym stopniem. W pewnym momencie, zrozumiała że w wymiarze, w którym się znalazła, nie jest sama. Wyczuła czyjś oddech na szyi, na ciele, nad którym w tamtym momencie nie posiadała żadnej władzy. Kiedy lekka i ulotna jak oddech człowieka, jaźń Walczakowej zaczęła się obracać, aby zobaczyć kto jej towarzyszył usłyszała alarmujący wrzask: “Mówiłam uciekaj!”
Za plecami Józefa, tuż obok zwisających zwłok kobiety i dziecka pojawiła się postać, w ciemnej powłóczystej szacie z kapturem, z pod którego wypływały wodospady srebrzystych włosów. Maryla nie zdawała sobie sprawy czy ów obcy należał do świata rzeczywistego, czy był wytworem jednego z jej koszmarów sennych, z którego nie mogła się wydostać, ale wyczuła od niego powiew śmierci. Na strychu nagle zrobiło się jeszcze zimniej. Wszystko dookoła zaczął pokrywać szron. Twarz postaci, była plamą czerni z płonącymi niczym dwa rozżarzone, czerwone węgle, oczami.
– Ty mnie widzisz…! – Nieznajomy zrobił krok w stronę Maryli.
Wiedziała, że chce ją skrzywdzić.
Równocześnie ze wszystkich zakamarków poddasza zaczęły wypełzać cienie i zmierzać w kierunku gdzie tkwiła świadomość kobiety. Głos, który wcześniej najwyraźniej próbował jej bronić i ta odrobina towarzyszącego mu ciepła, znikały wypierane przez czerń pożerającą wszystko.
Ciało Maryli wciąż znajdowało się na pierwszym stopniu schodów. Pomyślała, że jeśli nie zdoła tam wrócić, obcy, kimkolwiek był, uwięzi ją i nigdy nie wypuści ze swojej mocy.
Ze wszystkich sił zapragnęła uciec, wrócić, choćby tylko po śmierć. Wszystko byle dalej od tej strasznej postaci. Spojrzała jeszcze na końcówki splecionych, blond warkoczy małego wisielca ubranego w strój pajacyka, którego mijał nieznajomy. „Poruszył nią? – Pomyślała. – Więc nie jest duchem…”
Poczuła potężne szarpnięcie. Resztki niewyraźnego strychowego światła wyparła doskonała ciemność, a gdzieś z daleka, jakby z innego krańca wszechświata, doleciał jeszcze cichutki wyrzut: „Nie miałaś tu wchodźć…”
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania