Nie wróciłem do siebie tej nocy.
Szedłem przez miasto jak przez sen, którego nie można się pozbyć. Latarnie uliczne malowały na mokrym asfalcie złote plamy światła, a ja brodzę przez nie jak przez wspomnienia, które dawno przestały mieć sens. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej byłem kimś innym. Może lepszym, może gorszym, trudno powiedzieć. Dzisiaj byłem tylko zmęczony.
Dzień zostawił we mnie pustkę tak głęboką, że przestałem czuć własne kroki. Spotkania z rodzicami, którzy pytali, dlaczego nie jestem żonaty. Rozmowa z szefem, który tłumaczył mi, że jestem ,,perspektywiczny, ale...''. Spojrzenie kobiety w autobusie, które mówiło: ,,znów jesteś sam''. Wszystko to ściekało ze mnie jak deszcz z płaszcza, ale zostawiało wilgoć, która nigdy do końca nie wyschła.
Ulica Wiślana. Zawsze lubiłem tę nazwę, brzmiała jak obietnica płynięcia, ruchu, życia. Teraz była tylko kolejną arterią asfaltu między mną a łóżkiem. Mijałem znajome sklepy z opuszczonymi roletami, automat z kawą, który od trzech miesięcy świecił neonem ,,brak towaru'', i ławkę, na której czasem siadałem, gdy nie chciało mi się jeszcze wracać do domu.
I wtedy go zobaczyłem.
Szedł w przeciwną stronę, powoli, jakby każdy krok sprawiał mu ból. Patrzył w ziemię, jakby szukał w niej odpowiedzi na pytania, które przestał już zadawać. W jego oczach widziałem wszystko to, co zostawiłem za sobą tego dnia - lęk przed kolejnym dniem, samotność tak gęstą, że można by ją krajać nożem, i tę okropną świadomość, że życie toczy się gdzieś obok, podczas gdy ty stoisz i czekasz na pociąg, ktory nigdy nie przyjedzie.
- Hej - krzyknąłem za nim, ale on nie odwrócił się - Hej, czekaj!
Zatrzymał się i odwrócił. Stał tuż pod latarnią, ale nie patrzył na mnie. Patrzył przeze mnie, jakbym był przezroczysty. W jego oczach widziałem to, co kiedyś widziałem w lustrze, pytanie bez odpowiedzi: ,,Kiedy przestałem być sobą?''
- To ty - powiedziałem cicho, choć widziałem już wcześniej dziwne rzeczy w tym mieście.
Zegary, które szły do tyłu. Ludzi, którzy wchodzili do budynków, które zostały wyburzone lata temu. Koty, które śmiały się jak ludzie. Ale to było inne. To byłem ja.
On uśmiechnął się smutno i pokręcił głową.
- To ty - odpowiedział jego głos, który brzmiał jak mój, ale cichszy, bardziej załamany.
- Ja jestem tym, co zostało. Tym, co zostawiłeś, gdy postanowiłeś zmienić się dziś rano. Pamiętasz? Stałeś przed lustrem i powiedziałeś: ,,Dziś będę kimś innym''.
Pamiętam. Rano, po przebudzeniu z kolejnego snu o kobiecie, której nigdy nie poznałem, spojrzałem na swoje odbicie i pomyślałem: ,, Dość tego''. Chciałem być kimś, kto nie boi się zakochać. Kimś, kto nie przegrywa każdej rozmowy przed jej rozpoczęciem. Kimś, kto ma miejsce w świecie.
- Ale ja nadal jestem tobą - powiedziałem.
- Nie - pokręcił głową - Ty jesteś tym, kim chciałeś się stać. Ja jestem tym, kim byłeś. I mam przy sobie coś, czego potrzebujesz.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pęk kluczy. Moich kluczy. Do mieszkania, do skrzynki pocztowej, do biura. Zabrzęczały w jego dłoni jak dzwonki.
- To nie możliwe - szepnąłem - Sprawdziłem. Mam je w kieszeni.
Sięgnąłem do płaszcza. Pusta kieszeń. Sprawdziłem drugą. Także pusta. Plecak. Nic.
- Jak to możliwe?
- Gdy zostawiasz za sobą człowieka, zostawiasz też wszystko, co do niego należało - jego głos był teraz daleki, jakby dochodził z końca korytarza - Twój stary dom. Twoje stare życie. Twoje stare lęki. Ale i twoje stare klucze.
Ruszył dalej ulicą. Jego kroki były ciężkie, ale pewne. Wiedział dokąd idzie.
- Czekaj - pobiegłem za nim - To jest absurd! Nie możesz wziąć moich kluczy!
- Mogę - powiedział, nie odwracając się - Bo to są moje klucze. Do mojego życia. Do życia, które znasz. To nowe życie, które sobie wymyśliłeś, mie ma jeszcze kluczy. Musisz je sobie zrobić.
Dotarłem do bramy swojego mieszkania dziesięć minut później. Stała przed nią jak zawsze, szara, z odpryskującą farbą tabliczką ''Zakaz wchodzenia z psami'', którą ktoś przekreślił i dopisał: ''Ale z kotami można''. Zawsze mnie to śmieszyło. Dziś nie.
Sięgnąłem do kieszeni, choć wiedziałem już, że nie znajdę tam kluczy. Próbowałem domofonu - mój numer był nieaktywny. Jakby mieszkanie przestało istnieć razem z człowiekiem, który w nim mieszkał.
Usiadłem na schodach przed bramą i spróbowałem zrozumieć, co się dzieje. Może to wszystko to sen. Może za dużo kawy. Może po prostu przeszedłem jakieś załamanie nerwowe i teraz siedzę w szpitalu, a to wszystko dzieje się w mojej głowie.
Ale zimno było realne. I samotność też.
Pobiegłem za nim o trzeciej nad ranem.
Znalazłem go przy rzece, na starym molo, które pamiętało jeszcze czasy, gdy w tej dzielnicy mieszkali rybacy, a nie programiści i graficy. Stał przy poręczy i patrzył w ciemną wodę.
W ręku trzymał moje klucze.
- Oddaj mi je - powiedziałem, podchodząc powoli - Proszę.
- Po co? - zapytał, nie odwracając się - Nie pasują już do twojego życia. Jesteś teraz kimś innym, pamiętasz?
- Ale to wciąż moje mieszkanie. Moje rzeczy.
- Twoje? - roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było radości - Kiedy ostatnio czułeś się tam jak w domu? Kiedy ostatnio wracałeś tam z uśmiechem, a nie z poczuciem porażki?
Milczałem. Znał odpowiedź. Ja też ją znałem.
- To mieszkanie to była klatka - ciągnął - Miejsce, gdzie chodziłeś ze spuszczoną głową. Gdzie kładłeś się spać ze świadomością, że jutro będzie taki sam dzień. Gdzie patrzyłeś przez okno i myślałeś: ,,Kiedy moje życie się zacznie?''.
- Ale mam tam swoje książki - powiedziałem cicho - Zdjęcia. Wspomnienia.
- Książki, których nie czytałeś. Zdjęcia ludzi, z którymi przestałeś rozmawiać. Wspomnienia, które sprawiają ból.
Podniósł rękę z kluczami nad wodę.
- Nie! - rzuciłem sie do przodu, ale było za późno.
Klucze poszybowały w ciemność i wpadły do rzeki z cichym pluskiem. Przez chwilę widziałem, jak toną w czarnej wodzie.
- Wariacie! - krzyknąłem - Co zrobiłeś?
- Uwolniłem cię - powiedział spokojnie - Teraz nie możesz wrócić. Musisz iść do przodu.
Rzuciłem się w jego stronę, ale już go tam nie było. Stał dziesięć metrów dalej, przy lampie, i patrzył na mnie z czymś, co mogło być współczuciem.
- Nie rozumiesz - powiedział - Ja nie uciekam przed tobą. Ty uciekasz przede mną. Przed tym, kim byłeś. Przed swoimi błędami, lękami, samotnością. Ale dopóki mnie nie zaakceptujesz, dopóki nie przejmiesz tego, co we mnie najgorsze i najpiękniejsze, będziesz biegł w kółko.
- Co masz na myśli?
- Że to nie ja mam klucze do twojego domu - uśmiechnął się - Ty masz klucze do mojego.
Pobiegłem za nim przez całe miasto. Przez park, gdzie bezdomni śpiewali piosenki z lat osiemdziesiątych. Przez cmentarz, gdzie koty robiły zebranie przy grobowcu nieznanego pisarza. Przez tunel pod torami, gdzie ktoś namalował na ścianie: ,,Jesteś dokładnie tam, gdzie powinieneś być''.
Za każdym razem, gdy myślałem, że go dogonię, znikał. Pojawiał się gdzie indziej, zawsze z tym samym smutnym uśmiechem, zawsze z czymś w ręku, co kiedyś do mnie należało.
Przy studni na placu Grzybowskim wyrzucił mój stary portfel. Ten z liceum, z biletami na koncerty, których nigdy nie było, i z wizytówką dziewczyny, do której nie zadzwoniłem.
- To były moje plany - powiedziałem.
- To były moje wymówki - odpowiedział - Teraz możesz sobie robić nowe plany.
Przy kanale ściekowym pozbył się mojego starego telefonu. Tego z numerami ludzi, którzy przestali odbierać. Z SMS-ami nigdy niewysłanymi.
-To były moje kontakty - powiedziałem.
- To była twoja przeszłość - odpowiedział - Teraz możesz poznać nowych ludzi.
W końcu zatrzymałem się przy fontannie na Rynku. Było już jasno, choć słońce jeszcze nie wstało. Miasto budziło się powoli, jak człowiek po długiej chorobie.
- Dlaczego to robisz? - zapytałem gdy stanął przy mnie - Dlaczego się pozbywasz wszystkiego?
- Bo to nie jest moje - powiedział cicho - Nigdy nie było. To były twoje rzeczy, ale nie twój dom. Twój prawdziwy dom nigdy nie był miejscem. Twój prawdziwy dom to ty sam. Ale taki jak ty, który akceptuje siebie. Całego siebie. Także i mnie.
Spojrzałem na niego uważnie. Był wychudzony, zmęczony, w oczach miał tę samą samotność, którą nosiłem przez lata. Ale było w nim także coś, czego wcześniej nie dostrzegłem. Spokój. Pogodzenie się. Akceptacja.
- Kim naprawdę jesteś? - zapytałem.
- Jestem tym, co w tobie najgorsze - powiedział - Twoimi lękami, kompleksami, samotnością. Ale też tym, co najpiękniejsze. Twoją wrażliwością, marzeniami, miłością, którą nosisz w sobie, ale boisz się ją okazać. Jestem twoją przeszłością. I dopóki nie zaakceptujesz mnie takiego, jakim jestem, nie bedziesz miał przyszłości.
- Co mam zrobić?
- Przestań uciekać. Przytul mnie. Powiedz, że mnie kochasz. Pomimo wszystko.
Staliśmy przy fonntanie, gdy słońce wzeszło nad miasto. Był tak blisko, że widziałem w jego oczach swoje odbicie. Nie to nowe, pewne siebie i gotowe na zmiany, ale to stare, przestraszone, które przez lata ukrywałem przed światem.
- Boję się - powiedziałem.
- Wiem - odpowiedział - Ja też się boję. Zawsze się bałem. Tego, że nie jestem wystarczająco dobry. Że nikt mnie nie pokocha. Że życie przejdzie obok mnie, a ja będę tylko patrzył.
- To okropne uczucie.
- Ale to także piękne - uśmiechnął się pierwszy raz prawdziwie - Bo to znaczy, że czujesz. Że marzysz. Że chcesz czegoś więcej niż przetrwania.
Wyciągnąłem do niego rękę. Zawachał się przez moment, potem ją ujął. Jego dłoń była zimna, ale miękka.
- Przepraszam - powiedziałem - Za to, że cię zostawiłem. Za to, że się ciebie wstydziłem. Za to, że chciałem być kimś innym zamiast polubić tego, kim jestem.
- Nie musisz mnie przepraszać - powiedział - Musisz mnie tylko zaakceptować. Z całym bólem, ze wszystkimi błędami. Z całą miłością, którą nosimy w sobie.
- Jak to zrobić?
- Powiedz mi, że mnie kochasz. Pomimo wszystko. Pomimo słabości, pomimo lęków, pomimo wszystkich tych lat, kiedy byłeś sam.
Spojrzałem na niego. Zobaczyłem człowieka, którym byłem przez większą część swojego życia. Samotnego, ale marzącego. Przestraszonego, ale wrażliwego. Zagubionego, ale szukającego. I pomyślałem: ,,To też jestem ja. I może to nie jest takie złe''.
- Kocham cię - powidziałem i było to prawdą - Kocham cię za to, że ngdy się poddałeś. Za to, że mimo wszystko wierzyłeś, że kiedyś będzie lepiej. Za to, że uczyłeś się kochać, nawet gdy nikt ciebie nie kochał.
Uśmiechnął się i zaczął się rozpuszczać w porannym słońcu jak mgła.
- Dokąd idziesz? zapytałem.
- Do nikąd - odpowiedział -Zastaję z tobą. Na zawsze. Ale już nie jako ten, przed którym uciekasz. Jako część ciebie, którą akceptujesz.
I wtedy poczułem to. Ciepło rozlewające się po klatce piersiowej. Spokój, jakiego nie znałem od lat. I coś jeszcze - klucze w kieszeni. Nie te stare, które wpadły do rzeki. Nowe. Do drzwi, których jeszcze nie otworzyłem. Do mieszkania, którego jeszcze nie znałem. Do życia, które dopiero miało się zacząć.
Nie wróciłem do siebie tej nocy. Nie dlatego, że nie miałem chęci, ale dlatego, że w końcu zrozumiałem - nie miałem dokąd wracać. Ten człowiek, który mieszkał w tamtym mieszkaniu, już nie istniał. A ten nowy, który się narodził przy fonntanie, musiał znaleźć sobie nowy dom.
Poszedłem do hotelu na Starówce. Takiego z małymi pokojami i widokiem na kościół. Recepcjonistka spojrzała na mnie dziwnie, pewnie dlatego, że nie miałem bagażu i wyglądałem jak ktoś, kto całą noc szukał siebie w lustrzanych odbiciach.
- Na jedną noc? - zapytała.
- Na tyle, ile będzie trzeba - odpowiedziałem.
W pokoju usiadłem na łóżku i po raz pierwszy od lat poczułem sie jak w domu. Nie dlatego, że było tam wygodnie, ale dlatego, że byłem tam ja. Cały ja. Ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami, ale też z całą miłością, którą wreszcie nauczyłem się do siebie czuć.
Przez okno widziałem ludzi spieszących do pracy. Kiedyś były to tylko sylwetki, które mijałem na ulicy. Teraz widziałem w każdej z nich, kogoś, kto być może także szuka swojego domu. Kogoś, kto może także musi sie nauczyć kochać siebie, żeby móc pokochać kogoś innego.
O dziesiątej zadzwoniłem do biura i powiedziałem, że biorę wolne. O jedenastej kupiłem sobie nową koszulę, taką, którą mój dawny ja nigdy by nie wybrał. O dwunastej zacząłem pisać list do kobiety z autobusu, której spojrzenie mówiło ,,znów jesteś sam''. Chciałem jej powiedzieć, że czasem bycie sam to nie jest to samo co bycie samotnym.
Wieczorem poszedłem do kawiarni na rogu. Tej, do której chodziłem przez lata, ale zawsze siadałem sam, z książką, żeby nikt nie pomyślał, że nie mam towarzystwa. Tym razem usiadłem przy stole bez książki i po prostu patrzyłem na ludzi. Na dziewczynę, która czytała wiersze. Na starszego pana, który rozwiązywał krzyżówkę. Na parę, która się kłóciła szeptem o coś, co było dla nich ważne.
- Czy mogę usiąść? - zapytała dziewczyna z wierszami, gdy jej stolik zajęła grupa studentów.
- Oczywiście - powiedziałem i po raz pierwszy od lat nie spuściłem wzroku.
Rozmawialiśmy przez dwie godziny o książkach, które kochaliśmy, o miejscach, w których chcieliśmy się znaleźć, o tym, jak trudno być sobą w świecie, który każe nam udawać kogoś innego. Nazywała się Anna i studiowała psychologię, bo chciała pomagać ludziom znajdować siebie.
- To dziwne - powiedziała, gdy opowiedziałem jej o mojej nocy - Ale myślę, że każdy z nas ma takiego drugiego siebie gdzieś w śroku. Tego, którego się wstydzimy. A może właśnie tego, którego powinniśmy pokochać bardziej.
Gdy wychodziłem z kawiarni, miałem jej numer telefonu i obietnicę, że zobaczymy się jutro. Ale najważniejsze było to, że po raz pierwszy od lat nie bałem się jutra. Nie dlatego, że wiedziałem, co mnie czeka, ale dlatego, że w końcu wiedziałem, kim jestem. Całym sobą. Ze wszystkimi swoimi wadami i wszystkimi możliwościami.
Dom to nie miejsce, do którego wracasz. Dom to człowiek, którym jesteś. A ja w końcu odnalazłem siebie.
Tej nocy śniłem o kluczach. Ale nie o tych starych, które zatonęły w rzece. O nowych.
O tych, które otwierają drzwi do pokojów, w których jeszcze nigdy nie byłem. Do życia, które dopiero miało się zacząć. Do miłości, której się już nie bałem.
Rano obudziłem się z uśmiechem. I po raz pierwszy od lat wiedziałem dokładnie, kim jestem. Wreszcie wróciłem do siebie. Ale nie do siebie, który mieszkał w tamtym mieszkaniu. Do tego siebie, który mieszka we mnie. Na zawsze.
* * *
Czasem, żeby odnaleźć swój dom, musisz się najpierw zgubić. Czasem, żeby pokochać siebie, musisz się najpierw spotkać z tym, kogo w sobie nie lubisz. A czasem najdłuższa droga do domu prowadzi przez własne serce.
I wtedy odkrywasz, że dom to nie jest miejsce. Dom to jesteś ty. Cały ty. Ze wszystkim, co w tobie najgorsze i wszystkim, co najpiękniejsze. Ze wszystkimi kluczami do drzwi, które jeszcze nie istnieją, ale czekają, żebyś je otworzył.
Komentarze (7)
Super!
("niemożliwe" i "donikąd" - łącznie)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania