Niedziele
Niedziele są takie same. Utkane ze snu.
Kojarzą mi się z makatkami wiszącymi na chropowatej ścianie, której wprost nie sposób chociaż chwilę nie pogładzić.
Najpierw jest spacer z psem. Często, gdy wtedy idę, to o niczym innym niż to wyjście nawet przez chwilę nie pomyślę, ani o następnych częściach dnia, ani o czymś, co zdarzyło się wcześniej. Patrzę przed siebie niezbyt uważnie.
Czuję się wtedy jak po zakończeniu seansu w kinie, gdy trzeba wyjść z sali, a robi się nagle ciemno i w dużym skupieniu trzeba stawiać następny krok. Trochę to dziwne, bo to zdarzenia niemal przeciwne. W porannych spacerach nie są ważne kroki, ale przebycie całej drogi, skończył się nie film, a sen, tam najpierw wchodzi się w ciemność, a tu z ciemności. Niemniej dobre filmy są przed oczami wiele godzin po ich oficjalnym zakończeniu. Podobnie jest ze snem. Nie jestem pewien czy spaceruję przebudzony, wydaje się, że nawet ruch nie przeszkadza, by sen nie tylko się tlił.
Później jeżdżę do mamy. Z siostrą. Droga jest mi dobrze znana i wymaga mało uwagi i sen może trwać pomimo rozmów. A gdy wysiadamy z samochodu, to wchodzimy w zacienione, ale pełne zieleni podwórko. Puste, bo jeszcze wcześnie. W słońcu jest najwyżej jedna ławka, którą widać akurat przy skręcie do drzwi wejściowych do właściwej klatki. Może wybudza dopiero spojrzenie na tą ławkę.
Od mamy wychodzimy zazwyczaj po około godzinie. Idąc do samochodu robimy jeszcze rachunek poruszonych tematów: opatrunki, leki, sen, posiłki, ogólny stan zdrowia i to, co się wydarzyło w ciągu tygodnia. Gdy wszystko zostało omówione, to ruszamy spokojnie w głąb swych niedziel. Siostrę odwożę do ronda, a potem reszta dnia upływa "cicho, ale już bez snu".
W śnie jednak nie wiadomo co dokładnie się dzieje. Kiedyś tym się nie przejmowałem, ale pewnego razu tak mi się coś dziwnie przypomniało, że zacząłem się obawiać, że wiele sennych zdarzeń funkcjonuje w mojej głowie jako faktyczne. Wydaje się to niemożliwe, ale i tak coraz mniej sypiam w związku z tym.
Dobre niedzielne popołudnie to takie bez planów towarzyskich. We własnym, cichym sosie. Jeśli coś innego ma się wydarzyć, to się wydarzy. A jeśli nie, to siedzi się spokojnie, bez wyczekiwania na następny dzień i nabiera się sił. Jakby w jakimś zaklęciu, w kontemplacji czasu.
Mama jest samodzielna i całkiem dobrze się porusza, pomimo wieku i częstego przekrzywienia przez jakiś ból. Stara się też za każdym razem nas ugościć, chociaż uważamy, że to zbędne. Ale widocznie ma taką potrzebę: "dzieci przyjechały, jestem ich mamą, więc je ugoszczę".
Po przygotowaniu śniadania siada na co najmniej 10 minut, żeby uspokoić oddech.
Ten śniadaniowy rytuał jest zapewne dla mamy potrzebny - ma wtedy trochę ruchu i przekonuje się, że nadal potrafi coś zrobić.
Tylko dlaczego niedziela po niedzieli chce się przekonywać o tym samym?
Co tydzień coś przygotowuje, my pytamy po co, ona odpowiada, że dlatego, bo przyjechaliśmy, my na to, że przyjeżdżamy nie po to, żeby się gościć, ona na to, że to z radości, że ją odwiedzamy, my, że doceniamy radość, ale niczego nie potrzebujemy i tworzy się taki rytuał dialogowy, który jakby zatrzymuje czas tydzień po tygodniu. Takie same role, podobne słowa i gesty. Na końcu chwalenie i pocieszanie. Powstają określone emocje i przepływ energii. Może właśnie ten przepływ energii jest najważniejszy.
Te niedzielne spotkania są też długim pożegnaniem. Nie ma w nich wypowiedzianej wdzięczności, za to, że mogłem być jej synem, a ona moją matką, ale wiadomo, że tak jest. Cieszy się też, że widzi nas oboje, tak jakby chciała, żebyśmy po jej odejściu nadal byli dla siebie ważni. Wiadomo, że kiedyś spotkania niedzielne się skończą.
Wiadomo też, że to kwestia czasu, a sam w ściśle określony sposób będę stawał do nalewania wody do czajnika, nalewał tę samą ilość, robił cztery małe kroki i włączał czajnik do gotowania, gdy upłynął dwie sekundy i nie nastąpi nic nieprzewidzianego. Im człowiek starszy tym więcej tworzy schematów i rytuałów i coraz wiele rzeczy jest zawieszonych w jakiejś formie snu.
Nie, nie mam o nic pretensji, a przyszłości nie widzę w czarnych barwach. Chciałbym tylko, żeby trwała jak najdłużej. I nie chodzi mi tylko o przyszłość niedzielnych spotkań, ale w ogóle im więcej ma być jeszcze lat przede mną, tym lepiej. Niedoskonałości to niewielki problem. Wystarczy popatrzeć uważnie wokół siebie. Wtedy widać, że o wiele ważniejsze od niedoskonałości są spokój i dobry nastrój.
U mamy nie ma makatek, ani chropowatych ścian, a tylko dość stary zegar. Jednak mogłyby być. Pasowałyby. Można byłoby trochę pogładzić ścianę. Bardzo to wycisza. Nawet zegar.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania