Nieistnienie - V - Sierota
Stało się, stali u wrót Lasu, młody mężczyzna i kobieta z wypalonym znamieniem wygnańca na twarzy. Jeszcze wczoraj nie przyszłaby mu do głowy taka ewentualność. Tak w ogólności, to od wczoraj stało się w okolicy jego osoby o wiele za dużo, podsumował w głowie chłopak.
Sam nie był do końca pewien dlaczego spełnił prośbę łącznika. Nie chciał tu być, ludzie byli głośni, wścibscy i zazwyczaj krzywo na niego patrzyli. A w Lesie to już szczególnie czuł się nieproszony. Bo to, że wybrał samotne życie nie znaczy, że nigdy wcześniej tu nie był. Musiał gdzieś uzupełniać zapasy gdy brakowało mu wody albo ziół. Przynosił tu też skóry upolowanych zwierząt na handel. Czasami odwiedzał miejscowego doktora, choć, mimo że nie zdawał sobie z tego sprawy, nigdy nie potrzebował prawdziwej opieki medycznej, wszystkie dolegliwości mijały szybko a poważne choroby nigdy go nie dosięgały. Żył w odosobnieniu i nie podejrzewał, że w jego doskonałym stanie zdrowia może być cokolwiek dziwnego.
A teraz wszystko się pokręciło. Przyjechał, nie przywędrował, a przyjechał do obozu ludzi na motocyklu, do tego po tym jak poprosił go o to umierający koło niego człowiek. I jeszcze z tą dziwną wygnaną. Może się pomylił, może nie powinno go tu wcale być a powiedział jej tak bo zwyczajnie w tamtej chwili nie wiedział co innego powiedzieć. A może jednak bał się przyznać, że świat ewidentnie został podzielony, że po jednej stronie był on sam i owy umierający człowiek, po drugiej zaś chodzące kukły, z którymi nijak nie potrafił się utożsamić. W każdym razie stało się. Może po prostu nie zdążył odmówić.
Przespali noc w jakiejś starej stodole, nie oferowała wiele, ale osłoniła od wiatru i pozwoliła im spokojnie wypocząć. Od momentu kiedy się spotkali nie zdarzyło się już nic więcej nieoczekiwanego. Nie rozmawiali zbyt wiele, dowiedział się, że kobieta ma na imię Ewa, gdy stanowczo zaprotestowała kiedy kolejny raz nazwał ją panią. On się nie przedstawił, ale Ewie nie wydawało się to przeszkadzać. Zresztą nie pytała, więc pewnie jej to nie obchodziło. Tak jak, jeśli miał być szczery, jej imię niezbyt obchodziło jego. Zjedli śniadanie składające się z mięsa i wody, wsiedli na motor i potem jechali cały dzień w gorącym słońcu, ale za to bez żadnych innych przeszkód.
Jakiś czas temu zjechali z głównego traktu w kierunku gór. Motocykl wiózł ich zboczem jednej z nich coraz wyżej i wyżej, aż w pewnym momencie drzewa zaczęły sprawiać wrażenie jakby mniej martwych. Potem pojawiła się trawa. I to nie jakieś schorowane, pojedyncze źdźbła, ale była najprawdziwsza, błyszcząca, ciemnozielona. W końcu, u szczytu, jego ubrudzonym piachem oczom ukazał się mur. Zbudowany został z wysokich na pięć metrów, grubych, zaostrzonych pni, które zwieńczono pokaźną ilością drutu kolczastego. Zza niego migotały liście, tysiące, miliony liści. Jak za każdym razem, młody mężczyzna nie mógł się temu wszystkiemu nadziwić. Naprawdę, mógłby tutaj zamieszkać, gdyby tylko nie było tu żadnych innych ludzi, och, jakże byłoby wspaniale, pomyślał sobie.
O ciepłym posiłku, na który nie będzie potrzeby polować chłopak zapomniał, kiedy bramę zastali otwartą. Ewa zatrzymała motor i najwyraźniej nie miała najmniejszego zamiaru wjeżdżać do środka. W milczeniu spoglądali przed siebie. Nie było też strażników, ani na wieży, ani nigdzie. Żadnego gwaru, ruchu, nic. Przez otwarte wejście można było dostrzec kilka chat w głębi lasu. Chłopak wpatrywał się więc w nie, ale nie czekał na nic, po prostu się wpatrywał.
– Cicho tu. – Głos kobiety przerwał to.
– Mówiłaś, że dlaczego cię stąd wyrzucili? – wypalił.
– Dawno z nikim nie rozmawiałeś, prawda? – Po raz pierwszy od kiedy tu przyjechali jego myśli porzuciły los mieszkańców Lasu. I zaraz tam wróciły, tyle, że trochę lepiej poukładane. Zszedł z motoru i niepewnie skierował się w stronę otwartych drzwi.
– Hej! Co ty wyprawiasz? – Ona nie zeszła. – Chyba nie masz zamiaru tam iść? Zaczekajmy tutaj, najlepiej się schowajmy gdzieś i zobaczymy, może coś się wyjaśni.
Chłopak nie zwracał na nią uwagi tylko niepewnie szedł w stronę bramy. Strapił się okrutnie. „Gdyby nie było tu żadnych ludzi." Przecież wcale tego nie chciał, nie chciał żeby puste zabrały ich do swojego domu na pustyni. Tego nie życzył nikomu. Co to, to nie. Nie o to mu chodziło. I wcale nie chce tu mieszkać, woli już sypiące się gruzy starego świata, tam puści nie zaglądają, tam jest lepiej i nikt mu nie przeszkadza. Przeszedł przez próg Lasu i przystanął.
– Życie ci nie miłe? – Ewa wołała za nim. – Wracaj, albo odjeżdżam sama!
Wykonał nie do końca zrozumiały gest, który równie dobrze mógł znaczyć żeby za nim poszła jak i to, że może sobie jechać. Całkiem możliwe, że oznaczał obydwie te rzeczy naraz. Ale chłopak nie obrócił się w jej stronę, był zbyt pochłonięty swoim irracjonalnym poczuciem winy. No i nie chciał żeby zauważyła jego wilgotne oczy, bo płakanie nie było dla chłopaków, może dla małych. Drgnął nieznacznie kiedy usłyszał ją znowu.
– Ci bandyci mogą tam dalej być, nie zamierzam tu zostawać. Jedziesz, czy nie? Pytam po raz ostatni.
Jacy bandyci? Dzicy? Co ona wygaduje, przecież jak na dłoni widać, że to robota pustaków. Gdyby wpadli tu ci mordercy wszędzie byłoby więcej krwi i trupów i ognia. A ludzie z lasu jakby wyparowali, pff! Puste przyszły, wzięły ludzi i poszły. Zawsze jest tak samo. Jak można o tym nie wiedzieć , dziwił się.
– Nie bój się, Ewa, nikogo tu już nie ma – powiedział lekko pociągając nosem. Wpatrywał się w niedomknięte, skrzypiące na wietrze drzwi jednej z chat.
– Nie możesz tego wiedzieć.
– Wiem. Swoje widziałem. – Popatrzył na nią. – Idę. – I poszedł.
Udał się w stronę chat. Rzeczywiście, nikt nie dawał znaku życia. Wiatr niemrawo poruszał gałęziami drzew. Nie było żadnych śladów walki. I na przekór zieleni, na przekór tutejszym podziemnym źródłom, Las sprawiał teraz wrażenie suchego. Martwego. Jak pustynia, jak kukły, jak wszystko dokoła. Życiodajne źródło oddzielone od życia. Nagle pojął, że Las umarł. I zrozumiał w tym samym momencie jeszcze coś, że nie chce być tu sam, bo się po prostu boi. Nie pustych, ani dzikich, ani śmierci, ale czegoś innego, jeszcze dla niego nieuchwytnego, czegoś, co tu może odnaleźć, co dopiero zaczynał sobie uświadamiać. Bezsilność, zwątpienie i zagładę, choć na razie były tylko pełnym strachu żalem i niewypowiedzianą chęcią aby Ewa nie odjeżdżała, bo po tej wielogodzinnej podróży zdążył się do niej przyzwyczaić. Jej niedawna bliskość spowodowała, że dostrzegł w sobie lukę, która prosiła się o wypełnienie. Może przez Ewę, może nie. Nie rozumiał tego, ale nie chciał aby sobie tak po prostu poszła. Chyba ciągle siedziała na motocyklu bo nie słyszał żeby odjeżdżała. Przez chwilę walczył ze sobą, aby coś jej jeszcze powiedzieć, ale przegrał.
Sięgająca do ud trawa łaskotała go w nogi. Przypomniało mu się, że kiedy był o wiele młodszy, potrafił ukrywać się w takiej trawie całymi godzinami. Leżał całkiem sam, chłonąc rzeczywistość, próbując z całych sił nie zamykać oczu. Dawno, dawno temu...
Ewa zjawiła się u jego boku i przeszłość uciekła.
– Ale z ciebie męczący facet, młody, mówił ci to ktoś kiedyś?
– Nie. – Dziwny, głupi, śmieszny, kochany... Męczący jeszcze nie. – Przepraszam.
Spojrzała na niego z lekkim zmieszaniem, ale zaraz się pozbierała, dodając:
– Może jedzenie chociaż zostawili. Trzeba będzie sprawdzić gdzie trzymają benzynę. I tą twoją wodę.
Zbliżyli się do małych, drewnianych izdebek. Nic się tu nie zmieniło: ktoś cerował ubrania, ktoś inny wystrugiwał z drewna wiewiórki, brakowało tylko ludzi. Chat przybywało wraz z marszem, były coraz większe, też umiejscawiane w koronach drzew, pomiędzy którymi rozwieszono linowe mosty.
– Nie słychać ptaków – zorientował się chłopak, a to przecież było jedno z niewielu miejsc na pustkowiach z nadal całkiem bujną fauną.
– To co, może odleciały? – odpowiedziała tonem, który sugerował, że ma inne rzeczy na głowie. – Nie wiem, albo powybijali je ci, którzy załatwili ludzi. A może się nas boją.
– Nie, tam są, popatrz. – Rzeczywiście, w miejscu, które pokazał palcem siedziało kilka kruków. Gapiły się na nich ale nic poza tym. – Powinny się nas bać. Zawsze fruwały wysoko nad Lasem, pamiętam.
– Hm, rzeczywiście –przytaknęła. – Wygląda, że szybko się oswoiły ze zmianami w domu. Nic takiego, chodźmy dalej, nie chcę zostawać tu dłużej niż muszę.
Ale chłopak przystanął i dalej gapił się na ciemne ptaszyska. Siedziały tam jak wypchane słomą, bez najmniejszego ruchu, tylko letni powiew poruszał ich piórami. I wtedy do niego dotarło, że znał te oczy – oczy pustych. Zwierzęta, które znał całe życie, nieważne, tchórzliwe gryzonie czy szalone bestie, miały jedną cechę wspólną: rozbiegany, wszędobylski wzrok. A te tutaj, tak samo jak osowiałe psy ze wczoraj, tak, to było to śnięte kukłowate spojrzenie, kierujące się przed siebie ale na nic konkretnego. Puste zwierzęta. Czyli teraz i one. Czyżby nie było ratunku? Czyżby to otępienie miało ostatecznie dopaść wszystkich bez wyjątku? Życie zostanie wytępione wszędzie i zastąpi je takie właśnie nieistnienie? To nie Las się kończył, to kończyło się wszystko wokół. Dzieje się coś, do czego nikt nie chciał się przyznać, a przecież było tu cały czas, żyło z nimi na pustyni, nieważne jak bardzo by się odgrodzili drutem kolczastym albo ucieczką w odosobnienie.
– Hej, co ci jest? Słyszysz mnie? – Zauważył palce pstrykające przed jego twarzą, usłyszał głos Ewy i spojrzał na nią. – Co tam? Jesteś tutaj? – Zmarszczył w odpowiedzi czoło. – Odpłynąłeś. Usiadłeś na trawie i zacząłeś się kiwać.
No nie, znowu. Zatrzymał się jak zawsze kiedy się zbyt podekscytował. Jego mama nazywała to rozstrojeniem a tato atakiem. Dobrze, że Ewa tu była, aby go wyrwać z tego stanu bo mogło być kiepsko.
Wstał powoli i jeszcze trochę niepewnie ale najgorsze minęło i już się opanował.
– Chodźmy, kolego. Nie powinniśmy tu za długo zostawać.
– Mhm. – I cicho dodał: – ale najpierw muszę sprawdzić dom przywódcy.
– Ale przecież nikogo tu nie ma! – podniosła głos, ale zaraz się uspokoiła. – Znajdźmy ich zapasy i jedźmy stąd.
Zbliżali się do martwego, leśnego serca – wielkiej polany, na której wzniesiono sporo domostw z drewna, blachy, kartonów i płócien, cokolwiek się nadawało. Było tu kilka budynków wyjątkowo pokaźnych, jak na te warunki, rozmiarów, między innymi spichlerz usytuowany blisko przeciwległej krawędzi lasu. Największa konstrukcja stała na samym środku. Była domem pana Krzysztofa, przywódcy Lasu. Młody mężczyzna dobrze wiedział, że nie znajdzie tam ani jego ani kogokolwiek innego, choćby jednego pustego. Porzucił nadzieję jakiś czas temu, ale nie zamierzał przestać szukać, nie taka była jego natura. I nie robił tego po to, aby kogoś znaleźć, nie robił tego dla martwego łącznika ani jego sprawy, ani dla zaginionych mieszkańców Lasu, ani nawet dla całej ludzkości razem wziętej. Robił to tylko i wyłącznie dla siebie. Chciał poznać odpowiedź na pytanie którego nie rozumiał, mimo że wiedział jak brzmi. A brzmiało „dlaczego." W jego nietypowo wrażliwym sercu z każdą chwilą kiełkowała rozpacz, której nie mógł powstrzymywać w nieskończoność, więc może tam, w domu przywódcy, odnajdzie coś, cokolwiek, co jakimś cudem udowodni, że się myli. Inaczej może nie przestawać się już nigdy kołysać, albo przewróci się jak kukła i zacznie zwyczajnie czekać na śmierć.
Szli ramię w ramię, jednak nie szli razem. Chłopak szedł całkowicie sam. Zdążył zapomnieć, po co tu przyjechał, odkąd wyszedł na polanę nie myślał już prawie o niczym. Na wprost stał ten dom i musiał doń wejść, nieważne były powody, musiał się przekonać. Choć tego nie zauważył, zaczął powoli biec zostawiając w tyle Ewę, która wciąż podążała za nim, ale nie przyspieszyła, nie zatrzymywała go. Wbiegł po schodkach na werandę a jego serce desperacko starało się wyrwać ze swojej klatki. Pragnął coś krzyknąć, kogoś zawołać, ale nie mógł złapać oddechu. Myśli powracały bardzo szybko, dosłownie ścigały mu się do głowy. Nie sposób było ogarnąć wszystkich i zaczęły spokojnie, gorzko wypływać na zewnątrz. „Co się ze mną dzieje?" pomyślał całkiem racjonalnie, popychając drzwi. Przekroczył próg a fala gorąca po raz pierwszy zaingerowała w niego bezpośrednio, ogarnęła jego umysł i porwała go w górę.
* * *
Leciał wysoko. Ponad myślą, czasem i materią. Mijał protony i gwiazdy. Mijał sny i zmysły. Leciał z blasku, w stronę blasku, blask go unosił, okrążał. Nie raził. Nie było powiek, nie było oczu, nie było nic prócz Blasku. Nie było uczuć. Był. Nie było go? Spadał ku niebu i wznosił się coraz niżej. Blask, światło, gorąco. Nerwy. Palce. Dotyk.
Trawa. Pachnie tak wspaniale jak poranek. Odcięty od wrzasku nawet starszych od siebie leży tu znowu. Trawa jest za wysoka, aby ktoś to wiedział. I tak wszyscy mają ważne rzeczy do zrobienia, gdzie im w głowie mały Adam. Nie słychać niczyich kroków. Tylko chłopaków bawiących się w obozie w chowanego. „Raz, dwa, trzy, kryjesz ty! Cztery, pięć, kręć się, kręć...". Za to tu jest spokojnie na tyle, że wdechy i wydechy mogłyby odzwierciedlać upływ czasu. Można by tak zasnąć, bo właśnie w ten sposób zasypia się naprawdę. Tylko czy warto teraz śnić i stracić to wszystko? Tak trudno jest nie zamykać oczu. W końcu się ulega, zawsze, ale zanim to nastąpi trzeba się starać, aby stracić jak najmniej. „Sześć i zamknij oczy, cześć!" Nawet ten odległy wrzask jest muzyką, gdy wtóruje mu szelest wiatru.
Aż w końcu pierwsze strzały rozdzierają muzykę jak tępy nóż niszczy ubranie. Wrzaski również przestały mieć cokolwiek wspólnego z zabawą. Mały Adam nie wstaje, jest już duży na tyle żeby rozumieć, że nie wolno mu teraz wstawać. Leży więc i słucha, oddycha bardzo szybko choć nie ma o tym bladego pojęcia. Nieopodal co jakiś czas przejeżdża coś głośno, niosąc ze sobą dziki śmiech: „RAZ, DWA, TRZY, KRYJESZ TY!", a po nim ogłuszający huk. Nawet stąd można rozróżnić, kto krzyczy, jego koledzy, koleżanki, czasem krzyczą też dorośli. Wyliczanka trwa dalej: „CZTERY, PIĘĆ, KRĘĆ SIĘ, KRĘĆ!" Następny wystrzał. „SZEŚĆ, I ZAMKNIJ OCZY, CZEŚĆ! BAM! AHAHAHA..." Niebo, jakby na przekór ciągle pozostaje błękitne. Nie zmienia się choćby nie wiem co. Tam można by uciec, można by się ukryć, tam, gdzie panuje wieczny spokój. „SIEDEM, OSIEM, MĄDRY CO SIĘ..." Krzyki jednak szybko cichną. Jedynie śmiech wybrzmiewa niezmiennie, świdrując głowę: „DZIEWIĘĆ, DZIESIĘĆ, SCHOWAŁ W LESIE."
Mały Adam będzie tu leżał jeszcze długo po tym, kiedy głośni ludzie pojadą gdzieś dalej. Nie podniesie się do wieczora. I po raz pierwszy uda mu się nie zmrużyć oczu. A gdy nadejdzie wieczór, mały Adam wstanie, nie zwracając zbytniej uwagi na to, że boli i pójdzie do domu. Sięgająca mu do ramion trawa jakby zgęstnieje przed nim, jakby było jej o wiele więcej niż przedtem, jakby nie chciała go przepuścić. Nie będzie słychać nic poza delikatnym jej szelestem, gdy wiatr przeplecie przez nią swoje szlaki. Minie wiele lat zanim mały Adam nauczy się żyć obok tych wspomnień.
Zieleń przelewa się w czerwień, bije od niej żar, jest coraz goręcej, źrenice Adama zmniejszają się, palą. Biały teraz ogień przelewa się przez nie do mózgu. Porywa płaczącego Adama w górę i znika w sobie. Blask. I dorosły Adam potrafiący w pełni zrozumieć odrodzoną, czystą jak nic i wszystko tutaj, rozpacz.
Znowu wznosił się lub spadał, ale teraz był tego świadomy. Jak i tego, co właśnie przeżył. To niezaburzone niczym uczucie było silne na tyle, aby przyćmić chęć nieudolnej próby ogarnięcia tutejszej nierzeczywistości umysłem. Zaiste, było silne. Trwało i pozostawiało wszystko inne nieistotnym. Bezlitośnie wyczerpująca rozpacz. Jak sen, który staje się fizycznym doznaniem, tylko po stokroć intensywniejszy. Niewystarczająco, oczywiście, proces wymagał bowiem całkowitego zrozumienia i poddania się bezsilności, chęci wyzbycia się emocji i dobrowolnego ich transferu, więc gorąca fala powróciła. Jakby rozepchnęła otoczenie i zbiła się w jedno, uformowała rozpacz w myśl i choć wcale jej nie było, wydostała się na zewnątrz wraz z pierwszym oddechem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania