Niebyt

Są historie, które nigdy nie powinny zostać opowiedziane.

Zimno owiało jego twarz mimo szczelnego okręcenia szalikiem. Raz jeszcze zaciągnął wełniany materiał aż na nos. Nie mógł pozwolić, aby się odmroził. Poprawił przy tym całą konstrukcję, którą owinął wokół głowy. Dokładnie sprawdził, czy lodowaty wiatr nie przedziera się do uszu. Nie było miejsca na błąd, na pomyłkę.

Nikt mu nie pomoże. Był sam, otoczony przez śnieg. Pustkowie było całkowicie martwe. Tu nie żyje prawie żaden organizm. Lodowa pustynia jest jeszcze gorsza, niż te pełne piasku i skał połacie terenu znajdujące się w Afryce czy Azji. Tam coś żyje. Tam coś rośnie. Tam ktoś żyje. Śmierć przez zamarznięcie jest gorsza, niż ta z przegrzania czy pragnienia.

Ale tutaj też nie było co pić. Nie miał w jaki sposób topić śniegu, a jedzenie zamarzniętego to najgorszy z możliwych pomysłów.

Uśmiechnął się. Był to bardziej gest rozpaczy i zrezygnowania, aniżeli triumfu. Oni wszyscy już odeszli. Zginęli, zginęli. To jego wina. To on nie mógł im pomóc. Tutaj nie ma życia. Tutaj na każdym kroku czyha śmierć. Teraz został sam. Sam w świecie, w miejscu, w którym żaden człowiek nie powinien się nigdy znaleźć. Miejscu, które nigdy nie powinno zostać przez człowieka odnalezione. Obłęd mieszał się z rozumem. Fikcja z rzeczywistością. Nie istnieje. Nie istnieje.

Zginęli!

Nie był w stanie przyswoić sobie wydarzeń minionych dni. Jeszcze tak wyraźnie, tak uchwytnie blisko widział obrazy sprzed paru tygodni.

- Czy ma pan ochotę na herbatę? – młoda blondynka posłała mu uroczy, życzliwy uśmiech.

- Dziękuję, panienko. Poczekam na profesora.

Kobieta pokiwała głową ze zrozumieniem i oddaliła się. Stare, bogato zdobione dębowe drzwi uchyliły się ledwo, a potem zamknęły z cichym łoskotem, jakby chciały oznajmić mężczyźnie, że został sam.

Zawsze sam.

- Podaj do mnie! No podaj! – krzyczał, machając rękami w stronę chłopca. – Hej! Tu jestem!

Kolega zignorował go. Kopnął piłkę w stronę innego dziecka.

Nawet, gdy przebywał wśród ludzi, tak naprawdę był samotny.

Poczuł łzy cisnące się do oczu. Nie był pewien, czy stanowiły efekt piekącego wiatru, czy bolesnych wspomnień. Bacznym wzrokiem przyglądał się białym wzniesieniom. Jeszcze tylko kawałek. Doszedł już zbyt daleko, by teraz się wycofać. By teraz umrzeć. Nie ma czasu na śmierć. Śnieg skrzył się w blasku słońca. Mógł spowodować śnieżną ślepotę.

Wzrok jest mu potrzebny. Powinien założyć gogle. Nie chciał stawać. Każda przerwa oznacza trudniejszy powrót do wędrówki. Był jednak do tego zmuszony. Zatrzymał się i kładąc plecak na lodzie, począł szukać okularów ochronnych. Z westchnieniem ulgi znalazł je. Zarzucił torbę na plecy i ruszył w dalszą drogę.

Czuł wyraźnie, jak otacza go coraz większa moc. Jakaś mistyczna aura, która opanowała ten obszar wieki temu. Co on tu robi? Czego tu właściwie szuka?

- Cieszę się, że pan przybył.

Profesor wyciągnął dłoń w jego stronę. Uścisnęli je sobie.

Kłamał. Oszukał go. Morderca!

- Nie ma na Ziemi odpowiedniejszego człowieka do wykonania tego zadania. Pan jest ekspertem.

- To nazbyt śmiałe stwierdzenie, panie profesorze – uśmiechnął się.

- Jest pan zbyt skromny. Nalegam, aby wziął pan udział w ekspedycji.

- Skoro stawia pan sprawę w tym świetle, profesorze… Nie mogę się nie zgodzić.

- Wspaniale! – starszy mężczyzna napełnił szklanki złotym płynem. Whisky przyjemnie rozlewała się po przełyku, rozgrzewając wnętrze.

Wiele by teraz dał za choćby łyk alkoholu.

Im dłużej maszerował, tym większe miał wrażenie, że ani trochę nie posuwa się do przodu. Wszystko było takie samo. Krajobraz niemalże się nie zmieniał. Ta kraina nie chciała ingerencji ludzi. Wyraźnie dawała to do zrozumienia na każdym kroku. Tak, jakby chciała coś ukryć. A on wiedział, co. Gdzieś tam, wśród lodowych wzgórz, skrywała się jedna z największych tajemnic tego świata – ba! – wszechświata!

I tylko kilku wybranych wiedziało o jej istnieniu.

Teraz, z perspektywy czasu, nie uważał tego za błogosławieństwo. Nie. Kiedyś nigdy by tego nie przyznał, ale ta zagadka to najgorsza tragedia, jaka mogła spotkać ludzkość. Wolałby się o tym nie dowiedzieć. Siedzieć w zaciszu swojego mieszkania, przy kominku, popijając gorącą herbatę sprowadzoną prosto z Indii. Ale było już za późno. I teraz zapłaci za swoje błędy najwyższą cenę.

Są wydarzenia, które nigdy nie powinny mieć miejsca.

Nie widział już prawie nic. Zamieć zaczyna się w ciągu kilku sekund i po chwili dmie wiatrem tak piekielnym, że człowiek nie będzie w stanie wytrzymać wśród niej nawet dziesięciu minut. Jedyne, co ma się wtedy przed oczyma, to biała plama. Zamarznie. To taka głupia śmierć. Po tym, co przeszedł, ma tu tak po prostu skonać?

Wyciągnął przed siebie ręce. Zaraz poczuł, że dotyka czegoś twardego. Ściana. Góra. Tędy nie przejdzie. Zaczął się przesuwać wzdłuż zbocza na zachód. A przynajmniej wydawało mu się, że to był zachód… Bo jaką miał pewność? Kompas już dawno leżał gdzieś pod kilkumetrową warstwą śniegu.

Dłonią trafił na rozdarcie. Czy… Czy to możliwe? Czyżby los zmienił zdanie i darował mu życie? Wyrwa. Zmieści się w niej.

Nie myśląc dłużej, wcisnął się do środka. Ściągnął gogle, po czym otrzepał ubranie na tyle, na ile pozwalało mu miejsce. Ze zdziwieniem zauważył, że pęknięcie ciągnie się dalej i rozszerza w głąb góry. Wyciągnął z plecaka latarkę i ruszył przed siebie. Nie bał się. Tak czy inaczej nie ma nic do stracenia.

- Nie dbasz o mnie. Cały czas siedzisz w bibliotece, z nosem w książkach i tych swoich artykułach… Obiecałeś, że skończysz z badaniami, aby zająć się przygotowaniami do naszego ślubu.

Spojrzał na nią, ujmując dłoń kobiety.

- Już niedługo, kochana, obiecuję!

Niedługo nie nadchodziło.

Niewielki list leżał na blacie stołu. Otworzył go i przeczytał w skupieniu. Nie… Nie. To nie tak miało być! Dlaczego, dlaczego odeszła?!

To nie była jej wina. Wszystko przez niego. Zawsze, zawsze przez niego.

Teraz miał tylko jeden cel życia – odnaleźć świątynię. Nie pozostało już nic więcej. Nie ma dokąd wracać. Do czego. Dla kogo. Kiedy ją znajdzie, może umrzeć. Wiedział, że tak się stanie.

A więc moment jego śmierci jest już bliski. Wszedł do ogromnej, jasno oświetlonej setkami pochodni sali. Wykuta w lodzie, z elementami złota, marmuru, nefrytu i… Czegoś, jakiegoś materiału, którego nie znał. Dziwnej, mieniącej się tysiącami kolorów skały. Skały, która jest nieznana nauce, o której informacji nie ma w żadnym podręczniku, żadnej książce. Skały, która nawet nie pochodzi z tego świata.

Nie zastanawiało go, skąd palący się ogień. Tutaj panowała jakaś kosmiczna siła, której działania nie da się wytłumaczyć terminami znanymi na Ziemi. Nie ma Boga. Nie ma wiary. Nie ma nauki. Nie ma techniki. Żadnych racjonalnych wyjaśnień. Jest tylko ta niesamowita moc, której nie można nazwać magią.

Czuł się przytłoczony tym miejscem. Jego wygląd, wiek, rozmiary… Olśniewały, a zarazem budziły grozę. Nie chce się wierzyć, że powstało tak dawno temu, jeszcze zanim w Egipcie pojawiła się jakakolwiek cywilizacja, zanim na Bliskim Wschodzie zaczęli osiedlać się ludzie. A historia milczała, pozostawiając jedynie symboliczne wzmianki w starożytnych tekstach wielkich uczonych. Tak, to nie istnieje. Nie zdawał sobie sprawy, kiedy stawia kolejne kroki. Po prostu szedł do przodu, podziwiając ten zapierający dech w piersiach widok.

Im znajdował się dalej od wejścia, tym mocniej odczuwał obecność tej kosmicznej siły. Wiedział, z czym obcuje. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że pochodnie płoną niebieskim ogniem, który wcale nie emanował ciepłem, a dawał jedynie światło. To dlatego tutaj także było zimno. Lodowate powietrze kuło go w policzki. Był zbyt zaaferowany, by kolejny raz poprawić wełniany szalik.

Upadł, lądując wśród miękkiego puchu. Czuł, jak płatki śniegu opadają na jego twarz.

- Will?! Wszystko w porządku?

Chłopiec pokiwał głową. Dziewczyna podała mu rękę i pomogła wstać.

- Następnym razem uważaj! Nie chcę, żeby Ci się coś stało… - zauważył, jak jej policzki oblewa rumieniec. Wątpił, aby był wynikiem mrozu panującego w powietrzu. Spuściła wzrok i nogą zaczęła kreślić kółka. Uśmiechnął się do niej wesoło i delikatnie pocałował w policzek.

Uznał za niemożliwe, aby Lilian zaczerwieniła się jeszcze mocniej.

Nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś zwrócił się do niego „Will”… Tylko ona tak mówiła. William – to brzmiało tak poważnie, oficjalnie. Nie przepadał za tym imieniem. I Lili to wiedziała.

Ołtarz był zdecydowanie najbardziej imponującą częścią świątyni. Ile krwi zostało tu przelanej, tego nie jest w stanie zrozumieć żaden umysł. Tylko wojna, która teraz ogarnęła świat, ta wielka wojna, była w stanie przyćmić to ilością ofiar. Wojna to tragedia, ale jest logicznym, że giną w niej ludzie. Muszą umierać. Cele i idee umniejszają jednak ten dramat. A tutaj… Nie było celów ani idei. Tutaj ginęli, gdyż życzyła sobie tego jakaś wyższa siła. I ta siła nie potrzebowała powodów.

Zdjął rękawicę i przejechał dłonią po płycie stołu ofiarnego. Była rzeźbiona reliefami, które tworzyły zarazem swoisty system kanałów. Zapewne służyły odprowadzaniu krwi. Mimo upływu tysięcy lat, nadal były wypełnione zaschniętą posoką. Jeszcze przez chwilę podziwiał zdobienia ołtarza, po czym uniósł zafascynowany wzrok.

I wtedy ją zobaczył.

To, czego szukał od tak wielu lat, było teraz na wyciągnięcie ręki.

Czuł, jak jego dłonie drżą… Nie, trząsł się cały. Podszedł do monumentu stojącego w głębi. Prosto w jego spojrzenie, swoje czerwone ślepia wlepiał posążek wielkości dłoni. W kamieniach, które stanowiły oczy istoty, rozpoznał rubiny gwiaździste. Reszta natomiast została wykonana z tej dziwnej skały mieniącej się wszystkimi znanymi i nieznanymi światu kolorami. Podniecenie mieszało się z ogromnym lękiem. Poświęcił dla tej chwili całe swoje życie…

- To głupota! Szukasz czegokolwiek, jakiegokolwiek śladu od tak dawna, a nie możesz wpaść na żaden trop! – po raz kolejny kobieta chciała odwieść go od tego przedsięwzięcia. Dlaczego nie może zrozumieć, ile to dla niego znaczy?

- Mylisz się.

- Will, zrozum – zaczęła błagalnym tonem. – To nie istnieje. Próbujesz znaleźć coś, czego w ogóle nie ma.

- Skąd możesz to wiedzieć? – może powiedział to trochę zbyt ostro?

Nie odpowiadała przez dłuższą chwilę.

- Dlaczego to robisz? – zobaczył łzy napływające do oczu Lilian. Nie odezwał się. Kobieta opuściła pokój, łkając cicho.

Ujął figurkę, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Nic się nie stało. Kosmos chciał, aby zabrał ją ze sobą. Gdyby było inaczej, nie pozwoliłby mu nawet na odnalezienie wejścia do świątyni. Biegiem ruszył w stronę, z której przybył, przyciskając skarb do piersi, jakby bał się, że ktoś może mu go odebrać.

Wypadł na zewnątrz i - dopóki starczało mu sił - gnał do przodu. Chciał się teraz znaleźć jak najdalej od sanktuarium. Zapadał się w śniegu po łydki, ale to nie mogło go w tej chwili powstrzymać. Udało mu się. Znalazł ją. Żyje. Naprawdę mu się udało!

Upadł na kolana, otoczony przez pustkę. Antarktyczne powietrze przeszył obłąkańczy śmiech, śmiech człowieka chorego na umyśle.

Zginęli! Zginęli!

Haha!

Przed oczyma stanął mu obraz bielutkiego, świeżego śniegu, który w przeciągu kilku sekund zabarwił się na szkarłatno-czerwony kolor. Zabił ich. Zamordował, a teraz spotka go los setki razy gorszy.

Położył się. Rechot pełen pogardy cichł stopniowo, gdy z jego zmarzniętego, bladego ciała uciekało życie.

Są sekrety, które nigdy nie powinny zostać odkryte.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • wolfie 14.09.2014
    Bardzo intrygujaca historia. Czekam na więcej Twoich opowiadań :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania