Niekończąca się opowieść

Poczułem się jak u szeptuchy. Dłonie przed moim nosem wykonywały setki szybkich, skomplikowanych ruchów, a ja miałem wrażenie, że należą do wróżki, wiedźmy czy innej istoty żeńskiego rodzaju. W tej chwili frustrowało mnie wiele rzeczy, a zwłaszcza to, że nie mogę tego potwierdzić. Czułem duszną, zniewalającą woń kwiatowego aromatu, ale sama postać zbyt dobrze skrywała tożsamość, otoczona słupem gorącego, falującego powietrza. A do tego… do tego było całkiem ciemno, może nie idealnie, ale wystarczająco, żebym niewiele widział.

 

– Tak. – Usłyszałem zmysłowy głos, a właścicielka oddaliła się w mrok, pozostawiając mnie sam na sam z nieciekawymi myślami.

 

– Halo! Proszę pani! – Nie wróciła, a mnie jakby piorun trafił. I nie, nie poczułem się źle. Nadal siedziałem przypięty do metalowego krzesełka, za to przestałem się bać. Poraziła mnie głębia, jak i prostota krótkiego stwierdzenia. Zrozumiałem, jakie niegodzistwo i szelmostwo ostatnio popełniłem, a co się udało. Tak wyglądała magia, jedna z drobnych chwil, które na zawsze zmieniają faceta, a które wywołać mogą wyłącznie prawdziwe kobiety. W to, że zaliczała się w ich poczet, zupełnie nie wątpiłem. Już za nią tęskniłem, mimo to byłem dopieszczony, tym bardziej, że wszystko zrobiła z niezwykłą lekkością i zwinnością, jak również z ogromnym szacunkiem, którego dorosłym strasznie brakuje.

 

– Obserwowałem cię. – Wysoko w górze zapalił się reflektor. Snop światła pokazał mężczyznę w ciemnych okularach, który nonszalanckim ruchem odpalił staromodną zapalniczkę, i przypalił największe cygaro, jakie w życiu widziałem. – Po co tu przyszedłeś? Co wtedy myślałeś?

 

Milczałem, dokładnie analizując, co stało się po przekroczeniu strumyka.

 

– Trampolina – wyjaśnił nieznajomy, cały czas rozkoszując się cygarem. – Wpadłeś z lekką pomocą. Stary numer ze śliską kładką. Światło proszę.

 

Pojawił się jasny snop, który odsłonił stolik po jego lewej, a na nim moje rzeczy.

 

– Sprzęt wygląda na nowy, i na pewno był piekielnie drogi. Dobra wiadomość, że nikt go nie zabierze. Ale nie ciesz się zbytnio – zaśmiał się, zupełnie jakby powiedział coś śmiesznego, i zaraz spoważniał. – To marne błyskotki. Niby wszystko jest ok, ale tu i tam brakuje ważnych drobiazgów. Daleko i tak byś nie zaszedł. Ktoś wcisnął ci kit.

 

– Czy jestem więźniem?

 

– O nie, jesteś gościem. Wszystko dokładnie tak, jak sam tego chciałeś. Światło proszę.

 

Nad nami zaczęły zapalać się świetlówki, i po chwili widziałem, że siedzę na metalowym krześle, przyspawanym na środku metalowej kraty. Znajdowałem się w ogromnej hali, która wyglądała na część kompleksu przemysłowego. To był prostopadłościan, wielki na trzy piętra w górę i co najmniej dwa w dół. Na górze w suficie widziałem otwierane wrota, pod nimi suwnice, a przy ścianach metalowe kratki, po których mogli chodzić ludzie.

 

– Witaj w Jupiterze. – Mężczyzna podniósł ręce, powoli wstał i odpiął skórzane pasy, którymi byłem skrępowany.

 

– Tak po prostu?

 

– Tak po prostu. Wystarczy mi słowo naszego anioła.

 

– To ona powiedziała „Tak”?

 

– Dokładnie. – Uśmiechnął się szeroko. – Chodź ze mną.

 

– Co to za miejsce?

 

– Sam musisz do tego dojść. – Znów się uśmiechnął, a ja ciężko westchnąłem na myśl o tym, że nic nie może być proste.

 

– A rzeczy?

 

– Zostaw je. Nikt ich nie ruszy.

 

Przez jedne z drzwi przeszliśmy na korytarz ze wściekle zieloną, obłażącą farbą, metalowymi schodami weszliśmy na górę, a na koniec przekroczyliśmy zardzewiałe drzwiczki z wysokim progiem. Zmrużyłem oczy, gdy zobaczyłem światło dnia, po chwili zrobiłem daszek z dłoni i rozejrzałem się wokół. Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozciągał się otoczony siatką teren, na którym walały się śmieci, stały wraki aut i maszyn, leżała masa drobnego złomu, i rosły liczne drzewa i krzewy. Wyglądało to, że nikt tu od dawna nie sprzątał, dodatkowo wszystko pokryte było brązowym nalotem, zupełnie jakby przeszedł tu jakiś kataklizm.

 

– Ten budynek to centrum dowodzenia. – Mężczyzna pokazał biurowiec Lipsk z wybitymi szybami i zniszczoną elewacją, który stał naprzeciwko nas. – Na górze siedzi cała wierchuszka, na dole urzęduje nauczycielka.

 

– Wierchuszka?

 

– Nie wiesz?

 

Zaprzeczyłem, na co podrapał się po głowie. – Kierownictwo, zarząd, loża cieni, klub szalonych dżentelmenów, czy jak ich tam zwał.

 

– Czyli?

 

– No ci, którzy zarządzają całym interesem.

 

– A nauczycielka?

 

– Starsza pani, która ma słabowity wzrok. Wszyscy ją kochają. Uwielbia czytać, co napiszemy, a potem poprawiać błędy. Ale nie ze złośliwością, tylko z prawdziwą miłością. A tu… – wskazał na uchylone wrota wysokiego na dwa piętra hangaru w budynku, z którego właśnie wyszliśmy – …masz miejsce, w którym zawsze kogoś znajdziesz.

 

– To znaczy?

 

– Chodź. Nie lubisz niespodzianek?

 

Weszliśmy do ogromnej hali produkcyjnej, w której w równym rządku dumnie prezentowały się wojskowe krazy i ziły, a honoru Polski bronił prześliczny star 266. Wokół nich widać było tokarki, frezarki, i Bóg wie co jeszcze, a także dziesiątki krzątających się ludzi.

 

– A to co? – Wycelowałem palcem w ogromny panel LCD na ścianie, który pasował tu jak pięść do nosa.

 

– Jak to co? Ekran. Nie widać?

 

– No i?

 

– Krzyczące pudełko. Ludzie piszą, co ślina na język przyniesie.

 

– I to wystarcza?

 

– Jak ktoś chce dać w mordę, zawsze może pójść na stronę.

 

– No dobrze, a ten to kto? – Spojrzałem na pierwszego z brzegu staruszka, który robił coś z bronią.

 

– Kiedyś był przywódcą watahy. Samiec alfa, który wszędzie wietrzy spiski. Nawet teraz, na emeryturze, walczy o lepszą pozycję. Uważa, że cel uświęca środki. Potrafi naginać rzeczywistość, na swoją stronę oczywiście, ale nie przejmuj się tym. To nic osobistego.

 

– A tamten? – Skierowałem palec w stronę playboya w modnych okularach i skórzanej kurtce, który skupił wokół siebie kilkunastu słuchaczy.

 

– Karierowicz – westchnął mój przewodnik. – Oczerniał możliwych rywali, i z marszu przyjęli go do kierownictwa. Ale wiesz co? Poznasz ich wszystkich. Teraz lepiej chodźmy na stołówkę.

 

Po chwili wróciliśmy na znane mi schody, którymi przeszliśmy na drugie piętro.

 

– Stary ten zakład. Pewnie z czasów ZSRR?

 

– Pewnie tak.

 

– I pewnie od lat nikt go nie remontował?

 

– Pewnie nie – mruknął, gdy szliśmy korytarzem, jako żywo przypominającym korytarze z Prypeci. Wszystko wyglądało jak za czasów głębokiej komuny. Tu i tam prócz odpadającej farby czy wybitych szyb dało się zauważyć resztki partyjnych sloganów i siermiężnych malunków z chłopami i dawno zapomnianymi przywódcami. I właśnie dlatego tym większe zaskoczenie przeżyłem, gdy znaleźliśmy się w zakładowej stołówce, w której wszystko było kompletne, w miarę nowoczesne, a na ścianach znajdowały się prześliczne chmurki.

 

– To nasz mały azyl, i dzieło jednej z pięknych pań. – Zauważył mój zachwyt. – Uwielbia stratusy, columbusy i inne niebiańskie słowa.

 

– Ale jak tak bez haseł o równości, jedności i braterstwie?

 

– Tak to. Mógłbyś się od niej nauczyć delikatności i kobiecego spojrzenia na świat. W ogóle panie są tu nietypowe. Niektóre są specjalistkami od logicznego myślenia, inne interesują się historią osiemnastego wieku albo wyglądają jak heroiny, jeszcze inne zachowują się jak zwierzątka, które można głaskać z lewej do prawej, ale tylko podczas pełni księżyca.

 

– Czyli emo.

 

– Nie znam tego słowa.

 

– Nieważne. – Machnąłem ręką. – A ta, która powiedziała „tak”?

 

– Zespoliła się z artefaktem kompresja.

 

– Kompresja? Jak w komputerze?

 

– Dokładnie. Upycha masę treści w jednym czy dwóch słowach.

 

– A tamta? – Wskazałem na chybił-trafił.

 

– Długa historia – zaśmiał się. – Bywa szorstka jak pewien egzotyczny krzew, ale w gruncie rzeczy to też zuch dziewczyna.

 

– No dobrze. Ludzi poznam, jednego tylko nie rozumiem. I to jest ten cały słynny Jupiter? Jeden budynek i jeden biurowiec?

 

– Tak. A czego się spodziewałeś? Fabryk po horyzont?

 

– Inaczej to w książkach wygląda.

 

– A tak. To nasza wersja marketingu. I chyba działa, skoro ściągają tu tłumy.

 

– Dlaczego nie chcecie tego odnowić?

 

– Większość boi się zmian. Myśli, że po rewolucjach nic nie będzie jak dawniej.

 

– Ale świat idzie do przodu. Nie można tego trzymać w nieskończoność. Trzeba chociaż remonty robić.

 

– Ludzie wierzą, że miejsce straci charakter.

 

– Za dużo się naoglądali Gordona albo Gessler.

 

– Nie znam.

 

– Nieważne. To totalna głupota. Można wszystko konserwować, i żyć, jak kiedyś.

 

– Nie doceniasz potęgi ludzkiego umysłu. Jak ktoś się zaprze, to nie ma zmiłuj.

 

Zawyła syrena przemysłowa, a ja spojrzałem na niego pytająco.

 

– Emisja. – Wzruszył ramionami.

 

Nagle świat jakby się zmienił. Wszystko wyszarzało. Zobaczyłem to samo miejsce, ale pełne wyglądających jak duchy przezroczystych pracowników, którzy wydawali się zajmować sprawami dnia codziennego. Tak samo tłocznie było za oknem, ale tam dla odmiany zamiast ludzi kłębił się tłum istot różnego rodzaju.

 

– Co widziałeś? – Przewodnik zagadnął mnie, gdy zjawisko skończyło się po kilku minutach.

 

– Samotnego szeryfa, który siedział na koniu na tamtym pagórku za płotem. O tam. – Pokazałem palcem. – Miał zarzucony na ramię karabinek, i najwyraźniej pilnował porządku.

 

– Nasz szeryf. Kawał twardego mysia pysia. Ma pazury, ale jest sprawiedliwy. I uwielbia swój złom. Cały czas mówi, że to, co z Radomia, jest najlepsze. No może poza chytrą babą, lotniskiem i skansenem wsi radomskiej.

 

– Była jeszcze masa postaci z filmów i kreskówek. Widziałem Jimmego z „Ed, Edd i Eddy”, smoka z telewizji z dzieciństwa, i innych.

 

– Ciekawe – mruknął.

 

– A ty ich nie widziałeś?

 

– To miejsce pokazuje każdemu coś innego. Pewnie dlatego tak chętnie o nas piszą. – Uśmiechnął się. – Ale porozmawiajmy o tobie. Co dalej chcesz robić?

 

– No jak to co? Rozwijać się i pójść do Zony. Mam nadzieję, że mi pomożecie.

 

– Znajdziesz tu dużo dobrych ludzi, ale ćwiczyć musisz sam – zaśmiał się. – I nie zrażaj się. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Masz tu cały przekrój społeczeństwa. Nawet tych, którzy potrafią zazdrościć, dołki kopać i mieć swoje za uszami. Niektórzy zachowują otwarty umysł, a niektórzy mniej, ale nie miej im tego za złe. Doszli do granic, i są wściekli, że nie potrafią nic więcej. Zresztą, oni się nie liczą. – Machnął ręką. – O wiele więcej jest tych rozsądnych. Na szczęście.

 

– A ty? Zobaczymy się jeszcze?

 

– O tak.

 

– A jak się nazywasz?

 

– Duch Biblioteki.

 

Znów zawyła syrena.

 

***

 

– Rusz się, ty stary dziadzie! Znowu gadałeś przez sen!

 

Głos płynie z daleka. Ignoruję go, bo wiem, że Monika ma gołębie serce, i na pewno nie tknie mnie nawet palcem. Tak, znowu śniłem o Zonie, nie pamiętam tylko dokładnie co. Było mi dobrze, a teraz mam ochotę odpłynąć w niezgłębiony przestwór splątanych myśli, w którym wpierw wracam do przeszłości, a potem przechodzę do teraźniejszości.

 

Gdy miałem dwadzieścia wiosen, byłem pewien, że zawojuję cały świat. Chciałem dostać wszystko za darmo. Nosiłem w sobie butę, bezczelność i niezachwianą pewność, że stare pryki nie mają o niczym pojęcia. Eksperymentowałem i zarywałem nocki. Łapałem się każdego zajęcia, i myślałem, że skoro zapraszają mnie ludzie z wielkich korporacji, to jestem fajny i niepowtarzalny.

 

Mniej więcej w wieku trzydziestu pięciu lat przystopowałem. Nie byłem tak sprawny jak kiedyś i musiałem pofolgować z przygodnymi imprezami, wódką, i fajkami. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że rówieśnicy mają rodziny, dorobili się majątków albo nie żyją. Zrozumiałem, że zbyt szybko nie zrealizuję wszystkich planów, a nawet zacząłem dopuszczać myśl, że starsi mogą mieć rację.

 

Po czterdziestce odłożyłem trochę drobniaków na koncie. Przechodziłem kryzys wieku średniego, zakończony kupowaniem młodzieżowych ciuchów i masy niepotrzebnych gadżetów. Wiedziałem, jak życie się kręci, do tego przeczytałem i obejrzałem wszystko, co było w zasięgu. Przyszło brutalne otrzeźwienie, jak niewiele osiągnąłem, i jak mocno podgryzają mnie młode wilki. Przykre, że mieli nas w dupie, mimo, że dzięki takim jak ja dostali lepszy start w życie.

 

Po pięćdziesiątce bez powodu zacząłem mieć wyjebane na to, czy zmieniać świat czy nie. Przestałem się podniecać tym, czy ktoś, gdzieś, kiedyś wrzucił jakieś śmieci. Nie miałem na to wpływu, tak samo jak na to, czy Mac Śmietnik dodał nową kanapkę, albo czy któraś karta wyciąga trzy klatki więcej. Dopiero wtedy zrozumiałem, że cokolwiek nie zrobię, to i tak za jakiś czas mnie tu nie będzie, a pozostanie zgraja niedorostków, na gówno mówiących papu.

 

To był punkt zwrotny, moment, w którym zacząłem intensywnie korzystać z lat, które pozostały. Skierowałem swe kroki w kierunku rozwoju duchowego. Dzięki niemu dziś jestem nowym, bardziej dojrzałym, człowiekiem, a w głowie mam głosy, obrazy i wspomnienia. Nie wiem, czy moje, czy nie, ale i tak mnie cieszą. Nie potrafię ich dokładnie opisać. Zjawiają się i odchodzą, kiedy chcą, i jak chcą. W zależności od humoru nazywam je momentami albo irytującym gównem. Dzięki nim czasami zmuszony jestem zatrzymać się, zamknąć oczy i pomyśleć. Trochę mną rządzą, ale tylko trochę, na szczęście. I nie są niebezpieczne. Nie mam ich, gdy prowadzę auto, przebiegam przez ulicę czy nurkuję w basenie. Poza tym zmieniają się jak w kalejdoskopie, i jest w nich coś pomiędzy jawą i rzeczywistością. Ktoś mógłby powiedzieć, że tak wyglądają oznaki szaleństwa, ale mam wrażenie, że chodzi o coś innego, coś, czego nie potrafi, czy bardziej nie chce, uznać ani oficjalna nauka, ani medycyna.

 

W pierwszej wizji mam krótkie granatowe spodenki i czerwoną koszulkę. Jestem tam małym siedmioletnim chłopcem, i choć nie jest to napisane, to ja to po prostu wiem.

 

Chodzę w kółko po wielkim betonowym dziedzińcu, umieszczonym w studni ogromnego budynku. Kręcę się bez celu i sensu, a w pewnym momencie po prostu staję. Jest mi mdło i niedobrze, i najzwyczajniej w świecie nudno.

 

Z każdej strony widać pierwsze piętro budynku, wsparte o szerokie masywne kolumny. Można się tam dostać szerokimi schodami, które teraz są z mojej lewej strony. Zaczynają się na dole równo z zewnętrzną ścianą i składają z kolejnych wąskich stopni, połączonych na bokach z betonowymi ściankami. Beton jest tu wszechobecny. Ciągnie się w każdą stronę aż po horyzont, oprócz części dziedzińca. W jego środku widać mikroskopijny kwadratowy otwór z ziemią, wokół którego postawiono niski murek z deskami, pełniącymi rolę ławek.

 

Po dłuższej chwili siadam na jednej z nich, z zachwytem patrzę na błękitne niebo, a potem przenoszę wzrok na otoczenie. Jestem sam jak palec i chyba instynktownie szukam bratniej duszy. Można się tu poczuć mocno nieswojo. Nie wiem, co to za budynek ani miejsce. Kojarzy się z biurami projektowymi, przychodniami lekarskimi i socrealizmem, ale najpiękniejsze jest to, jak łatwo się tu oddycha.

 

W mojej głowie regularnie gości też drugi moment. Siedzę w jakimś furgonie, na czerwonym siedzeniu ze skaju. Z przodu obok kierowcy widzę mojego tatę, z którego jestem niezwykle dumny. Pędzimy polną drogą, za nami ciągnie się obłok kurzu. wszystko podskakuje i trzęsie się. Jest piekielnie głośno, i przez to tak fajnie.

 

Mam też trzecią wizję. Na języku czuję dwa smaki, okropny i rozkoszny zarazem. Pierwszy związany jest z czymś, co nazwane jest chipsami. Przed chwilą otworzyłem niewielką szeleszczącą paczkę, i skosztowałem kartofla, który cuchnął starym olejem. Od razu go wyplułem. Miał paskudny smak, a ja zachodzę w głowę, jak można jeść coś tak paskudnego. Warzywa przywiezione przez Bonę są wspaniałe. Nieraz zdarzało się, że obierałem je, ciąłem na plasterki, i smażyłem w specjalnym rondelku, naturalnie pod czujnym okiem dorosłych. Nikt nie myślał o kwasach omega-3, pięć czy dziesięć, i na końcu moje chipsy biły kupne na głowę. Ale to nie wszystko. Próbuję zabić smak w ustach, a wszystko dzięki coca-coli w szklanej butelce. Jest idealnie schłodzona. Smakuje wybornie, o wiele lepiej niż z puszki czy plastiku, i choć kręci mi się w głowie i boli mnie gardło, to jak oszalały ciągnę łyk za łykiem.

 

To wszystko powtarza się najczęściej, i to pamiętam, gdy momenty się kończą. Obrazów na pewno jest więcej, a ja się zastanawiam, jak wydobyć je z pamięci. Mam mocne wrażenie, że pochodzą ze świata, w którym żyłem w odległym dzieciństwie. Tak bardzo chciałbym się tam znaleźć. Większość problemów załatwiali moi rodzice i starszy brat, a resztę rozwiązywali chuligani z osiedla. Po latach to takie słodkie. Dzięki nim wyszedłem na zdrowego homo sapiens, który wie, kiedy brać nogi za pas, a kiedy się stawiać, kiedy bronić honoru, a kiedy nie dać robić się w konia.

 

Ogólnie jestem bardzo dumny ze swojego pochodzenia. Ojciec i matka poradzili sobie naturalnie. Ich ciała wytworzyły dwa pasujące do siebie niewidoczne elementy, które się połączyły, potem ona czekała całe dwieście siedemdziesiąt dni, a na koniec przeżyła katusze, gdy wychodziłem na świat.

 

Ale nie tylko oni mieli udział w mojej produkcji. Stworzyło mnie nieistniejące państwo, którego nie ma na mapie. Za tamtych ruskich tysiące podejmowały decyzje dotyczące jedzenia, powietrza, ubrań, szkół i wielu innych rzeczy, a ich małe i duże potknięcia uczyniły ze mnie takiego, jakim jestem teraz.

 

Poniekąd jestem niepowtarzalny. Mam wspaniały komputer, chemiczną baterię, cztery siłowniki, okres przydatności do użycia, a nawet kompletną fabrykę, która rozdrabia i przetwarza wszystko, co ma jakąkolwiek wartość odżywczą.

 

Tak w ogóle niektórzy mówią, że dzieci to kopia rodziców. Nie zgadzam się. Pewne elementy pokrywają się, ale to tak jakby postawić obok siebie dwa procesory, jeden stary i wieszający się, i drugi nowy, zrobiony ze świeżego krzemu, potem na jednym uruchomić system, a na drugim odpalić ledwie BIOS, i powoli, mozolnie, bajt po bajcie dopisywać kod w nadziei, że po osiemnastu latach będzie miał gotowe podprogramy.

 

Teoretycznie więc można mnie podrobić, ale w praktyce trzeba byłoby dokładnie odtworzyć każdy atom mojego komputera, i już po chwili cała konstrukcja zaczęłaby rozjeżdżać się z oryginałem.

 

W sumie to miałem szczęście, że przez lata temu spotkało mnie to, co spotkało. Tylko dzięki temu mogłem osiągnąć różne rzeczy. Bardzo ciekawe jest też to, jak wspominamy sławnych ludzi. Jak się zastanowić, to w delikatnie innych warunkach mogli być miernotami, i dopiero kombinacja tego, co mieli w środku, i tego co było na zewnątrz, dała rezultaty, o których myślimy przez lata.

 

Czy Jan III Sobieski byłby pamiętany, gdyby Turcy pod Wiedniem zachowali się odrobinę inaczej i wygrali? Czy Philip K. Dick byłby uznanym pisarzem, gdyby ktoś kiedyś nie wydał jego pierwszych książek i nie zainteresował nimi konkretnych czytelników? Czy ktoś zwróciłby uwagę na „Riese” Mroza, gdyby ten wcześniej nie pisał o Chyłce?

 

Te i inne myśli często przychodzą mi do głowy, gdy leżę obok ukochanej Moniki. To chyba moja forma terapii i obrony przed zwariowanym światem na zewnątrz.

 

– Rusz się wreszcie!

 

Za każdym mężczyzną stoi mądra kobieta. Tak jest i teraz. Czas otworzyć oczy i rozpocząć kolejny piękny dzień. Zacznę od wizyty na pewnym forum, na którym jedna z dziewczyn ma znajomy, budzący wspomnienia, nick. W sumie dobre są te internety. Nie zapominają, ale to nic. Zawsze można zmienić tożsamość i napisać „cześć, jestem Wojtek, i mam osiemnaście lat”, a potem opisać wizje, które mnie nawiedzają.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Domenico Perché dwa lata temu
    Zwiódł mnie tytuł i klasyfikacja.

    Spodziewałem się czegoś magicznego, a tu marudzenie faceta ze zwidami.

    Połowę nawet przeczytałem, resztę przeleciałem wzrokiem.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania