Poprzednie częściNiedziela dzień święty

Niedziela dzień święty V

Rozdział V

 

Dziadkowie

 

Nasza wioska jak koralik z porzuconego sznurka widniała tam w dole, kiedy wracaliśmy z kościoła w Łupkach. Blady kurz na drodze poprzecinany śladami kół, unosił się lekko i wirował niczym tancerka, na pozytywce którą kiedyś widziałem. Podczas narastającego zmierzchu, kiedy to zmęczone gorącem zwierzęta i ludzie myślą tylko o tym, aby utrudzone ciała mogły wreszcie spocząć, ja chciwie wdychałem zapach ziemi.

Nasz dom ukryty w kępie drzew, na samym końcu wsi powoli zbliżał się i rósł w moich oczach. Oszałamiający zapach drzew zawsze zaprowadziłby mnie do niego nawet z zawiązanymi oczami. Maj, najpiękniejszy miesiąc w roku jak uważali niektórzy był również moim ulubionym miesiącem. Monotonna muzyka żab doprowadzała nieprzyzwyczajoną Zosię do rozpaczy, więc kiedy tylko kończyła prace, szła do swojego pokoiku, zamykała okiennice by nie słyszeć tego żabiego koncertu i zasypiała zmęczona. Z czasem jednak jak sama twierdziła, polubiła ten żabi rechot i przesiadywała z nami na ławeczce przed domem, aż do późnej nocy. Czasem ktoś z sąsiadów przychodził i rozmowy płynęły w mrok, gasnąc cichutko w oddali.

Ojciec kiedyś zrobił mi mały stołeczek, ładnie go pomalował, i choć matka śmiała się, że jest w kolorze rudym jak pies Olszańskiego, dla mnie był ten stołek czymś wyjątkowym, czymś co kojarzyło mi się zawsze z ojcem. Kiedy tylko zapadał zmierzch i widziałem, jak ludzie siadają na ławce, brałem swój stołeczek i siadałem obok, pilnie przysłuchując się rozmowom.

Między naszym płotem a drogą, po lewej stronie bramy, rosła piękna i wielka czarna morwa, na którą z kolegami wspinaliśmy się często, aby sobie podjeść jej pysznych owoców. Co prawda dużo leżało ich na ziemi, ale komu by się chciało jeść takie brudne, obtoczone piaskiem niczym panierką, kiedy mogliśmy mieć świeżutkie, prosto z drzewa. Minusem było to, że całe nasze dłonie i usta pokryte były ciemnymi, szpecącymi plamami, nad którymi później trzeba było się natrudzić, próbując je zmyć. Myślicie jak 6 latek może wejść na takie drzewo? A od czego są starsi koledzy, co prawda niewiele starsi, ale zawsze to coś, te kilka centymetrów więcej. To było bardzo proste. Wchodziło się na pionową deskę płotu, potem na drugą a stamtąd to już tylko ręce wyciągnąć do gałęzi i już się było na drzewie.

Kiedyś siedzieliśmy sobie na drzewie, zajadając się morwami, lipy po drugiej stronie drogi zniewalająco pachniały a my rozanieleni, obżarci i leniwi machaliśmy sobie beztrosko nogami, gdy nagle usłyszeliśmy z dołu ten charakterystyczny głos naszego listonosza, małego Kazia, który zadzierając głowę do góry, tak, że o mało mu czapka z głowy nie spadła, wołał:

- Urwie nogę – i wyciągnął w naszym kierunku rękę, w której dostrzegliśmy małą, czarną, gumową głowę diabła, z której po naciśnięciu wysuwał się długi, czerwony język. Oczywiście nie mógł nas tym przestraszyć, bo znaliśmy już te jego sztuczki bardzo dobrze. Mały człowieczek z krzywymi nogami, który chodząc po wsi wzbijał tym swoim szybkim chodem tumany kurzu. Często całe stada psów biegały za nim, lecz on sobie z tego nic nie robił.

- Kowalik, matka w domu? – zapytał chowając do kieszeni diabełka i poprawiając torbę pełną listów przewieszoną przez ramię.

- Ja nie jestem żaden Kowalik – protestowałem, choć wiedziałem, że to się na nic nie zda, bo przy następnym spotkaniu, znów nazwie mnie Kowalikiem.

- Nazywam się Kowal. Mama jest w domu albo w letniej kuchni.

- To dobrze, bo mam telegram dla niej – pchnął furtkę i poszedł machając telegramem trzymanym w ręku.

- Idę zobaczyć od kogo – rzuciłem do chłopaków i już zsuwałem się w dół po gałęziach, potem na płot i z płotu już, hyc na ziemię.

Matka stała w drzwiach letniej kuchni i wołała mnie, ale mnie nie trzeba było wołać, sam gnałem jakbym miał skrzydła. Wyszło jednak na to, że to Agnieszka miała rację, mówiąc, że czytanie zawsze mi się przyda. Podała mi telegram i powiedziała:

- Listonosz mówił, że to z Łodzi, pewnie od twoich dziadków. No czytaj prędzej.

Więc zacząłem czytać, drżącym z podniecenia głosem, że jednak potrafię i nie trzeba lecieć na koniec wioski do sołtysa, żeby przeczytał.

- Kochana córko. Stop. Przyjeżdżamy w sobotę. Stop. Przyślij konie na stacje. Stop. Pociąg południowy. Stop.

- Boże, coś się musiało stać, że oni przyjeżdżają. Jaki dziś dzień mamy? Wtorek?

- Wtorek – potwierdziłem. Wytarła ręce w fartuch i powiedziała:

- Leć szybko do Olszańskiego i poproś, żeby przyszedł, bo bardzo pilna sprawa. Leć też do małej Mani i powiedz, żeby przyszła do bielenia. No leć szybko.

Więc pobiegłem, do tego nie trzeba było mnie namawiać, bo bardzo lubiłem biegać.

W domu zaczął się koniec świata jak to mówiła matka. Trzeba było z pokoiku Zosi powynosić wszystko i zająć się bieleniem, w czym specjalistką była właśnie Mania. Cicha, małomówna, ale bardzo robotna kobieta. Zosia szorowała podłogi, myła okna i chodziła nad rzekę robić pranie. Te dni do przyjazdu dziadków były naprawdę zwariowane. Nigdy nie widziałem moich dziadków. Kiedy matka poznała ojca, zwykłego robotnika fabrycznego który wyjechał do Łodzi za pracą i oboje zakochali się w sobie, rodzice matki stanowczo sprzeciwili się temu związkowi i zabronili córce spotykać się z nim. No bo jakże to tak? Córka znanego w mieście kupca i syn wieśniaków, niewykwalifikowany robotnik? Na to nie mogli się zgodzić. Cóż może być jednak silniejsze ponad miłość? Chyba tylko śmierć, która mogłaby ich rozdzielić. Matka stwierdziła, że jeżeli nie pozwolą jej spotykać się z ojcem, umrze z tęsknoty, jednak stary Wiśniowski był nie ugięty i zabronił kategorycznie spotykać się córce ze Stanisławem.

Zrozpaczona Anna przy pomocy wiernej służącej uciekła z domu nie zabierając z sobą nic. Szybko wzięli ślub i zamieszkali z ojcem Stanisława a rodzice matki od tamtej pory nie chcieli mieć kontaktu z córką i nawet kiedy wysłali im telegram zapraszając na mój chrzest, nie przyjechali i nigdy nie pojawili się w progach naszego domu. Matka rozdarta między miłością do rodziców a miłością do męża, strasznie to wszystko przeżywała. Przez dwa lata, dopóki ja nie pojawiłem się na świecie, nie potrafiła cieszyć się swoim szczęściem. Dopiero moje przyjście na świat rozjaśniło jej życie, przynajmniej tak mi kiedyś mówiła.

Dziadka, z którym mieszkaliśmy nie pamiętam. Miałem dwa lata, kiedy wybrał się po drzewo do lasu i przygniótł go wóz wyładowany drzewem. Gdyby był z nim ojciec, może skończyłoby się inaczej, ale tego dnia musiał udać się do Łupek na targ.

Cóż więc takiego mogło się teraz wydarzyć, że nagle po ośmiu latach dziadkowie przypomnieli sobie o nas? Matka miała do nich ogromny żal, że nawet na pogrzeb zięcia nie przyjechali a mimo to robiła wszystko co w jej mocy, aby ugościć ich jak należy, choć mówiła do Zosi, że obawia się tej wizyty, bo ojciec jest człowiekiem nerwowym a matka kobietą upartą, która za wszelką cenę chce postawić na swoim.

Na sobotę został zmówiony Olszański z furmanką no i udało mi się ubłagać matkę, żeby pozwoliła mi jechać na stację po dziadków. Nie wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać? Czy przyjeżdżają tylko na krótki czas, na kilka dni odpocząć, czy też może zostaną dłużej.

Z tych emocji nie mogłem spać w nocy, budząc się co chwila. Leżałem tak obok matki, nasłuchując jej równego oddechu, odgłosu szumiących drzew, naszczekiwania psów i próbowałem sobie wyobrazić jak to będzie, gdy wreszcie przyjadą. Spodziewałem się surowych, nieprzystępnych ludzi, z którymi może być ciężko przeżyć kilka dni pod jednym dachem, ale pocieszałem się, że to jest maj, jest ciepło, więc nie będę musiał siedzieć z nimi w domu.

Wreszcie nadszedł ten dzień. Staliśmy w odświętnych ubraniach na peronie maleńkiej stacyjki w Janowicach oddalonych od naszej wioski o niecałe pół godziny niespiesznej jazdy. Słońce przygrzewało a na niebie nie było ani jednej chmury. Podszedł do nas zawiadowca stacji i zaczęli rozmawiać z Olszańskim, a ja wyglądałem nadjeżdżającego pociągu. W końcu, po jakże długim oczekiwaniu, gdzieś w oddali pojawił się ciemny pióropusz dymu i powoli zaczął się zbliżać w naszą stronę.

- No i jest wreszcie – powiedział zawiadowca spoglądając na zegarek wiszący na łańcuszku, który wyjął z kieszeni munduru.

- Spóźniony dwanaście minut, ale trzeba przyznać, że się uwinęli, bo spodziewałem się większego opóźnienia.

Ogromny pociąg powoli wtoczył się na stację i zatrzymał z sykiem wypuszczając spod kół olbrzymie kłęby pary. Bagażowi zaczęli otwierać drzwi i odbierać od pasażerów walizki, pudełka, klatki. Potem wysiadło może dziesięć osób a my staliśmy niepewni do kogo mamy podejść, bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jak wyglądają rodzice matki. Powiedziała nam tylko:

- Jak ich tylko zobaczycie, będziecie wiedzieć, że to oni.

No więc patrzyliśmy, próbując odgadnąć czy to oni czy też nie oni, aż w końcu na peronie pozostały tylko dwie osoby z walizkami w ręku, bezradnie rozglądając się wokół, aż w końcu ich wzrok spotkał się z naszym i wtedy mieliśmy pewność, że to są oni. Babka Eufrazyna, bo takie dziwne imię nosiła, ubrana elegancko jak na damę z dużego miasta przystało, w ogromnym kapeluszu z niebieskimi piórami powiewającymi przy lekkim podmuchu wiatru, który zasłaniał jej pół twarzy i dziadek ubrany odświętnie w garnitur wizytowy, w eleganckim welurowym kapeluszu z zaprasowanym długim włosem i butach robionych na zamówienie u Michała Kapuścińskiego jak to często później podkreślał, dodawały mu szyku i elegancji. Ona - mała, korpulentna, rumiana na twarzy z wciąż ładnymi niebieskim oczami nie przysłoniętymi jeszcze mgłą starości w których wydawało mi się, że kryją się jakieś tajemnice i dłońmi na których zauważyłem mnóstwo złotych pierścieni. Dziadek był wysoki z twarzą wychudłą koloru pergaminu, wąskimi ustami które jakby się zacisnęły na nasz widok, a może mi się tylko tak wydawało? Stał tak nie poruszając się. Wyglądał jak rzeźba albo wielka lalka.

 

Powitali nas chłodno. Dziadek wyciągnął do mnie swoją dłoń pokrytą brązowymi plamami i tak zimną, że miałem wrażenie jakbym włożył rękę do wiadra z wodą, dopiero co wyciągniętą ze studni. Babka pogłaskała mnie po głowie i ruszyliśmy przed dworzec, w kierunku furmanki. Spodziewałem się słysząc od matki, że dziadkowie może nie będą chcieli wracać furmanką, że to będzie dla nich jak policzek, więc zdziwiłem się, kiedy babka przy pomocy dziadka, usiadła z przodu obok pana Olszańskiego a dziadek najpierw mnie podsadził, choć sam doskonale potrafiłem wejść na furmankę po kole i nie trzeba mi w tym pomagać, usiadł obok mnie i przyglądał mi się, by w końcu powiedzieć:

- Podobny jesteś do matki, kiedy była w twoim wieku.

Potem jechaliśmy już w milczeniu. Dziadek rozglądał się uważnie, coś mamrocząc sobie pod nosem a babka co jakiś czas odwracała głowę w naszą stronę i pytała:

- Wygodnie ci tam Onufry? – a on powtarzał – Tak duszko - i dalej jechaliśmy w milczeniu.

W końcu ukazał się nasz dom, który batem wskazywał babce Olszański. Piękny w swej prostocie, solidny, co było widać na pierwszy rzut oka w przeciwieństwie do wielu innych domów we wsi chylących się ku ziemi, niczym wierny sługa swemu panu. Wychylał się spośród drzew, które go okalały jakby zapraszając do przekroczenia progu. Wśród łagodnej samotności tego domu można było poczuć, jak czas zwalnia a nawet w niektórych momentach wydawać się mogło, że przystanął zdumiony. Poprzez cichy letni wieczór, wlewał się przez uchylone okna śpiew wiernych i bicie kościelnych dzwonów a zapach lip otulał kąty domu niczym mgła.

Olszański zatrzymał furmankę i pomógł zsiąść babce a dziadek uparł się, że pomoże mi zejść mimo moich sprzeciwów, bo przecież potrafiłem sam zejść lub zeskoczyć. Matka stała z Zosią przed drzwiami, ubrane w najlepsze ubrania, niepewnie przyglądały się dziadkom. W końcu matka podeszła do babki i z płaczem rzuciły się sobie w objęcia a dziadek stał z tyłu pokasłując nerwowo i chyba nie wiedział, jak ma się zachować, aż w końcu babka oderwała się od córki i powiedziała stanowczym głosem:

- Onufry przywitaj się z córką, na co czekasz? Koniec z twoimi rządami, teraz jesteś tu gościem i masz słuchać Anny no i mnie oczywiście.

- I mnie – zdobyłem się na odwagę by wydusić z siebie te słowa, bo prawdę powiedziawszy bałem się tego nieznanego mi dziadka i strasznie byłem zdziwiony oraz oburzony, kiedy wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Matka zaprosiła wszystkich do środka, gdzie stał już odświętnie zastawiony stół a Zosia uwijała się przy piecu. Piękny zapach rosołu unosił się w powietrzu a ja patrząc na dziadka, widziałem jak ta jego surowa twarz rozpogadza się i mówi do żony:

- Widzisz duszko tak powinien pachnieć rosół. Ta nasza kucharka nigdy nie potrafiła ugotować porządnego rosołu. Ten zapach chyba czuć na końcu wioski.

Ze zdziwieniem zauważyłem jak jego twarz zmienia swój wyraz. Zmarszczki rozprostowały się, znikając na tę chwilę, kiedy uśmiech zagościł na jego twarzy i stał się wówczas całkiem innym człowiekiem, a ja pomyślałem, że chyba nawet jestem w stanie go polubić, oczywiście jeżeli będzie się częściej uśmiechał.

Po obiedzie, podczas którego babka nieustannie wypytywała jak nam się tu żyje, Zosia podała sernik z rodzynkami, co już doprawdy było szaleństwem, bo na takie dobroci mogłem liczyć tylko podczas świąt, ale oczywiście nie protestowałem, objadając się ze smakiem, aż w końcu matka mnie upomniała. Siedziałem przy stole chociaż matka próbowała mnie wygonić na dwór a koledzy gwizdali abym do nich wyszedł, ale ja chciałem siedzieć tu z nimi i słuchać o czym rozmawiają, no i nie pożałowałem tego.

Babka opowiadała jak to dziadek zainwestował większość pieniędzy w handel z Rosją no i okazało się, że kupiec, który miał jechać do Petersburga po materiały, uciekł z dziadkowymi pieniędzmi. Nie było wyjścia, trzeba było zwolnić ludzi - chociaż do tego nie doszło bo magazyn i mieszkanie, które znajdowało się nad nim, spłonęły doszczętnie. Prawdopodobnie przez nieuwagę któregoś z pracowników został zaprószony ogień, ale tego nikt nie potrafi stwierdzić z całą pewnością. Dziadek siedział nieporuszony, jak wykuty z kamienia i tylko od czasu do czasu pykał fajkę a kłęby siwego dymu unosiły się w górze.

- Cóż mieliśmy robić? – ciągnęła dalej babka od czasu do czasu popijając herbatę, którą przywieźli ze sobą.

- Udało mi się namówić ojca, żeby przyjechać do ciebie, że może tu się znajdzie jakiś kąt dla nas na stare lata i nie wygonisz nas. Kiedy zostaliśmy pogorzelcami, żaden z wielkich kupców, znajomych dziadka, których szumnie nazywał swoimi przyjaciółmi nie chciał nam udzielić pożyczki na odbudowę, dlatego zwaliliśmy ci się na głowę, córko. Jedyny człowiek, który zaproponował nam niewielką pożyczkę, był piekarz, u którego od ponad czterdziestu lat kupowaliśmy chleb, chociaż nie jest bogatym człowiekiem.

- Pan Chmielewski? – zapytała matka - Ten który miał obok nas piekarnię a ojciec chciał ją od niego odkupić, żeby powiększyć swój magazyn? Człowiek, któremu rzucałeś kłody pod nogi, żeby się tylko stamtąd wyniósł, zaoferował ci pomoc? – spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Ten sam człowiek córko – odrzekł dziadek zapalając zapałką fajkę, która zdążyła przygasnąć.

- Człowiek uczy się całe życie a głupcem umiera – podsumował, wstał i wyszedł przed dom.

- On się strasznie tym przejął. Najbardziej boli go to, że skrzywdził własną córkę i zaufał ludziom, którzy nie byli godni zaufania. To go najbardziej gryzie i nie może sobie z tym poradzić. Może tu w tej ciszy i spokoju uda mu się nie myśleć o tym wszystkim.

Izba dziadków jak ją nazwała matka, świeżo wybielona z umytymi oknami i wyszorowanymi podłogami wydawała mi się jakaś większa, niż wtedy jak mieszkała w niej Zosia. Duże, małżeńskie łoże przeniesione z pokoju matki jakby zapraszało, aby się w nim położyć. Dwie duże skrzynie malowane w piękne wzory stały w rogach po obu stronach okna. Babka schylona nad nimi układała ubrania, w jednej dziadkowe w drugiej swoje a ja siedziałem na swoim rudym stołeczku i przyglądałem się im.

Zosia narwała polnych kwiatów i wstawiła je do niewielkiego dzbanka na stoliku. Pokój jakby od razu poweselał. Przez uchylone okno wpadł kolorowy motyl i leciutko usiadł na ramieniu dziadka, siedzącego na krześle. Razem wyglądali jakby tworzyli jedną całość, jakby ich namalował jakiś artysta. Trwali tak przez krótką chwilę – dziadek żyjący w swoim zamkniętym świecie, zapewne w myślach wciąż powtarzający:

- Tyle kłopotów, tyle kłopotów na moją biedną głowę – a motyl jakby zdając sobie sprawę ze swej piękności, poruszył delikatnie skrzydłami i odleciał przez uchylone okno, tuż nad głową podnoszącej się właśnie babki Eufrazyny.

Dziadkowie – dwie kamienne wieże rozbite w pył.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania