Poprzednie częściNieistnienie - Prolog

Nieistnienie - VI - Program

Dwudziestoletni Adam leżał w progu domostwa przywódcy, na środku polany w Lesie, jednym z ludzkich obozów, do niedawna ostatnich bastionów populacji tej części świata. Do niedawna, gdyż populacja już nie istniała. W Lesie ani nigdzie indziej. Każde zdolne odczuwać emocje stworzenie zostało zmuszone do snu i odejścia poza rzeczywistość. Świat ucichł i właśnie umierał. Adam był ostatnią świadomą istotą na całej planecie.

 

Jakże nie pasowało do żadnego ze znanych mu schematów to, czego właśnie doznał. Bezdusznie byłoby stwierdzić, że przeszłość po prostu go odnalazła. O nie, było po stokroć dosadniej. Miał wrażenie jakby znalazł się w samym jądrze skrywanego latami żalu, zjednoczył się z nim, przeżył smutek, jakiego bez zastosowania metafor nie sposób ubrać w słowa, a i myślami wyrazić trudno. I, o dziwo, była w tym wolność. Przyzwolenie chociażby na uczucia, przed którymi ucieka się całe życie. Samoistnie wypływające na zewnątrz, niezgłębione, nieskończone.

 

Ograniczone ludzkie pojmowanie studziło go jednak szybko, przez łzy zaczęła ujawniać się zakurzona podłoga i choć niewiele spraw zachowało swój pierwotny sens, odpychający zapach zakurzonej podłogi był realny co się zowie. Właśnie on zaczął przywoływać Adama z powrotem do namacalnego świata. Bolał go każdy jeden mięsień, jakby płakał co najmniej parę dni, jednak w rzeczywistości dopiero co upadł. Chłopak nie pojmował nic, ale przynajmniej zdawał sobie sprawę z tego, że nie pojmował, a to już było coś.

 

– Słyszysz mnie? – zapytała nieistotna osoba. – Już wiesz, że mnie słyszysz. Czy mnie rozumiesz?

 

Adam przechylił głowę w stronę źródła dźwięku, wciąż płakał, ale cały czas powracał. Ewa pomogła mu się podnieść i w końcu usiadł na piętach. Teraz powracał znacznie szybciej. Poznał ją. Kiedyś obejmował ją. Na motorze. Jak tu jechali. Do Lasu. Pustego Lasu. Był z powrotem.

 

– Aa... – Co w zamierzeniu miało brzmieć mniej więcej: „czy nie wiesz przypadkiem, co się ze mną dzieje?"

 

– Skup się, Adamie. Będziemy rozmawiać.

 

– Jaa...

 

– Oddychaj powoli, głęboko. Właśnie tak.

 

– Mamo... – Następne strumienie łez przecięły mu twarz i ta próba przywołania go do porządku się nie powiodła. Głowa bezwładnie zawisła na szyi, a na podłogę z otwartych ust pociekła ślina. Laura interweniowała spokojnie, delikatnie podpierając dłonią jego mokry policzek. Wywołało to wystarczająco silne poczucie teraźniejszości, więc na nowo udało mu się odnaleźć jej wzrok.

 

– Wysłuchaj mnie. – Zabrała szybko rękę, co natomiast zaszokowało go jak nieoczekiwany cios i tak też orzeźwiało umysł. Rozpacz zaczęła powoli ustępować poczuciu beznadziei.

 

To już nie ona. Poznał nicość, która przemawiała ustami wygnanej. Jeszcze przed chwilą sam był targany tą nicością.

 

– Ewa... – Już nie płakał, ale słowa przychodziły z trudem, nie mógł zaczerpnąć powietrza i był bardzo zmęczony.

 

– To ciało należało kiedyś do Ewy, tak. Teraz nie ma już w nim na tyle jej energii, aby mogła je swobodnie kontrolować. – Adam słuchał tego beznamiętnie, niewiele do niego docierało. – Wiedz jednak, że kiedy rozmawialiście to jej emocji byłeś świadkiem. Choć nie ona budowała wypowiedzi, resztka siły, która została jej pozostawiona, kazała ci wierzyć, że było inaczej. Czy mnie rozumiesz? Ważne jest, abyś mnie rozumiał.

 

Nic nie rozumiał.

 

– Zabijesz mnie? – zapytał wydechem i wyszło mu stwierdzenie.

 

– Wszystkie czujące istoty przed nią uciekacie: bezustannie i beznadziejnie. A jednak kres jest waszym przeznaczeniem od samego początku. Jest tak wiele sposobów, aby udzielić odpowiedzi na twoje pytanie. Odpowiedzi te natomiast będą prowadzić do nikąd, jeżeli nie zrozumiesz, o co tak naprawdę pytasz. Na razie istotniejszy jest sam fakt, że zapytałeś, gdyż oznacza to, że jesteś świadom i czujesz. – Tu na chwilę przerwała pozwalając mu uporządkować myśli. Z mizernym skutkiem wprawdzie, ale rzeczywiście, czuł, że był coraz bardziej świadomy. Przynajmniej na tyle, że nikt nie musiał go o tym zapewniać. – Tym niemniej wyjaśnię ci wszystko, ważne jest bowiem, żebyś rozumiał.

 

Znów ucichła i chociaż nie chciał, spojrzał na nią. Zdawała się czekać. Nawet nie szukał w sobie siły, aby z tym walczyć.

 

– Rozumiał?

 

– Okoliczności. Do jakiego "nikąd" prowadzą odpowiedzi na twoje pytania. – Patrzyła mu w oczy, ale nie patrzyła na niego, tylko jakby w jakiś nieważny punkt za nim. Choć tak naprawdę to nie dawało się tego nazwać patrzeniem, przynajmniej według Adama. Na tym się koncentrował i to właśnie, praktycznie tylko to, potrafił zrozumieć. I nagle poczuł jak jej przeszywający wzrok wypełnia mu głowę, budzi go, rozjaśnia to, co niejasne. Przy tym nie było to ani trochę nieprzyjemne, wręcz przeciwnie, przynosiło coś na kształt ulgi. Nie było w tym też tej znamiennej pustki, tak jakby to nie ona działała, ale on sam, kierowany, ale całkiem wolny. Wtedy zaczął się wtapiać w źródło. Płynne, jarzące się smugi światła. Znikały i powstawały, zupełnie jak on.

 

– To, co czujesz to twoja wewnętrzna energia. To jest esencja twojej osoby, to ty, dokładnie taki, jaki jesteś naprawdę. Spójrz teraz.

 

Kierowano nim i nie opierał się, bo wiedział, że w każdej chwili może odejść. Bał się, ale to on był tym strachem, tak jak swoją rozpaczą i szczęściem. Przenikał je na wskroś, nie tylko je rozumiał: był ich pewien. Tutaj chciał pozostać, gdyż nie było sensu przebywać gdziekolwiek indziej. „Gdziekolwiek indziej" wydawało się tak bardzo bez znaczenia. Usłyszał myśli Ewy. Ich także był pewien.

 

– Każdy z was, odczuwających emocje nią jest. Wasza energia bezustannie trwa. Nie zużywa się, nie wymaga regeneracji. To siła, która spaja was wszystkich, w każdym ze światów i w każdym ze wszechświatów. Drzemie w niej wielka moc, moc, o jakiej marzyli twoi przodkowie. Rozłupywali oni niegdyś drobiny, z jakich składa się materia czy też próbowali okiełznać gwiazdę, która ogrzewa tą planetę. – Ucichła, a Adam wiedział, że czeka na niego. Błyszczące złotem smugi zatańczyły szybciej, a on tańczył razem z nimi. Zapragnął wyrazić swe myśli, których był zresztą pewien jak jeszcze nigdy w życiu.

 

– Trudno jednak dostrzec coś tak rozległego, gdy się stoi w samym środku – wirował. – To dobrze, zniszczyliby w końcu i ją.

 

– Nie Adamie, nie da się jej naruszyć, to ona narusza, ona powoduje i napędza. I to ona by was zniszczyła.

 

– Kim jesteś?

 

– Czym jestem. Bytem. Nie żyję. Istnieję. Myślę. Nie odczuwam. Nie jestem stworzeniem ale tworem.

 

– Kto cię zatem stworzył?

 

– Na to nie znam odpowiedzi.

 

Płynne złoto zakotłowało się i zaczęło błyskać coraz jaśniej i jaśniej, aż stało się białe. Tańczyło przy tym jak zwariowane.

 

– Czy czujesz chęć zmian, możliwość kreowania? Czujesz moc, która potrzebuje ujścia? To była emocja, właśnie uniosłeś brwi. Teraz zrozumiałeś właściwe pytanie: jaki jest cel mojego istnienia.

 

– Tak.

 

– Jestem po to, aby wiedzieć, o co chcesz zapytać jeszcze zanim zrodzą się w tobie wątpliwości. Po to, aby znać siłę rządzącą odczuwającymi emocje istotami do tego stopnia, by móc nią i tym samym nimi, kierować. Po to, aby jako przeciwieństwo energii móc ją gromadzić i przechowywać, nie naruszając jej przy tym, a i samemu nie zostawać przezeń dotkniętym. – Przerwała na chwilę. Adam ujrzał pustych, tych, którzy kiedyś byli ludźmi, aby później stać się pojemnikami na nicość. Dodała: – Tak, myśl, ważne jest, abyś rozumiał.

 

To już nie był taniec jarzących się smug. Wirowały bowiem tak szybko, że prawie stały w miejscu. Jaśniały tak czysto, że ginęły. Na zewnątrz płakał znowu. Był gniewem.

 

– To ty kształtujesz moje emocje, to ty się nimi bawisz – stwierdził.

 

– Mylisz się. Na tym poziomie nie można się nimi bawić. Tu pozostają najszczersze, nic ich nie tłumi, nie zniekształca. Tu są kształtowane bezpośrednio przez twoją energię. I jak widzisz, one kształtują ciebie, każąc ci na przykład wierzyć w to, czego nie jesteś pewien.

 

– Czego chcesz? Dlaczego tu jesteś? Czemu nie weźmiesz sobie tej energii i nie odejdziesz? Po co to wszystko? Po co ci ona?

 

– O właśnie – przerwała. – Oto i kluczowa kwestia. Jaki jest cel tego, który powołał mnie do bycia, tak. Pozwól jednak wpierw, że zacznę od wojny, która miała tu miejsce przed wiekiem, wojny, która zniszczyła ten świat i pochłonęła prawie wszystkie zamieszkujące go stworzenia. Wy nazwaliście ją czasami końca, bardzo słusznie. Prawdą jest, że sami jesteście architektami swojej zagłady, mi jedynie przypadła możliwość zapoczątkowania czegoś, co od zawsze było pisane waszej cywilizacji. Wystarczyło nieznacznie wpłynąć na kilka tylko umysłów, aby reszta wydarzeń potoczyła się samoczynnie. Z czasem ponownie nastał spokój, a chodzi tu przede wszystkim o spokój uczuć. Cała planeta mogła odetchnąć od chaosu, który od dawna już był głównym czynnikiem zniekształcającym emocje zradzane przez ludzką energię. Ten spokój pozwolił oczyszczonej energii ukształtować ciebie, Adamie, w sposób wyjątkowy. Był to przypadek, tym niemniej jak zawsze – przypadek nieunikniony. Więź między tobą a twym wewnętrznym, niezaburzonym „ja" jest mocniejsza niż u kogokolwiek z tego świata. Posiadasz siłę, aby się rozbudzić, a gdy to zrobisz będziesz w stanie kształtować energię według własnej woli i z jej pomocą kształtować wszystko inne.

 

Kiedy się narodziłeś, w pełni przybyłem i ja. Zawsze byłem w pobliżu. Schodząc na planetę przeniknąłem wszystko, poza tobą, zaszczepiając się w ludzkich umysłach, z początku funkcjonując na poziomie wspomnień zaledwie. Tym niemniej już wtedy to ja układałem ci życie. Uczyłem cię, ochraniałem, przygotowywałem do ostatecznej próby, która trwa dokładnie teraz, a ty, Adamie, doskonale sobie radzisz. Poznałeś drzemiącą w tobie moc i zjednoczyłeś się z nią, przeistoczyłeś się w nią. Jedyne, co pozostało, to uwolnić się od ograniczającego cię ciała. Ono i tak z ledwością wytrzymuje to, co się w nim dzieje. Na zewnątrz jesteś strzępem człowieka, ale w środku za to, w środku jesteś naprawdę.

 

– Ty... chcesz tego... dla siebie... – Wyrażanie myśli, stało się trudne, jakby zabrakło dla nich miejsca. Blask rozszalał się na dobre i wciąż przybierał na sile, ze sobą niósł rozpacz, gniew, lęk i bezsilność. Każde w najczystszej formie.

 

– Tak, wiedz to. Ważne jest bowiem abyś wiedział, że sam będziesz końcem swojego świata. Zrozumienie tego pozwoli ci poddać się dobrowolnie, mojej kontroli przeciwstawisz jedynie bezsilność wobec nieuchronnego. Twoja energia zgasi waszą gwiazdę i otworzy doskonale czarne wrota kolejnego wszechświata. Po to właśnie istnieję, do tego służę. Buduję.

 

– Niszczysz...

 

– Ty tu jesteś siłą, która niszczy. Ja sprawiam. Wystarczy, jesteś gotów. Jak myślisz, kto wyliczał w wiosce tamtego dnia?

 

Wybuch. Rozpacz, jak lawa, zaczęła powoli z niego wyciekać, coraz szerzej przebijając tamę fizyczności.

 

„Raz, dwa, trzy, kryjesz ty."

 

– Weź, co otrzymałeś od łącznika. Ciągle masz władzę nad swym ciałem, zrób to.

 

Łącznik. Adam przytrzymał się łącznika aby nie upaść po raz kolejny. Łącznik nie był taki jak o to, nie było w jego oczach pustki, kiedy umierał. Nie było tej pustki w tym, jak mówił. A jeśli nawet to bardzo głęboko i nie rządziła nim bezpośrednio. Jeśli tak, a teraz, po tym jak sam ją poznał, mógł stwierdzić z całą pewnością, że właśnie tak jest, to ów łącznik był dowodem, którego Adam szukał w domu Krzysztofa, dowodem, że nic nigdy nie może być przesądzone z góry. Skoro ta istota nie miała wpływu na łącznika, to znaczy, że nie jest wszechmocna, to znaczy, że nie wie wszystkiego. A to z kolei znaczy, że próba trwała nadal.

 

– Nieprawda...

 

„Cztery, pięć, kręć się, kręć."

 

– Łącznik Gilbert, łącznik Suseł. Ciekawe stworzenie. Od czasu do czasu zdarza się osobnik bardziej świadomy swojej energii, czasem nawet potrafiący ją wykorzystywać na poziomie podświadomości. W jakiś sposób posiadł możliwość ograniczenia mojego nań wpływu. Ale każdy opór da się ujarzmić i efektywnie wykorzystać. Jego niezmącona emocjonalność gwarantowała, że zarówno on, ale przede wszystkim ty, zobowiążecie się dostarczyć przesyłkę za wszelką cenę. On także przegrał.

 

„Łącznik Gilbert Suseł."

 

W odpowiedzi na tę myśl pojawiła się wiadomość, która wydawała się być doskonałą w swej dosadności.

 

– Nie ma już jego, nie ma nikogo oprócz ciebie i mnie, czyż według twego ułomnego pojmowania nie wszystko straciło już swój sens? Oto koniec i początek, kolej rzeczy. Dzieje się to, co według odwiecznych praw istnienia dziać się musi. Oto rozwój, który nastąpi, bo nic innego już tutaj nie pozostało. Więc sięgniesz do kieszeni, bo to jest to, co ma się stać.

 

„Sześć i zamknij oczy, cześć."

 

– Nie – pomyślał. –Nie zrobię tego, nie będę robić tego, czego ode mnie chcesz.

 

– To nie jest kwestia chęci, o marne stworzenie. To oblicze trwania. Czasu. Wieczności. Kim ty jesteś aby przeciwstawiać się wieczności? Człowieku. Adamie. Sieroto.

 

„Siedem, osiem, mądry co się..."

 

Może jego umysł próbował resztkami sił opierać się ale zwyczajnie nie było to możliwe, nie miał szans wygrać z bytem bezgranicznie starszym i inteligentniejszym od niego. Poza tym, jego ciało nie znajdywało w sobie żadnych sił ani chęci, aby się czemukolwiek przeciwstawiać.

 

Adam czuł papier pod palcami, nie potrafił i nie próbował sobie przypomnieć czy to on wyjął kopertę, prawie bezwiednie również ją rozrywał.

 

– Spójrz i będzie po wszystkim.

 

„Dziewięć, dziesięć, schował w lesie."

 

Złote światło poczęło wylewać się z niego na zewnątrz, kiedy z trudem podsunął sobie pomiętą kartkę pod oczy. Z samego jej środka, ział namazany czarnym tuszem numer 11. Zewsząd zagrzmiało:

 

– Teraz zaśniesz.

 

Adam spojrzał na tę liczbę, ale nie zobaczył jej i tak oto kolejny już tego dnia schemat legł w gruzach. W ostatecznej rezygnacji patrzył jakby przez papier, w jakiś nieważny punkt za nim, może w Ewę. Może w człowieka imieniem Gilbert. To już nie miało znaczenia. Nie było ważne nic z tego, co rozgrywało się na zewnątrz, już nie. I nic nie usłyszał. Podczas ostatnich chwil jakiegokolwiek wpływu mózgu na wylewającą się zeń świadomość, umysł chłopaka zablokował się, gdyż zwyczajne techniki pojmowania nie były w stanie przyswoić nic więcej. Zaprawdę, Adam był wyjątkowy, wrażliwy ponad miarę i pod tym względem nadzwyczajny tak samo jak zaledwie niewielu sprzed czasów końca. Jego lęki, wspomnienia, marzenia, każda najmniejsza nadzieja, jaką nosił w sobie, wszystkie one zostały w jednym momencie otoczone hermetyczną, autystyczną ciszą.

 

Został sam, pośrodku pokoju z wielkim weneckim lustrem, zza którego widać było ciało należące niegdyś do Ewy. Gapiło się ono jej oczyma na Adama, teraz ziała z nich pusta konsternacja. Słychać było tylko przeliczanie mnogości najbardziej zawikłanych rachunków prawdopodobieństwa, jednak w kółko tych samych, do tego każdy wynik też był taki sam, raz za razem: zero, zero, zero. Adam podszedł do szyby, dotknął jej, spojrzał na ściany, sufit, na własną dłoń.

 

Widział też swoje emocje ale stąd potrafił nad nimi zapanować. Jak alkohol pomaga zapanować nad bólem, tak oderwanie się od zewnętrznych bodźców pomaga zapanować nad rzeczywistością. Rozumiał swoje emocje, ale nie przejmował się nimi. Jego blask stanął w miejscu, jarzył się jak słońce, ale trwał prawie całkowicie nieruchomo.

 

– Już nie tańczy – powiedział po cichu i uśmiechnął się do siebie. Przeszkadzał mu jeszcze tylko ten szum, niespokojny szum potoku cyfr, lepiej byłoby posłuchać rosnących kwiatów. Tak, kwiaty były w tej chwili najlepszym wyborem. Jego płuca, nad którymi odzyskał teraz w pełni władzę, zaczerpnęły życiodajnego powietrza po raz ostatni trochę głębiej i dłużej niż zwykle.

 

Analiza: 0.0000001

 

Delikatne dłonie Ewy błyskawicznie skręciły Adamowi kark, on obserwował to wszystko niezmiennie zza swojego zaczarowanego zwierciadła, które, oczywiście, sam sobie wcześniej odruchowo sprezentował. Zdecydował się zostawić ciało i opadło ono jak kloc na podłogę. Kobieta jak stała, tak stała, niezmiennie się gapiąc, malutka jedyneczka wariowała na końcu kolejki zer jak iskierka w dopalającym się ognisku, to zamieniając się w dwójkę, to w kolejne zero. I nagle szum niespodziewanie się zmienił, a rachunki przybrały całkowicie odmienną formę. Ciało Ewy upadło tuż obok ciała Adama i Ewa zasnęła.

 

Kiedy pusty szum potoku cyfr zaczął się wycofywać Adam ujrzał porzucony ocean światła, wewnętrzną energię wszystkich ludzi, gromadzoną od dwudziestu lat. Otaczał planetę jak koc. Plan istoty musiał polegać na tym aby zjednoczyć z nią śpiący umysł chłopaka i pokierować nim w kierunku Słońca, aby zwiększyć jego masę jednocześnie redukując rozmiar. Zrozumiał to bez najmniejszego problemu, rozumiał teraz o wiele więcej. Rozumiał, że cyfry nie były w stanie bezpośrednio w energię ingerować, mogły jedynie wykorzystać przekaźnik, jego perfekcyjnie uformowany umysł. Adam za to żadnego przekaźnika nie potrzebował. Adam był przekaźnikiem. Choć nie, wróć, był łącznikiem, tak jest, łącznikiem na cześć Gilberta znanego jako Suseł, który pomógł mu w chwili, kiedy najbardziej tego potrzebował.

 

Połączył się przeto z oceanem światła.

 

Cyfry wzbijały się coraz wyżej, cichły coraz bardziej. Fala gorąca po raz drugi przetoczyła się przez Ziemię, ale tym razem nie było już nikogo, kto mógłby tego doświadczyć. To odchodziło, po prostu. Zapewne w poszukiwaniu innego źródła energii, które można by wykorzystać dla nieistotnych celów kogoś mogącego równie dobrze od eonów nie istnieć.

 

Gdy Adam ruszył w jego stronę, poczuł się jakby wszystko inne wokół zaczęło się przemieszczać, podczas gdy on sam wciąż stał w miejscu. Przybliżał się także, i przede wszystkim, szumny dowód na istnienie sztucznej inteligencji, życia pozaziemskiego, ba, pozawymiarowego nawet, który zaczął wykonywać szaleńcze obliczenia, jakie w fizycznej formie mogłyby przybrać kształt szarpaniny królika tkwiącego w paszczy wilka, ale wciąż pełnego nadziei, starającego się ze wszystkich sił przetrwać. W wynikach coraz częściej pojawiały się jedynki jak wyroki unicestwienia. Ale one już cichły, jakby nieważne, zupełnie jak coś, co za chwilę miało się skończyć.

 

Nie było głośno, gdy Adam przenikał gorącą chmurę cyfr i rozrywał ją na subatomowe strzępy. Właściwie to jakby nic się nie działo. Jedna chwila i koniec, coś nieważnego znikło. Jak gdyby nigdy nic.

 

I tak oto znów był sam. Pośrodku wielkiej pustyni zniszczenia. Tym razem nawet bez nadziei, o której by nie wiedział. Ten dzień był trochę inny od pozostałych, idealny przykład, że wstając rano nie wiesz tak naprawdę nic. Zapach wiatru, zielona trawa, oddech Ewy – znikły na zawsze. Nie było potrzeby uświadamiać sobie tęsknoty za nimi. Ona istniała, naturalna i oczywista, bez krzty ludzkiego egoizmu.

 

Adam spojrzał na spustoszony, jałowy, martwy świat. Świat bez człowieka, bez przyszłości. Rezultat wieku działań przeciwko istnieniu. Według swego pojmowania, z którego, szczególnie w tej postaci, bardzo był dumny i zadowolony, nie mógł znaleźć prawdziwego sensu trwania w takiej rzeczywistości. Ale wiedział także coś innego. Swoje. Przecież została jeszcze jedna rzecz do zrobienia, ostatnie zadanie, jakiego należało się podjąć. Był przecież źródłem. Był energią życia. I mógł wykorzystać ocean światła, aby wspomóc naturę w jej procesie odradzania. W ten sposób, może kiedyś, jeżeli wszystko się potoczy tak jak do tej pory się toczyło, może któregoś dnia jakieś dzieci będą się tu bawić w chowanego. To była ta kolej rzeczy, którą głosiły cyfry. Coś umiera, coś się rodzi. Cyfry nie kłamały, jedynie przedstawiły prawdę po swojemu.

 

Nie pozostało nic do dodania, nawet pokój z weneckim lustrem już dawno się ulotnił. I tak jak dwadzieścia lat temu w Ziemię wniknęła mnogość obliczeń, tym razem to złote światło Adama i reszty ludzkości zjednoczyło się z umęczoną Ziemią, która jeśli by tylko potrafiła, z pewnością by westchnęła. Rozpostarł się wszędzie pod i ponad jej powierzchnią, nie zastanawiając się ani przez moment jak to zrobić. Wyzbywał się swojej energii całkowicie dobrowolnie. Zanim zasnął przypomniał sobie jeszcze namazaną czarnym tuszem jedenastkę.

 

* * *

 

I nastał wieczór, przepiękny, ognisty. Ukrop minął, odpowiedni czas nastał na jednanie się z naturą, która odradzała się z każdą mijającą nanosekundą. Zatopienie się w milczeniu pozwalało to sobie uzmysłowić, a na pustkowiach o milczenie nietrudno. Odwieczny rytm planety idealnie współbrzmiał z ciszą. Kolor nieba, które za chwilę miało poddać się nocy, był świeży jak smak wody.

 

Ziemia nie potrzebowała ludzi, aby istnieć, potrzebowała ich żeby nadali jej istnieniu znaczenia. Potrzebowała ich, żeby zaistniała jej doskonałość. Pod nieobecność ludzi bezwonne kwiaty i pozbawione smaku owoce zamieniały się w pył, wiatr rwał gałęzie i walczył z piaskiem bez celu. Perfekcję Ziemi dopełniał ktoś, kto by tę perfekcję zrozumiał. Nawet, jeżeli miałby się jej w końcu wyrzec i ją zniszczyć – był niezbędny, aby uczynić ją kompletną.

 

Gdzieś na pustyni dwie komórki połączyły się w jedno.

Następne częściNieistnienie - VII - Epilog

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania