Nie zdrajca, lecz buntownik.

1823, Wilno

 

-Co to ma być? To żart? - pytał mężczyzna stojący naprzeciw jednego z okien. W dłoni trzymał nowy, ale lekko już pogniecionych od gwałtownych ruchów jego rąk egzemplarz „Poezji". Był to niespotykany widok- w końcu August Bécu był człowiekiem opanowanym i racjonalnym. Jako chirurg i profesor medycyny z Uniwersytetu Wileńskiego rzadko dawał ponieść się emocjom, jednak gdy już do tego dochodziło, nikt ani nic nie było w stanie powstrzymać nawału słów, zależnie od okoliczności przyjemnych bardziej lub mniej.

W tamtym momencie blondyn wyglądał nieco bardziej śmiesznie niż zwykle ze względu na wpełzający na twarz rumieniec (który w połączeniu z jasnymi włosami wydawał się ciemniejszy, niż w rzeczywistości był). Równocześnie robił nieprzyjemne wrażenie-zazwyczaj smutne oczy w tamtym momencie rozszerzone szeroko i ściśnięte wargi nadawały mu wygląd osoby, która zaraz wybuchnie śmiechem przepełnionym pogardą. Tak się jednak nie działo, zamiast tego rosło wrażenie, że uczony i szlachetnie wyglądający mężczyzna próbuje przypomnieć sobie, jak rozpocząć proces wymiany gazowej zwany oddychaniem, i do tego traci utarty przez lata wizerunek ostoi spokoju. Na szczęście w pomieszczeniu nie było zbyt wielu osób, które mogłyby opowiedzieć sąsiadom i znajomym (a w niektórych przypadkach także obcym kobietom na targu) o spektakularnym odkryciu dotyczącym życia emocjonalnego naszego doktora- w tym gronie wybrańców znalazł się między innymi Jan Śniadecki, rektor z Uniwersytetu Wileńskiego, który być może winnej sytuacji zacząłby rozpowiadać, jaki to doktor furiat, i co to w ogóle ma być, jednak w tamtym momencie podzielał podejście Bécu do niepozornej przyczyny tych wydarzeń, jaką był tomik poezji.

— Cicho wszędzie, głucho wszędzie? Nic nie było, nic nie będzie!— rechotał Śniadecki, ku uciesze pana domu. Jego słowa wywołały chichot nieprzeciętnej publiczności, który zagłuszył hałas pochodzący z piętra wyżej. — Toż to komedia jest!

— W jaki sposób głupie ziarenka miałyby pomóc duszy skazanej nacierpienie? To nonsens! —dolewał oliwy do ognia doktor. — A ten fragment? Hej, kruki, sowy, orlice!— wykrzyczał, obracając się tyłem do zebranych. — Gdzież jest ten upiór, Panie Poeto?

Nie otrzymał odpowiedzi od stojącego w centrum salonu młodego człowieka. Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna zacisnął pięści i spuścił wzrok na podłogę. Jego mina wyrażała poczucie wstydu i rozczarowania. Nic dziwnego, został upokorzony w gronie osób należących do elity intelektualnej, i to na salonach Salomei Słowackiej, którą tak szanował. Gdzieś w środku poczuł, że zdecydowanie nie lubi jej męża. Może mógłby zacząć tłumaczyć, wyjaśniać swoje zamiary z jakimi stworzył ten krótki dramat, jednak zabrakło mu na to sił, tym bardziej, że krytyka uczonego była potwierdzeniem jego obaw. Stracił również w oczach swojego wydawcy. To wszystko spowodowało, że początkowy zachwyt i pozytywne opinie innych czytelników przestały go cieszyć.

— W imię Ojca, Syna, Ducha! — doktor zaczął prędko wykonywać rękami znak krzyża i kłaniać się bijąc się w piersi, zupełnie jak pobożne kobiety w świątyni, co wyglądało komicznie.— To w końcu chrześcijańskie te obrządki, czy jednak pogańskie?

W tym momencie obserwatorzy po raz kolejny wybuchli śmiechem. Doktor triumfował.

 

Okazuje się, że uczestnicy wydarzenia nie byli sami, albowiem w pokoju na piętrze chwilę wcześniej przebywał 14- letni chłopiec. Bardzo nie podobały mu się dźwięki przypominające śmiech i donośny głos jego ojca (który jak wiemy w tym domu można było usłyszeć sporadycznie). Hałas wyrwał go z kontemplacji na temat swojej odmienności w grupie rówieśników, czym dodatkowo zwiększył jego irytację. To był zdecydowanie jeden z gorszych dni tej wiosny. Na co komu śpiew ptaków i ciepłe promienie słońca, skoro nie można w spokoju się nimi cieszyć?

Juliusz zerwał się na równe nogi i grzmotnął dłońmi w biurko.

— Dosyć tego!— wrzasnął skrzeczącym i niezbyt głębokim jeszcze głosem, po czym ruszył gwałtownie w stronę drzwi. Napędzały go zmiany związane z dojrzewaniem i złość kumulowana od kilku dni. Młodzieniec miał już dość traktowania go w sposób uwłaczający jego godności i dojrzałości, która w jego mniemaniu przewyższała dojrzałość innych chłopców. Chciał w końcu pokazać ojczymowi, że jest wart więcej niż mu się wydaje. Z dzisiejszym wschodem słońca obudził się dzień, w którym on, Juliusz Słowacki, odważy się sprzeciwić temu... Temu...

Nie zdążył jednak znaleźć odpowiedniego określenia, albowiem potknął się o wystający próg. Po bliskim spotkaniu z drewnianą podłogą usłyszał śmiech- idealne zakończenie brawurowego zrywu. Był to moment, gdy jego pewność siebie zmalała. Wstydził się sam przed sobą i zaczął rozważać powrót do pokoju, wciąż nie podnosząc się z podłogi. Czy to dobry pomysł? Po co w ogóle im przerywać i się ośmieszać? Szybko jednak oprzytomniał i przypomniał sobie, co nim kierowało. Wstał, otrzepał koszulę (chwilę wcześniej nieskazitelnie białą)i spokojniejszym niż przed upadkiem krokiem ruszył ku schodom prowadzącym na dół.

Kolejny raz zawahał się na półpiętrze. A może to nie jest dobry moment? W końcu w salonie znajduje się grupa dorosłych mężczyzn- do tego artystów. Nie chciał być zapamiętany jako „dzieciak, który za dużo sobie wyobraża". Z drugiej strony czuł, że nie może pozwolić tak komuś ubliżać. Ale... Co jeśli ten ktoś na to zasłużył? Nie, nie, nie! Nie można działać tak pochopnie, trzeba dowiedzieć się więcej.

Juliusz cicho zszedł na dół, o dziwo schody nie skrzypiały jak to zawsze miały w zwyczaju. Czuł, że to nie jest przypadek, i że jest mu pisane dotrzeć do celu.

Teraz tamten głos był lepiej słyszalny. Chłopiec znał go, ten mężczyzna często przychodził do ojczyma z ważnymi sprawami. Zazwyczaj lepiej było nie przerywać dorosłym w pracy (czy też piciu alkoholu i wspominaniu starych czasów), jednak ciekawość zwyciężyła i Juliusz niepewnym krokiem wszedł do salonu. Odetchnął z ulgą, gdy zorientował się, że nikt z zebranych go nie zauważył, więc stanął w kącie przy wejściu, by tak pozostało. Dorośli na jego szczęście byli zbyt pochłonięci oglądaniem widowiska, które miało wtedy miejsce.

 

Bécu siedział wtedy na krześle trzymając w dłoniach pogniecioną książkę. Śniadecki tymczasem krążył po pomieszczeniu jak sęp, z perfidnym uśmiechem na ustach, trzymając ręce za plecami. Zbliżył się do młodego mężczyzny i zatrzymał, by móc spojrzeć mu w oczy. Ten głowy jednak nie podniósł.

— W ogóle powrót do zabobonów w tych czasach jest szkodliwy, mam nadzieję, że inni artyści mają więcej rozeznania... — odezwał się do Pana Poety, podchodząc z poważnym wyrazem twarzy. — Pisz mądrze, słuchaj wielkich ludzi i nie buntuj się przeciwko prawdzie, to może coś z Ciebie będzie, choć wątpię, bo coraz więcej młodych jest opętanych przez bzdury. A Pan to chyba jest jednym z tych zdrajców nauki co te bzdury szerzą, co sieją zagładę prawdy i piękna, jak mniemam...— w tym momencie rektor obrócił się i ruszył w stronę właściciela domu.

Juliusz otworzył szerzej oczy a wzrok skierował na winowajcę, jednak ten stał tyłem i nie można było rozpoznać jakie emocje wywołały postawione przed nim zarzuty.

— Trzeba odejść od tych bredni, bo nie dość, że są grzechem wobec pewnych faktów, to jeszcze wywołują falę degeneracji wśród nadziei narodu, jaką jest młodzież— powiedział znów spoglądając na autora krytykowanego tomiku. Razem z nim wzrok na biednego artystę podnieśli pozostali goście, a także wciąż niezauważony i oburzony Juliusz.

Autor niedawno wydanego dzieła poczuł, że to dla niego zbyt wiele. Zacisnąwszy usta w grymasie pogranicza wstydu i rozpaczy spojrzał na gospodarza domu i Śniadeckiego stojących teraz obok siebie. Byli zadowoleni ze swoich słów. Obiegł wzrokiem również przybyłych razem z nim literatów, z czego większość ewidentnie świetnie się bawiła słuchając obelg na jego temat. Gdzie szukać współczucia? Jak on się teraz pokaże na ulicy? Jak spojrzy w oczy uczestnikom dzisiejszego spotkania? Czy ktokolwiek jeszcze przeczyta jego dzieło po tym, jak dostanie nieprzychylne recenzje? Gdzie przyjaciele, którzy godzinę temu jeszcze tu byli? To bez znaczenia, obok nich już nie było dla niego miejsca.

Rozżalony poeta bez słowa odwrócił się i szybkim krokiem ruszył ku drzwiom. Nikt nigdy jeszcze tak go nie upokorzył, to było nie do przyjęcia. Czuł się tak strasznie beznadziejny, że zaczął myśleć, iż nie nadaje się do pisania. Dobre intencje i oryginalne pomysły najwyraźniej nie wystarczą, żeby zyskać uznanie, na którym tak mu zależało.

Dotarł już do drzwi, gdy zauważył w kącie skulonego chłopca, który popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Mężczyzna stanął i zaczął analizować to, co widzi. Nie, on nie był jak cała reszta, nie śmiał się z jego porażki. Na krótką chwilę poeta poczuł, że nie jest sam w tym niezrozumieniu. To złudzenie niestety szybko zniknęło. Przecież to dziecko zapewne nic nie zrozumiało z tej przykrej sytuacji. Szczęściarz...

Artysta wyrwał się z zamyślenia i machnął ręką w geście oznajmiającym, że wszystko mu jedno. Próbując zachować godność i nie dać po sobie poznać jak bardzo cierpi podszedł do drzwi i wyszedł z domu Bécu planując nigdy więcej tam nie wracać. Zgromadzeni zamiast pożegnania usłyszeli trzaśnięcie drzwi.

 

Degeneracja? Grzech? Jeden z ważniejszych dobytków cywilizacji zepsuciem i grzechem?!

W Juliuszu krew wrzała, tyle myśli kłębiło się w jego głowie. Dla syna Salomei (organizatorki spotkań twórców literatury) sztuka była czymś więcej niż tylko pewną formą opisu świata i uczuć. Stała się granicą pomiędzy światem materialnym i metafizycznym. To tam uciekał, gdy ogarniał go niepojęty smutek. Tam znajdywał ukojenie w trudnych chwilach. Tam czekała jego inspiracja i wejście do innego świata- lepszego świata. Świata, który był bezpieczny, znajomy jak odbicie w zwierciadle, a jednocześnie wciąż stało tworem, pełen niezbadanych tajemnic.

Zdenerwowany chłopak chciał, by oskarżyciel spojrzał mu w oczy i powtórzył te słowa obrazy. Zarozumiały bufon, niech wraca na swój uniwersytet z podkulonym ogonem i wykłada te swoje mądrości! Niech sobie papla o tym, jaką to sztuka jest głupotą, ale nie w tym domu! Nie w salonie literackim Salomei Słowackiej! Nie w obecności jej twórców i kogoś, dla kogo jest ona wszystkim!

Juliusz poczuł, że budowana od kilku dni pewność siebie wciąż jest krucha, a wiatr jaki wywołał Śniadecki tym strasznym przemówieniem zniszczył ją łatwo, zupełnie jakby była domkiem z kart. A ofiara tego kataklizmu? Kim był i czym zawinił ten niezrozumiany poeta? Cóż strasznego mógł napisać, że zostało to określone przyczyną cywilizacyjnej degrengolady? Stał tam sam, otoczony przez egoistów-bo kim innym mogli być ci artyści, skoro będąc dla niego jak rodzina radośnie uczestniczyli w tej tragedii jak dwulicowe żmije? Chłopiec wciąż nie otrząsnął się z tych przykrych emocji, a na myśl o smutnym spojrzeniu szaroniebieskich oczu tego skrzywdzonego człowieka z jego własnych popłynęły błyszczące łzy. Teraz współodczuwał ból odrzucenia i nie obchodziło go już, co pomyśli o nim ojczym.

Doktor tymczasem zakończył swoje przedstawienie i rzucił książeczką w kąt pokoju, gdzie leżały papiery potrzebne do rozpalania ognia-czyli tam, gdzie w mniemaniu byłego "aktora" było jej miejsce. Uderzyła ona w stopę zapłakanego Juliusza, który podniósł głowę schowaną przed chwilą w dłoniach. Nagle przestał ronić łzy. Gdy delikatnie podniósł z podłogi niepozorny zlepek kartek poczuł ciekawość. Oto znak, o który prosił.

Nie miał już ochoty dłużej przebywać w towarzystwie osób, którymi gardził, więc wstał, a nogi same niosły go do jego pokoju.

Wbiegł doń tym razem uważając na nieszczęsny próg i zamknął drzwi z głośnym trzaskiem. Zamierzał zapomnieć o realnym świecie i zniknąć na resztę dnia w objęciach sztuki-swojej największej jak do tej pory miłości. Jak pomyślał, tak zrobił.

 

„Noc nadeszła tak szybko, prędko mnie zaskoczyła. Nie żałuję jednak ani obiadu, ani kolacji, ani zachodu słońca i wschodu księżyca. To wszystko mnie dziś ominęło, jeden dzień przeminął bezpowrotnie. Ale nie żałuję! Nie żałuję, cały ten czas dobrze spędziłem.

Dziś poznałem coś nowego. Dziś dotarły do mnie słowa, obudziły we mnie emocje, których wcześniej doświadczałem, jednak za każdym poprzednim razem inaczej. A w tych jest pewna harmonia, przyjemny ład i porządek. Ach, jakże bym chciał dorównać mistrzowi! Przekaz tak zrozumiały, a jak kunsztownie przygotowany dla mnie, dla nas, dla ludzi szukających drogi.

Moja dusza otrzymała zadośćuczynienia za zbrodnie. Już wiem, że nie jestem sam, On wie, że żyjemy w czasach przełomu. On wie, i mówi o tym, niepokorny. Zasiał we mnie ziarno, którego starzy botanicy nie widzieli, i którego nie stłamszą przez sztywne ramy zapisane w mądrych księgach. To nie zdrajca, lecz buntownik."

Juliusz odłożył pióro. Skończył wylewać na papier swoje myśli i poczuł, że powraca jego równowaga duchowa. Wpadł w szczery zachwyt nad tymi utworami. Mimo świadomości tego, ile musi zrobić, by pisać równie genialnie, nie opuszczała go radość i swego rodzaju spełnienie. Teraz mógł zasnąć spokojnie.

Zgasił płomień dający mu światło od dobrych kilku godzin i ułożył się na posłaniu. Po raz pierwszy tego dnia na jego uroczą twarzyczkę zstąpił uśmiech. Jeszcze przez chwilę leżał z rozmarzonym wzrokiem utkwionym w sufit, by następnie odłożyć na biurko trzymany w drobnych rękach tomik „Poezji" Adama Mickiewicza i zasnąć.

 

Tak właśnie skończył się kolejny dzień w domu Bécu i Słowackich. Nikt jednak nie mógł przypuszczać, że był on iskrą zapalającą lont bomby z opóźnionym zapłonem.

Zresztą zobaczcie sami.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Conie 3 miesiące temu
    Fajne.nietypowe, jak na ten dogorywający w ciszy portalik😉
  • Conie 3 miesiące temu
    Pięć.
  • słone paluszki 3 miesiące temu
    Szkoda, że to o portaliku a nie o personie, co nie...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania