Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Nieodpłatne Nadgodziny

Błyszcząca niczym polerowany obsydian, lub też zwyczajnie obślizgła, skolopendra pojawiła się na biurku. Wijąc się jakby srogo nawąchana koksem, parła poprzez las porzuconych pendrive'ów, długopisów i bloczków samoprzylepnych kartek. Wprost do monolitu stacji dysków buczącego komputera.

Kiedy zderzyła swój twardy łebek z czarną obudową, zwrócił na nią uwagę siedzący przy biurku.

Mężczyzna około trzydziestki, przy kości, odziany w przepisową białą koszulę, którą i tak przykrywał ciepły sweter. Miał bardzo ładny wzór dwóch kotów bawiących się włóczką. Syknął obrzydzony widokiem robala i poderwał się od blatu. Niewygodny fotel na kółkach skrzypnął.

Skolopendra zwinnie wlazła na szczyt stacji dysków. Pokręciła się wokół i dała wreszcie nura w dół. Grubymi czułkami zahaczyła się o otwory wentylacyjne i z emitującym złą energię chrzęstem, wcisnęła się cała do środka jednostki. Przypuszczalnie zwabiło ją ciepło jakie podzespoły komputera produkowały nieprzerwanie od kilku godzin.

Mężczyzna poprawił okulary. Spoliczkował się lekko. Westchnął wreszcie i spojrzał na swojego smartwatcha. Dokładnie pięć minut po północy. Lekkie zachmurzenie, stopni Celsjusza... 3,141592.

Zmrużył oczy, przetarł ekranik zegarka rękawem swetra. Szesnaście stopni. Kelvina.

Rozejrzał się po pomieszczeniu niepewnie. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu, stalowa szafa na akta, dawno nie podlewany fikus, zdychająca jarzeniówka, krzywo przyklejony plakat z kotem sfinksem. "Spokojnie, będzie gorzej!" głosił pomarszczony zwierzak. Wszystko na swoim miejscu...

Ostrożnie usiadł na fotelu i zaginając dywanik na podłodze, przysuną się do biurka. Ułożył ręce na klawiaturze, zerknął na tabelę jaką miał za zadanie wypełnić. Zostało jeszcze trochę pól do zapisania.

Strzelił z kręgów szyjnych i po dotykał plastikowych przycisków. Wcisną "A", na ekranie pojawił się "+", stuknął w backspace by poprawić błąd, wywaliło go do pulpitu.

Zaśmiecony folderami ekran ozdobiony systemową tapetą był mało czytelny i na co dzień, teraz jednak było jeszcze gorzej. Ikony folderów wyglądały jak zatrzymane w połowie animacji topnienia, zaś pasek zadań został pofalowany w cały świat.

Skonsternowany jak jeszcze nigdy, mężczyzna wbił kciuk w przycisk uruchamiający komputer. Maszyna jednak nie reagowała na rozkaz restartu. Gdzieś w trzewiach stacji dysków dało się słyszeć bzyczenie.

"Skolopendry mają skrzydła?" pomyślał mężczyzna.

- Niekoniecznie. Zależy od widzimisię ich projektanta.

Mężczyzna odskoczył od biurka krzycząc wystraszony. W otwartych na oścież drzwiach stała szczupła i wysoka, głównie dzięki szpilkom, kobieta w śnieżnobiałej garsonce. Ciemnofioletowe włosy ścięte do ramion zdecydowanie nie wyglądały na farbowane.

Uśmiechała się, prawie że od ucha do ucha.

- Kim jesteś? Co tu robisz? - tylko to zdołał wykrztusić.

W nagłym przypływie adrenaliny dorwał się do szafy na akta i odsuwając pierwszą szufladę wytargał z jej wnętrza służbową broń. Chromowany blok z piankową rękojeścią. Coś na wzór rewolweru Smith & Wesson. Wycelował drżącą ręką i odezwał się:

- Co to ma znaczyć?

- Spokojnie Claude! - uniosła dłonie w obronnym geście, były dziwnie szpiczaste - Dobrze mówię? Claude Upshell? Jeden z naszych najlepszych księgowych! Doprawdy gdyby nie pan, to ostatnie cotygodniowe sprawozdanie byłoby niczym więcej jak plątaniną chaotycznie pospawanych cyferek. Jesteś ważnym komponentem naszej firmy!

I podeszła do niego chcąc najwyraźniej uścisnąć mu dłoń. Ten jednak wciąż w nią celował.

- Ah tak... Miło mi poznać. Naprawdę. Jestem Raisa z Działu Zarządzania Zasobami Ludzkimi Stopnia Drugiego. Niezmiernie się cieszę, że postępujesz zgodnie z procedurami, ale możesz już we mnie nie celować?

Opuścił wreszcie broń i pozwolił by wypielęgnowane dłonie Raisy potrząsnęły całą jego ręką. Kobieta znów się uśmiechnęła. Teraz z bliska zobaczył, że jej tęczówki wyglądały niczym z żyłkowatego marmuru.

- Zapewne się zastanawiasz co to ma wszystko znaczyć? Niestety muszę na wstępie cię zmartwić, premii nie będzie w tym roku rozliczeniowym.

Claude przełknął ślinę niezauważalnie.

- Otóż... - kontynuowała Raisa - Istnieje wielce wysokie prawdopodobieństwo, iż w dziale Badań i Rozwoju Kosmologii, mogło dojść do pewnych zaniedbań. Rozumiesz Claude, czasem ktoś wyrzuci papierowy kubek do kubła na szkło, a czasem ktoś poda rękę przez próg. Ja na przykład rok temu stłukłam lusterko podczas wizytacji zarządu! - wygięła się lekko do tyłu w ataku perlistego śmiechu, całkiem sztucznego - Przechodząc do meritum panie Claude... Obawiamy się, iż doszło do otwarcia portalu do innego wymiaru.

Claude Upshell zamrugał. Popatrzył na swój zegarek, wyświetlacz głosił: POCąg_ODjedZIE z_PORTU 9-1/1. Zamrugał znowu, dziwny komunikat nie zniknął. Ochrypłym głosem zapytał:

- Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem. Jak to inny wymiar?

Raisa znów się zaśmiała, tym razem znacznie naturalniej. Lekkim krokiem cofnęła się i opadła na fotel. Skrzyżowała ciasno nogi i splotła dłonie na kolanach.

- No wiesz... Eksperymenty, doświadczenia i takie tam. Nauka! Jednym słowem, nauka! A jakie jest motto naszej firmy?

Claude'owi nie spodobało się jakim tonem Raisa wypowiedziała słowo "naszej".

- Nauka wymaga poświęceń?

- Krwi i potu! O łzach nie wspominając! - wyrzuciła ręce w górę wyraźnie zadowolona z odpowiedzi - Tak więc, zdecydowaliśmy, że należałoby coś z tym zrobić. Nie sądzisz Claude?

- No... Inny wymiar brzmi...

- Niesamowicie! Nie sposób sobie wyobrazić jakie to cuda czekają tam ludzkość! - przerwała mu perfidnie po czym szczerząc się wstała z fotela i podeszła do drzwi - Akcją jaką zdecydowaliśmy się podjąć, jest podarowanie ci zadania... - teatralna pauza - Masz tam wyjść i... - kolejna pauza, całkiem niepotrzebna - Zabić doktora Maxima Lewisa!

Dopiero teraz to zauważył. Korytarz za drzwiami już nie był korytarzem, teraz przypominał bardziej bezgwiezdną pustkę kosmosu. Raisa wykonała zapraszający gest po czym stukając szpilkami samemu weszła w otchłań.

Claude rozdziawił usta.

Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, monitor komputera eksplodował. Dymiące kawałki plastiku i ekranu poleciały po poziomym łuku wprost w Claude'a. Ten wrzasnął i padł na podłogę, odłamki wbiły się w ścianę, niczym śrut wypalony ze strzelby. Słysząc jak coś trzaska w ścianach, jakby rury przemieniły się w węże, nie zastanawiał się dalej nad realnością całej tej farsy.

Rzucił się wprost w ciemność za drzwiami. Nie zabrał nawet leżących w szufladzie biurka telefonu czy portfela.

 

Nie miał pojęcia ile spadał, ale w końcu mrok się skończył. Wylądował lekko jak piórko, wprost w wielką stertę kartonów. W górę, ku sufitowi pełnemu jarzeniówek wzbiły się zadrukowane kartki i karteczki.

- Rany... - jęknął i obmacał swój tors.

Żadnej krwi czy złamania, żył.

Gniotąc kartony wstał na równe nogi i zszedł z łatwopalnej sterty. Spostrzegł, iż wylądował w jakiejś poczekalni, były plastikowe krzesełka, stoliczki zawalone ulotkami i była recepcja. Podrapał się po głowie, był niemal pewien, że w budynku firmy nie było tak wyglądającego pomieszczenia.

Spojrzał na smartwatch z ciekawości. Ciarki przebiegły mu po kręgosłupie. Wyświetlacz zapełniony był wciąż powtarzającymi się, dwoma słowami: "ZABIJ LEWISA".

Nagle usłyszał odchrząknięcie, poderwał głowę spanikowany, za ladą recepcji stało... Coś. Było humanoidalne, to mógł powiedzieć z pewnością, jednak mógł też powiedzieć, że człowiekiem to nie było zdecydowanie.

Obwisły, bulwiasty nos, cały obrośnięty słomianą szczeciną. Podwójny garb górujący nad głową wyglądającą jak świeżo wyciągnięty z ziemi kartofel. Grabiaste, dwupalczaste łapska oparte ciężko na ladzie i do tego przepisowa koszula, jakimś cudem nie pękająca w szwach na tym czymś.

- W czym mogę pomóc? Pan petent jest? - odezwał się stwór, głos miał raczej znudzony.

- Nie... Ja... Ja tu pracuję, księgowy Claude Upshell - wydusił z siebie i podszedł do okienka.

- Ja też tu pracuję, recepcjonista Paleas Capillus. Do usług.

Claude wpatrywał się dobrą chwilę w paskudnie świńskie oczy Paleasa. Ten najwyraźniej to zauważył i odchrząknął znów, tym razem dało się usłyszeć tam zdenerwowanie. Tam, gdzieś w trzewiach mutanta.

- Cieszę się, że nasza firma zatrudnia księgowych. Jednak nie jesteś tu bez przyczyny, co nie?

- Ach tak... - zerknął ukradkiem na zegarek, ten wciąż jarzył się tylko dwoma słowami powtarzającymi się w nieskończoność - Szukam doktora Maxima Lewisa. Wie pan gdzie mogę go znaleźć?

Paleas jakby za chrumkał chwiejąc swym nosem. Opuścił głowę i zaczął grzebać w jakichś papierach. Trochę mu to zajęło, ale wreszcie uniósł na wysokość swego ryja spory arkusz, zupełnie czysty.

- Doktor Lewis, tak? - wymamrotał do siebie.

Zaczął jeździć czubkiem nosa po papierze głośno przy tym niuchając. Kiedy na karcie wykwitły pierwsze plamy wilgoci i kiedy zaczęła się już gnieść, odłożył ją. Zwinnymi ruchami, jak na kogoś z tylko czterema palcami, ułożył wszystkie dokumenty na jedną kupkę, po czym zwalił je na ziemię.

- Pan doktor powinien być w swoim gabinecie. Chociaż... Wiesz może która godzina?

Claude odruchowo uniósł smartwatch do oczu, ten jednak wciąż uparcie informował tylko o tym, co musiało spotkać doktora Maxima. Wzruszył ramionami skołowany.

- Mój zegarek... Zepsuł się. Tak sądzę.

Paleas Capillus podrapał się po garbie, sposób w jaki wygiął swoją ususzoną łapę przyprawił księgowego o lekkie mdłości.

- To źle. Bardzo, bardzo źle. Trzeba wiedzieć, która jest godzina. Zawsze musi być jakiś zegar, chronometr jeśli wolisz. Choćby taki słoneczny, nawet i sam gnomon. Wiesz co to gnomon Claude?

- Nie mam pojęcia, szczerze powiedziawszy...

- Źle. Bardzo źle. Jak istota ludzka nie ma złudzenia... Tak! Złudzenia nad kontrolą czasu, to odkleja się, odwarstwia znaczy, od... No? Od czego się zapytasz... Od rzeczywistości. A im dalej od tego co realne, tym bliżej ułudy. A ułuda ułudzie nie równa. To co tobie zdaje się zwykłe, na drugim końcu szachownicy jest abominacją. Nadążasz panie księgowy?

Nie chciał się przyznać, ale od słowotoku tego dziwnego stworzenia rozbolała go głowa. Najchętniej zwyczajnie wybiegłby z krzykiem na parking i waląc gaz do dechy uciekłby swoim starym fordem w siną dal. Ale przecież... Kluczyki zostały w biurku.

A poza tym upadek przez bezgwiezdny kosmos uświadomił mu, że gdziekolwiek się nie znalazł, nie był to ten sam budynek firmy w jakim pracował przez ostatnie piętnaście lat. Dzień w dzień zdzierając sobie linie papilarne na kanciastych klawiszach starych złomów z lat '90.

Pokiwał mechanicznie głową.

- Nadążam.

Garbus wykrzywił usta w uśmiechu. W miejsce zębów miał coś w rodzaju pąkli jakie porastają stojące w portach statki.

- Chodzi o to, że można, nie wiadomo kiedy, znaleźć się w innym miejscu. W śnie, w głębi, w przedsionku albo czymś czego nie można ot tak określić. To by było jak ta cała... Jaskinia Platona, tylko z kurtyną wodną i przez nabiegłe krwią oczy... Dlatego, zegar musi być. Źle, że nie masz zegara. Ale o czym to ja mówiłem? Ach, tak! W zależności od godziny, doktor będzie albo w gabinecie, albo na terenie działu Badań i Rozwoju Kosmologii. Ja bym jednak najpierw sprawdził gabinet. To zaraz tutaj.

Stwór wskazał palcem w lewo. Claude odwrócił głowę w tamtą stronę i spostrzegł, że nagle w gołej ścianie pojawiły się drzwi. Surowo rzeźbione drewno pociągnięte starannie niebieską farbą. Wyglądały strasznie brzydko.

- Potrzebny jest jednak klucz. Znasz zapewne ten schemat. Zamiast przejść od razu przez drzwi, trzeba wpierw iść na około i znaleźć klucz, otworzy się wtedy jakiś skrót prosto pod te drzwi i idziesz dalej.

- No to... Gdzie ja mam szukać tego klucza?

- W bibliotece. Znajdź żółty kluczyk, logiczne, żółty do niebieskiego... Och, uważaj, coś właśnie chce cię zabić.

Umysł Claude'a zawiesił się na chwilę. Nie do końca zrozumiał co Paleas miał przez to na myśli. Żart? Jakaś wskazówka? Do porządku przywołał go głośny warkot zza pleców. Wystraszony odwrócił się przywierając plecami do lady rejestracji.

O dwa metry od niego, na szeroko rozstawionych kopytach, jeżył swój kłąb jakiś paskudny potwór. Wielkości owczarka niemieckiego a postury wściekłego dobermana. Ogar świdrował Claude'a swoimi strasznymi ślepiami, bez ustanku.

I właśnie w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, że służbową broń musiał upuścić gdzieś w kartonach...

Ogar skoczył ujadając jak szalony. Claude w akcie desperacji rzucił się do biegu, bydle jednak zdołało uczepić się fałdy jego swetra. Materiał rozpruł się z łatwością odsłaniając cały lewy bok księgowego, bielący się barwą przepisowej koszuli. Do pary z czerwonym swetrem, wyglądało to jak otwarte złamanie.

Claude wpadł w kartony, myślał jednak na tyle trzeźwo, że wiedział iż szukanie broni w tej stercie śmieci byłoby zbyt ryzykowne. W obliczu tego wniosku, zaczął rzucać w agresywnego burka książkami jakie rozpychały poszczególna kartony.

Pierwsze poleciały "Pozytywne Skutki Plastiku W Krwiobiegu Noworodków M. Lewis", trafił tym pod kopyta kundla a ten, wywalił się jak długi miast zerwać się do biegu. Następnie rzucił dwoma tomami czegoś o tytule "Czemu Powinieneś Dać Się Kontrolować Elitom? Maxim L.", dylogia swymi grubymi grzbietami spadła na tors, jedna nawet w słabiznę.

Na następnej pozycji Claude zatrzymał wzrok o ułamek sekundy dłużej, tytuł krzyczący "Mit Holokaustu! Maxim Lewis" przykuwał uwagę. Gruba okładka była całkiem ładnie zdobiona, przedstawiała słynnego austriackiego akwarelistę ściskającego dłonie z jakimś starszym panem w kitlu z ciasno zawiązanym owalnym krawatem. Starzec był zupełnie siwy.

- Co do diabła!? - wyjęczał Claude rzucając książką.

Tym razem słowo drukowane uderzyło ogara w pysk, co zdecydowanie go zamroczyło. Księga wszak miała na oko z półtorej tysiąca stron. Gorączkowym ruchem księgowy rozdarł kolejny karton, w cuchnącym grzybami wnętrzu leżał jego służbowy rewolwer. A zaraz obok kieszonkowe wydanie "Naukowe Wyjaśnienie, Czemu Samobójstwo Jest Jedyną Opcją M. L."

Zdezorientowany nie wiedział przez chwilę co ma robić, z osłupienia wyrwało go ujadanie ogara. Porwał za broń, ale było już za późno. Kłujące szczęki jednogłowego cerbera zacisnęły się na jego lewicy.

Poczuł boleśnie jak kły bestii wiercą dziury w swetrze i prują koszulę wchodząc w żywe ciało. Kiedy zgrzytnęły o kość, wydał z siebie przeciągły jęk bólu.

Zaczął tłuc kundla po łbie kolbą, nie mógł bowiem odwieść kurka ze względu na kolejne elektryczne fale bólu jakie wędrowały jego nerwami. Pies warczał przyciskając go kopytami, jakby chciał jeszcze utopić biednego księgowego w kartonowej stercie śmieci i jakichś absurdalnych książek.

Claude zaczął płakać z bólu, przestał walczyć z gryzącym mu przedramię kundlem z piekła rodem. Siły opuściły go niemal całkowicie... Fale nieprzyjemnego prądu wlewały się w jego ciało za każdym zaciśnięciem się szczęk ogara.

I właśnie wtedy, kiedy już przez fałdy jego mózgu przeleciały wszystkie wspomnienia z jego życia, od tego jak okradli go pod akademikiem na studiach po zeszłoroczną firmową wigilię, na której potrącił choinkę i narobił bałaganu, usłyszał głos.

Stanowczy, całkiem zdenerwowany, niczym rodzic wydzierający się na swoje dziecko. Włócznią wbijający się między półkule mózgowe i machający tam młyńce. Głos Raisy...

- Na litość boską, Claude! Masz przecież broń! Użyj jej, ty pieprzony niezdaro!

Ból od razu osłabł, jak za sprawą zaklęcia. Szarpnął ręką i przystawił lufę do psiego łba, odwiódł kurek łamanym ruchem. I strzelił, wciąż jednak zalewając się łzami. Rewolwer wypalił wyjątkowo głośno, Claude poczuł jakby przez uszy zaczęły wysypywać mu się szklane odłamki. Wizję zasłonił mu szczelnie, rozwalający się w miriady krwawych kawałków łeb ogara.

Szarobura masa ochlapała całą jego twarz, dostała się nawet do oczu piekąc i szczypiąc gorzej niż nawet najtańsze szampony testowane chyba na łysych szympansach.

Wijąc się w szeleszczących opakowaniach, na ślepo zrzucił z siebie truchło psa. Przewrócił się na czworaki znów gubiąc służbową broń. Szurał dłońmi wokół siebie w panice chcąc uciekać, wszak skąd miał pewność, że nie zjawi się więcej takich paskud jak ten ogar?

Natrafił na zimną powierzchnię ściany, syknął bowiem zderzył się z nią głową. Opierając cały swój ciężar na ścianie, wstał na miękkich nogach. Zaczął szybkimi ruchami ścierać sobie breję z twarzy, aż prawy rękaw swetra nie nasiąkł niczym gąbka.

I wtedy zobaczył, że nie był już w poczekalni, znajdował się na szczycie schodów. Szerokich i o zbyt dużych stopniach, nawet jak dla jakichś koszykarzy. Schody opadały daleko i strasznie nisko, w kolejną ciemność.

Poza tym na szpitalnie sterylnej klatce schodowej, teraz zapaskudzonej skapującą ze swetra Claude'a mieszanką krwi i psiego mózgu, były jeszcze jakieś drzwi.

Czując jak ciąży mu nasączony sweter, jak nieprzyjemny jest dotyk mokrego materiału, zdarł z siebie to ubranie. W zamaszystym ruchu rzucił nim na środek klatki schodowej. Podobny teraz bezkształtnej biomasie jaką kiedyś widział w Dziale Legalnej Medycyny Eksperymentalnej.

Przyglądając się czemuś co jeszcze chwilę temu było jego ulubionym swetrem jaki dostał lata temu od matki, usiadł na zimnej posadzce po turecku. Krzyżując nogi poczuł pod nimi coś twardego.

- No proszę, tu jesteś - mruknął podnosząc rewolwer.

Drżącymi ze zmęczenia dłońmi, sprawdził bęben, jeszcze pięć kul. Zatknął go za pasek spodni. Zaczął ciężko dyszeć, szarpanina z piekielnym psem, którego zwłoki zniknęły podobnie do całej poczekalni, była dla niego miesięcznym planem ćwiczeń. Rzecz jasna, gdyby tylko taki plan miał.

Nagle, jakby dopiero teraz sobie przypomniał, podwinął poszarpany i zakrwawiony rękaw przepisowej koszuli. Ślady po ugryzieniu były zaskakująco małe. Jakby ogar jedynie się bawił. Księgowy Claude westchnął i popatrzył na drzwi tkwiące w ścianie.

Zwyczajnie drzwi wyglądające na antywłamaniowe, zdobiła je inkrustowana złota tablica głosząca:

BIBLIOTEKA PUBLICZNA IM. MAXIMA W LEWISTOWN

- Co to za paranoja? - zerknął na smartwatch, wciąż to samo - Co niby zrobił ten Lewis? Samemu otworzył portal do innego wymiaru?

Poraziło go trochę jak debilnie brzmiało to w jego ustach. Oparł rozpalone czoło na dłoni, lekko ześlizgnęło się, wina oblepiającego ciało potu.

- A może po prostu to jakieś posrane halucynacje? Ktoś wrzucił mi do drinka jakiś syf i teraz leżę między śmietnikami w jakiejś alejce? No przecież byłem ostatnio na piwie... Tyle że tydzień temu.

Przetarł sobie zmęczone oczy i uniósł głowę sztywno. W suficie, nad klatką schodową ział wielki kwadratowy szyb z którego to sączyło się jasne światło. Wyglądał niczym jakiś fantazyjny tunel szybkiego ruchu, a to ze względów na oznaczenia pasów mieszające się z wyłaniającymi się ze ścian posągami.

Nie miał pojęcia na co tak właściwie patrzy.

Im dłużej się gapił, tym więcej dostrzegał szczegółów, w posągach i w świetle, białym jak bita śmietana. Postacie mogące być równie dobrze najnowszymi dziełami Michała Anioła jak i modelami z paryskich wybiegów oblanymi gipsem, zdawały się oddychać. Wrażenie potęgował fakt, iż światło w szybie zdawało się być jednak cząsteczką, taką manifestującą swój krągły kształt kwadrylionami ziarenek co wibrowały w powietrzu.

Czuł już jak szyja zaczyna go boleć od zadzierania głowy.

A nawet jeśli była to jedynie iluzja... To włosy rzeźb zdecydowanie się ruszały. Rozdziawił usta szeroko. Nigdy nie widział czegoś takiego. Zmrużył oczy, wytężył wzrok tak silnie jak tylko potrafił... Koszule. Na głowach posągów szczupłych i giętkich driad, atletycznych herosów... Powiewały przepisowe białe koszule.

Tyły gałek ocznych zaczęły go piec nieznośnie. Poczuł też, że nogawki ma mokre.

Z chrupnięciem karku wołającego o pomstę do ortopedy czy innego szarlatana, opuścił swój wzrok na sweter i sporą kałużę jaka się wokół niego zebrała. Zamrugał zaślepiony lekko ziarnistym światłem z głębi szybu. Sweter już swetra nie przypominał.

Rozchlapując kałużę poderwał się na równe nogi. Przyparł plecami do ściany, znów uderzył się w głowę, odwiódł kurek, wycelował i strzelił. Dwa rozbłyski, dwa huki i dwa wrzaski księgowego, którego oczy ujrzały w fałdach poskręcanego swetra... Oczy.

Oddech znów przyśpieszył niezdrowo a ciarki owładnęły całym organizmem.

- Ja pierdole, ja... Ja to nosiłem na sobie... - mamrotał.

Dwa spore rozszarpane otwory na powierzchni czegoś co dawno temu było swetrem, wyglądały jak nieumiejętnie zrobione naczynia z gliny, pełne mikroskopijnych wnętrzności, arterii splatających się w rurki i łyżeczki jakiegoś skomplikowanego systemu.

Claude Upshell po raz trzeci uderzył głową o ścianę już nie tak sterylnej klatki schodowej. Tym razem było to specjalnie, i za czwartym też. Wziął głęboki wdech chłonąc zbawienny chłód śliskiej, szpitalnej farby. Powolutku, znów włożył rewolwer za pasek.

Uniósł smartwatch do oczu.

- Przede wszystkim... To ja będę musiał się zapytać pana doktora o co tu kurwa biega.

I przekraczając szerokim krokiem "sweter" wszedł przez drzwi biblioteki.

 

Tak jak się spodziewał, drzwi za nim zniknęły. Była tam teraz ściana z chropowatych dech. Claude miał jakieś niejasne przeczucie, motywowane mocnym zapachem świeżego drzewa, że cała biblioteka taka była. Chropowata i niebezpiecznie łatwopalna. Oraz ciemna. To akurat widział na własne oczy.

Znaczy się, nie widział.

Postawił krok w przód. Deski skrzypnęły a masa kurzu zawieszonego w powietrzu wdarła się do jego nozdrzy. Rozkaszlał się głośno i zaklął cicho. Naciągnął koszulę na nos i poszedł dalej. Jedną rękę zaciskał na nosie, drugą zaś zataczał elipsy przed sobą.

Po pierwszym, całkiem bolesnym zderzeniu małego palca z najprawdopodobniej regałem, przypomniał sobie, że przecież ma tego przeklętego smartwatcha. Stuknął w ekran, powitały go wciąż i wciąż te same słowa, i ku jego zaskoczeniu, mały ognik dawał sporo światła.

Mógł wreszcie zobaczyć jak mniej więcej wyglądała biblioteka. Zupełnie jak te wszystkie uniwersyteckie czy muzealne archiwa na filmach. Gigantyczne regały z ciemnego mahoniu napchane księgami tak grubymi, że chyba każda jedna musiała być wydaniem rozszerzonym Biblii. Stosy dokumentów krzywo powpychanych w szare teki, formowane w krzywe wieże lub zwyczajnie zawalające przejścia.

Wszystko łatwopalne jak diabli. A do spółki z nienormalną ilością kurzu lewitującego w powietrzu, jak belzebuby i szatany.

Coś chrupnęło mu pod nogami. Przełykając błyskawicznie uformowaną w gardle gulę, opuścił wzrok. Pod stertą dokumentów obok, której przechodził, leżał zgnieciony szkielet. Cały oblazły kurzem formującym jakąś puchową rafę koralową na zębach i między paliczkami nieboszczyka.

Claude z trudem odwrócił wzrok, poszedł dalej udając, że kościotrup wcale nie miał na sobie przepisowej białej koszuli.

Jako iż nie miał zielonego pojęcia gdzie szukać żółtego klucza do niebieskich drzwi w tym czarnym labiryncie, po prostu szedł przed siebie. Trochę jakby lunatykując, oglądał grzbiety trzymanych tu ksiąg, spodziewał się jakichś wymyślnych pozycji sygnowanych nazwiskiem Maxima Lewisa, ale nie. Absolutnie wszystkie księgi w bibliotece, nie miały żadnych napisów na swych grzbietach.

Nie zdecydował się sprawdzić czy aby w środku też są puste. Podejrzewał jednak, iż pewnie tak.

Ślizgając się wzrokiem pod szeregach bezimiennych dzieł, zagapił się, a przynajmniej tak początkowo sądził. W wyniku czego przygrzmocił twarzą w jakąś drewnianą powierzchnię. Po upewnieniu się czy nie złamał nosa, zauważył, iż naprzeciw niego nic nie było. Ot, szlak między regałami biegł dalej.

Pomacał przypuszczalną pustkę, pod palcami poczuł chropowate drewno. Niewidzialna zapora.

- No jasne, czemu nie?

Już miał zawrócić, kiedy pod niewidzialną ścianą zauważył latarkę. Dokładnie taką jakie nosili firmowi ochroniarze. Długą i napchaną zapewne bateriami, taka to mogła służyć nawet jak policyjna tonfa, a raczej jako jej biedacki zamiennik.

Zadowolony ze znaleziska podniósł latarkę, zważył ją w dłoni.

- Ciężka...

Wycelował tam skąd przyszedł i trącił suwak chcąc uruchomić urządzenie.

Coś w środku urządzenia zabzyczało krótko i zarówno szkiełko jego obudowa oraz diody wyprysnęły. A po nich z wnętrza latarki ciężko wypełzła skolopendra. Z twardym pacnięciem upadła na deski podłogi. Wijąc się jakby bawiła się w kundelka goniącego własny ogon, wesoło zabzyczała.

- Acha... To znowu ty - powiedział rozczarowany księgowy.

Skolopendra nie przejmując się utraceniem schronienia, raźno postukała swymi odnóżami i zniknęła w ciemności.

Claude potrząsnął latarką by mieć pewność, że nic więcej się tam nie kryje. Teraz zniszczone urządzenie było leciutkie. Zajrzał ostrożnie do środka, pusto, sama obudowa.

"Czy skolopendry żywią się bateriami?" zadał sobie pytanie, odkładając obudowę na książki pobliskiego regału, odpowiedział sobie samemu: "Niekoniecznie. Zależy od widzimisię ich projektanta".

Zagadka niewidzialnej ściany rozwiązała się krótko potem, jak wracając, wybrał inną drogę. Skręcił łukowatym przejściem i trafił na szerszy korytarz, pośrodku którego stały wyjątkowo opasłe biblioteczki.

Coś go tknęło, by jedną z nich okrążyć. Jak się okazało, z jednej strony te grube półki na książki, były niewidzialne. Zadziwiony tym zjawiskiem obserwował jak światełko ze smartwatcha ot tak przenika przez niewidzialny tył regału. Niczym błąd w grze wideo ze źle oteksturowanym obiektem, mającym być oglądanym przez gracza tylko od frontu.

Kiedy już znudził się machaniem ręką przed widzialnymi książkami i patrzeniem na to przez przezroczystą ściankę, rozległy się kroki.

Ktoś kto szedł mocno szurał i powłóczył nogami. Słychać także było stukot jakiejś laski. Claude przywarł do niewidzialnego tyłu regału z szybkim nosowym oddechem. Mocniej ścisnął kolbę służbowego rewolweru. Pstryknął kurkiem. Zgasił smartwatch.

Odgłos nieskładnych kroków zbliżał się coraz bardziej, w niecałe pięć minut, ich sprawca zawlókł swe wielkie buciory pod półki, za którymi panikował w martwej ciszy, księgowy.

Zastukała laska, zaszeleściły kartki, coś chrząknęło mokro i ucichło.

Walczył sam ze sobą dłuższą chwilę, ale wreszcie zdecydował się odwrócić. Oddzielony od niego kilkunastoma łatwopalnymi centymetrami drewna i książek, w świetle świecy bijącej z prostej laski, stał potwór.

Potwór owy był całkiem całkiem obrzydliwy. Wychudłe nogi okutane w mokre szmaty, z spomiędzy nich wystające guzy, obdarte, stwardniałe. W okolicy lędźwi zaczynała się wyglądająca na pasożytniczą, biomasa. Gąszcz fałd, opuchlizn, bąbli i worów. Wielkich, nabrzmiałych i okrytych skomplikowanymi pajęczynami żył.

Ten chorobowy guz zajmował cały tors, pozwalając na ucieczkę jedynie ramionom o patykowatych dłoniach. Ściskał nimi jakąś księgę wertując oczami zagrzebanymi bez litości w naroślach. Bibliotekarz może?

Wtopione w ten mięsny ogrom, tkwiło parę klatek dla ptaków. Przez półmrok Claude nie dostrzegał dobrze, ale w klatkach coś się ruszało. Wielonogie, drżące coś. Może to i lepiej, że nie widział dokładnie?

Taksując wzrokiem zdeformowanego bibliotekarza z góry na dół, nagle coś jakby kopnęło go prądem. Spomiędzy szmat w okolicy lewego kolana, zwisała żółciutka jak śnieg podlany uryną, dyskietka. Zwykła dyskietka, z rodzaju tych, jakie zwyczajowo zwano flopkami. Pot wystąpił księgowemu na karku, miał idiotyczne przeczucie, iż to właśnie ta przyciągająca oczy dyskietka, była kluczem do gabinetu Maxima.

Czuł jak krew zaczyna boleśnie pulsować w skroniach, jak chwyt na rewolwerze zaczyna obciążać palce. Wgapiał się w nabrzmiałe ropą bulwy składające się na bibliotekarza. Aż nie postanowił przełknąć nagromadzonej w ustach śliny.

Samemu był zdziwiony, że było to tak głośne.

Bibliotekarz z hukiem zatrzasnął książkę, zadrżał zaalarmowany i powoli wychynął z lewej strony regału... Był jednak za wolny, oto struna gdzieś w duszy Claude'a pękła dźwięcznie. Pchany adrenaliną księgowy wyskoczył z prawej sztywno unosząc rewolwer.

Huk za hukiem, rozbłyski stopione w jeden. Pozostałe trzy pociski opuściły bęben. Z lufy broni ulatywała smużka dymu. Silnie wczepione paznokciami w kolbę dłonie drżały.

Bibliotekarz chwiał się przez chwilę, trzy kule przeleciały na wylot przez jego gąbkowate ciało. Rachitycznymi dłońmi próbował je jakoś zatkać, ale wymieszana z ropą jucha tylko wzmagała swój potok. W końcu postąpił krok w bok i padł z dźwiękiem niczym świeżo zarżnięta świnia. Strugi juchy poleciały we wszystkie strony.

Przepisowa biała koszula zmieniła swój kolor na śmierdzącą trupem czerwień.

Trzęsącą się ręką Claude włożył broń za pasek spodni, poparzyła go. Popatrzył najpierw na swoje palce, spod paznokci wystawała zdrapana, pomarańczowa pianka rękojeści. Później obrzucił wzrokiem wciąż ruszającego się bibliotekarza.

Opuchły potwór wylewał z siebie krew bez ustanku, przy każdej konwulsji, każdym zgięciu ręki i podkurczeniu nogi. Dziury po strzałach pulsowały, palce trzęsły się, gdyby stwór posiadał usta, wrzeszczałby jak opętany.

Z łzawiącymi od nie mrugania oczami, księgowy rozchlapując posokę podszedł do leżącego. Z odgłosem ciętego mięsa wyrwał dyskietkę i schował do kieszeni. Odwrócił się i szybkim krokiem odszedł wracając do wyjścia.

Chciał zapomnieć o wszystkim co się teraz działo w budynku firmy, ale o tym zwijającym się z bólu stworze najbardziej. Strząsnął z koszuli kilka kropel krwi.

 

Kiedy wyszedł już z krętych ścieżek zakurzonej biblioteki, okazało się, iż klatka schodowa zmieniła się. Zniknął niepokojący szyb w suficie, zastąpiony rzędem jarzeniówek. Zniknęła, na całe szczęście, cielesna masa dawno temu będąca chyba swetrem jakiegoś księgowego.

Schody też się zmieniły, leciały teraz prosto w górę, zwężając się z ponad pięciu do ledwo półtorej metra. Wieńczył je uchylone drzwi. Budowy i paskudnego wyglądu jak z toalety w jednym z bardziej popularnych fast foodów.

Zaciskając dłoń na dyskietce w kieszeni wbiegł po schodach przeskakując po dwa stopnie. Wślizgnął się przez drzwi po cichu. Pokręcił głową szukając jakichś dziwów bądź zagrożeń.

Nic takiego jednak nie znalazł, był w tej samej poczekalni co przedtem.

Speszył go jednak głuchy jęk na wpół przepalonych lamp i ogólna ponura atmosfera jakiej wcześniej nie odczuł. Wyjął z kieszeni dyskietkę i trzymając ją w obu dłoniach, jakby dał się jej prowadzić. Wprost do drzwi.

Zwolnił kroku przechodząc obok recepcji. Oddech uwiązł mu nieprzystojnie w krtani... Wśród rozrzuconych, pożółkłych papierów, na zarośniętej mchem i grzybem podłodze, leżał sobie spokojnie szkielet. Odziany w nowiusieńką przepisową, śnieżnobiałą koszulę zdeformowany szkielet jakiejś istoty.

Sądząc po dwupalczastych dłoniach leżących teraz w rozsypce niczym klocki w dziecięcym pokoju, był to Paleas. Recepcjonista Paleas Capillus.

Księgowy Claude Upshell poczuł niewyraźną chęć powiedzenia czegoś, czegokolwiek. Jednak nic nie przyszło mu do głowy. Westchnął tylko nad nigdy nie poznanym losem garbatego stwora podszedł do drzwi.

- Dobra... Jak mam niby otworzyć zamek dyskietką? - spytał sam siebie bojąc się, że być może zawalił sprawę i przyniósł nie to co powinien.

Drzwi jednak, niczym jakaś śluza na obcym statku kosmicznym, zareagowały najwyraźniej na jego pytanie. Szczękną zamek i rozwarły się szeroko. Ceglana ściana, paskudnie brudna, zupełnie jakby drzwi prowadziły do wnętrza fabrycznego komina.

Księgowy z wyrazem zdziwienia na zmęczonej twarzy wyjrzał lekko za próg. Uszu dobiegł go subtelny szum jakiejś cieczy, sądząc po tym jak cuchnęło, zdecydowanie nie wody. Wzrok opadł mu w dół komina, ujrzał jak jakieś dwadzieścia metrów niżej pieni się wesoło rwąc w przód rzeka. A raczej ściek bo raz że śmierdziało, a dwa że ciecz była neonowo szmaragdowa. Chemiczny ściek jak się patrzy.

- To musi być jakiś odpływ z Działu Chemii Przemysłowo Spożywczej... Albo z Działu Legalnej Medycyny Eksperymentalnej - powiedział bezwiednie mląc słowa pod nosem.

Głos rozsądku krzyczał w nim co prawda, że miejsce, w którym się znajdował już od wieków nie było tą samą firmą. A biorąc poprawkę na słowa Raisy, możliwe że nawet już nie znajdował się na ziemi. Albo znajdował, ale na takiej lustrzanej...

- Jak to powiedział Paleas...

- Claude! Cieszę się, że jesteś cały! Co ja mówię... Cały Dział Zarządzania Zasobami Ludzkimi Stopnia Drugiego się cieszy!

Odskoczył do tyłu jakby ktoś wbił mu igły tasera w słabiznę. Z boku drzwi stała uśmiechnięta Raisa. Z idealnie czystą garsonką i pięknymi, głęboko fioletowymi włosami prezentowała się przy Claudzie jak Wenus z Milo przy Wenus z Willendorfu. Gdzie ta druga była jeszcze po upiększającej kąpieli w kwasie.

- Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała z troską krzyżując ręce na brzuchu - Czy jest coś nie tak?

Powieka zadrgała księgowemu jakby wygrywając siódmą symfonię Bacha czy innego Chopina. Dyskietka upadła z trzaskiem na wykładzinę poczekalni.

- Żartujesz sobie!? - wrzasnął gniewnie - To wszystko... To... Ten cały burdel pierdolony to jakaś paranoja! Co tu się wyprawia? Czemu mam zabić Lewisa? Czemu do chuja, mój zegarek nie działa!?

Podstawił nadgarstek ze smartwatchem pod nos Raisy, bardzo ostentacyjnie. Ta, zupełnie niewzruszona, cmoknęła i udała zdziwioną. Zabrała rękę Claude'a sprzed twarzy kłując ją lekko paznokciami. Delikatnie wręcz, jakby jednym niewłaściwym ruchem mogła wysłać go na OIOM.

- Naprawdę nie wiesz? Przecież wyraziłam się jasno. To co, nie pamiętasz Claude? Przypomnieć ci?

Głos Raisy z sylaby na sylabę stawał się coraz to bardziej groźny. Wrażenie było takie, jakby z całej siły powstrzymywała się by nie zastraszyć obszarpanego księgowego, ale zdecydowanie jej to nie wychodziło.

- Wszystko co, jakże pejoratywnie, określiłeś mianem "burdelu", zaistniało z winy doktora Maxima Lewisa z Działu Badań i Rozwoju Kosmologii. Jeśli potrzebujesz twardych dowodów, to będą one w jego gabinecie - cień burzy zniknął nagle z jej wcale atrakcyjnej twarzy - Jesteś na pewno przytłoczony wszystkimi nowymi bodźcami. Zapalisz?

Z wewnętrznej kieszeni garsonki wydobyła Raisa paczkę firmowych papierosów. Zafoliowany, czerwony kartonik na dwanaście sztuk amunicji dymnej. Stylizowany na kaligrafię napis: "!Pulcer! Papierosy którym możesz zaufać!" a niżej, drobnym druczkiem: "Częste palenie zwiększa twoją koncentrację i produktywność!". Całości dopełniał szkic łebka wąsatego kocura kopcącego grubego pulcera.

Claude też kopcił, w każdej wolnej chwili. Na widok świeżutkiej paczki usta nabiegły mu śliną a w nos wstąpiło mrowienie. Czuł się jakby nie palił z dekadę.

Mrucząc podziękowania sprzątnął paczkę ze szpiczastej dłoni Raisy. Zaszeleściła folia i już pierwszy jasno pomarańczowy filtr spoczywał w kąciku ust księgowego. Obmacał się po kieszeniach. Zmarszczył brwi.

- Przepraszam...

- Ach jasne! Ogień... - przerwała mu Raisa radośnie.

Coś pstryknęło jej w palcach i mały płomień zwęglił czubek pulcera. Claude zignorował fakt absencji zapalniczki w gładkiej dłoni Raisy. Oparł się ciężko o recepcję i wciągnął w płuca tyle dymu ile potrafił na jednym wdechu.

Goniąc wzrokiem za przywodzącymi na myśl chmarę meduz, dymkami, pozwolił swoim myślom odpłynąć. Pierw do swojego starego forda, później nieludzko drogiej kawalerki w centrum, do wiszącego na lodówce kalendarza... Na jutro miał przyjechać kurier z nową mikrofalówką. Ile czasu tak właściwie minęło?

Stuknął w wyświetlacz smartwatcha.

- Zabij Lewisa... Nosz kurwa przecież wiem. Raisa... Nie da się jakoś tego naprawić? Chciałbym sprawdzić...

Przerwał gadanie, Raisy już nie było. Syknął bełkotliwie kiedy żar papierosa zaczął ogarniać filtr. Rzucił kiep pod nogi i rozmazał na podłodze. Rozdziawił lekko usta widząc pod sobą dokładnie dwanaście rozgniecionych petów. Zakłuło go w dłoń, przyjrzał się więc jej. Na całej długości prawych palców, serdecznego i wskazującego, miał malutkie plamki oparzonej skóry.

Zimny dreszcz łupnął go po krzyżu. Upuścił zgniecione pudełko po pulcerach i stanął w progu niebieskich drzwi. Chemikalia w dole wciąż płynęły. Wciąż śmierdziały.

- Ja pierdole... Kiedy to się skończy?

- Wtedy, kiedy zabijesz Maxima Lewisa.

Tym razem nie zdążył przeprocesować czy to znowu była Raisa, czy może jakiś kolejny potwór.

"Z resztą, co to za różnica?" westchnął w myślach, cierpiętniczo.

Kłujące paznokciami dłonie, zepchnęły go wprost w dół. Leciał ułamek sekundy, uderzył w pienistą taflę jeszcze szybciej. Zaś chaotyczne wiosłowanie rękami by nie utonąć, trwało co najmniej dwie wieczności.

A przynajmniej takie miał wrażenie.

Nie było to topienie klasyczne, jak w normalnej wodzie. Bynajmniej. Neonowo zielona substancja nie wlewała mu się do uszu czy nosa, osadzała się membraną wibrując i drażniąc. Desperackie ruchy kończyn zdawały się ubijać ciecz, jednak kiedy już już był na powierzchni, kolejna fala gryzącej piany waliła po oczach zaburzając jakąkolwiek równowagę. Do tego silny nurt rzucający nim jak potrzaskaną beczką po ropie, nie pomagał.

W myślach, między kolejnymi wybuchami paniki, już układał swój testament, aż jakaś silna dłoń nie porwała go za kołnierz przepisowej, zdecydowanie już nie białej, koszuli. Został wyrzucony na twarde dno jakiejś łodzi niczym amazoński sum po długiej walce, głośno i trzepocząco.

Wił się trochę łapiąc oddech czy przecierając oczy. Wreszcie skulił się przy ławce przecinającej łódkę i rozejrzał szczypiącymi gałkami po pokładzie. Obraz wciąż mocno się rozmazywał, ale nie trudno było się nie domyślić kim jest ta postać w białej garsonce oparta o ster wielkiego czarnego motoru na rufie.

- Mogłabyś uprzedzić następnym razem... - wziął głęboki wdech - Jak będziesz chciała mnie zrzucić do toksycznego ścieku!?

- Nie dramatyzuj Claude. Nie zgubiłeś broni?

- Ty... Ty jesteś jakaś nienormalna kobieto!?

- Jak dalej tak będziesz się na mnie wydzierał, to złożę na ciebie skargę i wylecisz za mobbing.

- Żartujesz... - znacznie spuścił z tonu.

- No chyba ty sobie żartujesz. Czy naprawdę myślisz, że nasza firma przestałaby funkcjonować prawidłowo z powodu jakiegoś tam innego wymiaru co to otworzył wrota w samym środku placówki? Na taki brak profesjonalizmu można sobie pozwolić jak się, za przeproszeniem, jeździ mopem po hipermarkecie. Tak więc, Claude, nadal masz służbową broń?

Usta Upshell'a wygięły się w podkówkę, naburmuszył się zrezygnowaniem. Mechanicznie poklepał po metalowej sztabie zatkniętej za pas spodni. Pokiwał głową, nie miał na razie siły rozmawiać, nie z Raisą.

- To dobrze. Będziesz go rzecz jasna potrzebował.

Starł pianę ze smartwatcha, o proszę jednak wodo i chemikalioodporny, białe litery na czarnym tle, czcionka Times New Roman, pogrubiona, na oko piętnastka.

- Zabij Lewisa... - wybełkotał pod nosem, z którego neonowy płyn kapał ciurkiem.

Dalej popłynęli w ciszy.

 

Dziób łodzi prócz kolejnych łatwych do rozbicia łat piany, zaczął zderzać się z grupkami rozmaitych elektronicznych śmieci. Miksery sczepione ze sobą widełkami, dryfujące jak tratwy klawiatury, stacjonarne telefony miotane na najmniejszych falach czy też potłuczone telewizory. Góry lodowe lodówek turystycznych, mielizny soundbarów i nawet wielorybie truchła kilku foteli do masażu.

Wszystkie te grupki, wszystkich tych sprzętów, oblazłe skolopendrami.

Niczym prawdziwi wilcy morscy, wczepionymi w plastikowe obudowy, zaciśnięte na metalowych elementach, zassane na szklanych powierzchniach, trwały wytrwale. Nie zważając na sztormy i wiry, na węże morskie i krakeny, skolopendrowi bukanierzy hardo stali na pokładach swych okrętów. A bandery ich jednostek majestatycznie powiewały pod naporem diabelnego wichru.

- O co z nimi chodzi? - spytał się księgowy przeczesując mokre strąki włosów - One jedzą elektronikę? Tak?

Raisa tylko wzruszyła ramionami i mocniej oparła się o rumpel. Motor zatrząsnął się i zaryczał posłusznie. Pod dziobem a trzaskiem zniknął jakiś laptop, a zaraz potem rozbił się ekspres do kawy i kilka splątanych kablami trymerów do brody.

- Niekoniecznie. Zależy od widzimisię ich projektanta - odparła znudzonym tonem.

- Czyli te jedzą? W bibliotece znalazłem latarkę, w której jak myślę skolopendra zjadła baterie.

Raisa nie wydawała się zainteresowana w nawet najmniejszym stopniu skolopendrami, to i zbyła dociekania Claude'a machnięciem ręki. Ignorowała nawet te obsydianowe wielonogi kiedy zaczęły wchodzić na pokład łódki.

Rozbitek z rozsiekanego na drobny maczek przez śrubę silnikową, opiekacza, wędrował właśnie wprost do księgowego. Ta skolopendra była wyjątkowo tłusta, pancerz miała kanciasty a czułki grube, drobiąc burtą chwiała się na boki jak kompletnie upita w sztok. Kiedy była już blisko, Claude podstawił jej pod łebek smartwatch.

Skolopendra zamaszyście pokiwała czułkami i przyspieszyła.

- Zostaw - wypaliła nagle Raisa.

Claude cofnął rękę i zesztywniał na dźwięk ostrego głosu. Skolopendra zaś, najwyraźniej przestraszona, spadła za burtę.

- Ja tylko chciałem sprawdzić czy mój zegarek też będzie chciała... - zaczął się tłumaczyć księgowy.

Przerwał jednak kiedy zobaczył, że Raisa zupełnie go ignoruje. Z wciąż niezmiennie znudzonym wyrazem twarzy siedziała na rufie lekko manipulując sterem. Claude więc wrócił do gapienia się na przepływające wokół nich sprzęty AGD. Teraz dopiero uświadomił sobie, iż te wszystkie skolopendrowe arki, dryfowały pod prąd.

Kanał po paru chwilach zaczął się zwężać. Sklepienie zaczęło przypominać tunel metra a ceglane ściany zastąpiły nierówno nitowane arkusze blach. Tylko neonowa zieleń ścieku pozostała taka sama.

Raisa przestała opierać się na rumplu, chwytając drąg obiema dłońmi, skrzywiła kurs łodzi. Krótko potem, bakburta otarła się o betonową platformę wystającą spod wygiętych płat metalu. Na końcu tej małej przystani, w ścianie tunelu znajdowały się oszklone drzwi.

- Na co czekasz? Koniec rejsu, pora wziąć się do roboty! - pogoniła księgowego Raisa.

Zeskoczyli z chybotliwej łódki na beton a ta, odpłynęła dalej bucząc silnikiem. Claude odprowadzając ją wzrokiem, spostrzegł że burty były całe oblazłe w skolopendrach. Zupełnie się tym nie zdziwił.

Nagle usłyszał siorbanie. Skonsternowany odwrócił się by zobaczyć Raisę popijającą jakiegoś pomarańczowego drinka ozdobionego plastrem limonki.

- Co...

- Long Island Iced Tea - odparła z mocnym brytyjskim akcentem - Pyszne. Szczególnie z wysokiej szklanki, a przynajmniej ja tak uważam.

Nie miał pojęcia co ma na to odpowiedzieć.

Raisa ruszyła raźnym krokiem w stronę drzwi, machnęła też ręką nakazując Claude'owi się pośpieszyć. Zamiast użyć klamki, po prostu kopnęła w drzwi. Coś chrupnęło gdzieś w zamku, i mogli już wejść do środka.

Jak domyślał się Claude, znajdowali się właśnie w gabinecie doktora Maxima Lewisa. Wszystko było tu w jak najzwyklejszym porządku, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wielkie dębowe biurko zastawione segregatorami, książkami i dwoma laptopami, lewitowało nad ziemią jakieś pięć centymetrów. Zastawiona bibelotami szafa w rogu przy bliższej inspekcji, była pełna małych dziur wywierconych absolutnie wszędzie, koszmar trypofoba. W jedną z tych dziur właśnie wciskała swoje pancerne cielsko skolopendra.

- No jasne. One są wszędzie? Raisa?

- Niekoniecznie...

- Zależy od widzimisię ich projektanta... Dobra, łapię.

Pokiwał z niezadowoleniem głową i skierował swój krok do polimerowego regału po drugiej stronie pomieszczenia. Mebel wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiegoś laboratorium w filmie science fiction. Wszystkie półki były zapchane jakimiś dziwnymi przedmiotami z wystającym okablowaniem i odsłoniętymi elektronicznymi bebechami. Były też szerokie słoje z formaliną, a w nich zakonserwowane, paskudnie bladoróżowe organy.

Claude przyglądał się chwilę tym dziwnym plątaniną kiści gruczołów i karbowanych rurek. Na biologii znał się jak struś na lataniu, ale był pewien że takie wnętrzności nie mogły należeć do żadnego ziemskiego stworzenia.

- Ładne, co nie? - zagadnęła Raisa.

Claude dygnął zaskoczony jej ciepłym głosem, oderwał się od regału. Kobieta siedziała przy biurku, rozparta na wręcz królewskim fotelu z prawdziwej skóry. Drink miała do połowy upity.

- Powiesz wreszcie co tak naprawdę się tu dzieje? - spytał bez przekonania.

- Oczywiście Claude. Usiądź - wskazała na obite pianką krzesełko stojące przed biurkiem.

Metalowa rama i plastikowe elementy gryzły się strasznie z ogólnym, ciepłym wystrojem. Krzesło nie pasowało, podobnie jak polimerowy regał. Księgowy usiadł grzecznie, a Raisa duszkiem upiła resztę drinka. Z trzaskiem odstawiła szklankę na biurko, to, pod naporem uderzenia przestało lewitować i w przeraźliwym huku wbiło się w dywan zdobiący podłogę.

Claude wzdrygnął się.

- Tak więc, wszystko po kolei - powiedziała i włączyła jeden z laptopów po czym podała księgowemu plik zdjęć wydobyty z szuflady - Doktor Maxim Lewis ma szerokie pole zainteresowań. Pooglądaj sobie.

Claude posłusznie zaczął wertować fotografie wydrukowane na twardych, śliskich kartonikach, na których wyraźnie odbijały się jego linie papilarne.

Pierwsze zdjęcie. Siwy starzec w owalnym krawacie stoi z wyprężoną piersią nad grupką wychudzonych czarnoskórych dzieci. Kilku malców ma wystające ze skroni okablowane dyski wyglądające jak chromowane krążki do hokeja.

- To eksperyment Sidera Videre z 1996, efektem była śmierć ponad osiemdziesięciu dzieci w wieku od dziesięciu do trzynastu lat. Zostały kupione lub zwyczajnie porwane z terytorium Konga. Ci na zdjęciu to jedyne sukcesy. Celem było stworzenie bio nadajnika mogącego wysyłać i odbierać sygnały wysyłane przez granicę naszej rzeczywistości.

- Udało się?

Raisa niezauważalnie prychnęła.

- A jak myślisz? Siedmiu się zabiło a dwóch pozostałych dostało wyjątkowo ciężkiej schizofrenii.

Drugie zdjęcie. Skulona w kącie ciemnego pokoju kobieta. Jest cała brudna, włosy ma postrzępione, zdaje się niesamowicie zmęczona. Obok klęczy siwy człowiek w kitlu, zapisuje coś w notesie. Flesz aparatu robiącego zdjęcie wydobywa z ciemnej celi coś co wygląda jak ludzka ręka, na wpół zatopiona w ciemności.

- Kolejny eksperyment, Solitudo Corporis Mundi, rok 2006. Zamknął ją na dokładnie dziesięć lat. Karmiona specjalnym gazem mającym wyostrzać zmysły, konkretnie ten szósty. Ponoć. Celem było uczynienie z niej swego rodzaju wyroczni. Miała być w stanie widzieć inne płaszczyzny istnienia. Ach... I ta ręka w ciemności, to jej. Odgryzła ją sobie.

Trzecie zdjęcie... Claude nie miał pojęcia co się na nim znajdowało. Była to jakaś zajmująca cały kadr bezkształtna połać włochatej skóry, z której gdzie nie gdzie wybijały postrzępione szpice jakichś obwieszonych kablami i diodami pylonów.

- Connexa Organa. Projekt Connexa Organa. Intensywnie rozwijany od 2008 do 2016, tutaj można się kłócić, ale zarząd uznał to za pełny sukces, podobnie Lewis. Sądzimy jednak, to jest Dział Zarządzania Zasobami Ludzkimi Stopnia Drugiego, że przez sam fakt istnienia obiektu uwiecznionego na zdjęciu, ogarnęła ich swoista psychoza. Istnieje podejrzenie, iż Connexa Organa, a konkretniej Podmiot CO 17, pseudonim Multa Ora, został wykorzystany w formie przekaźnika przez nieznaną jeszcze siłę spoza naszej płaszczyzny istnienia. Pojmujesz?

Księgowy Claude nie pojmował lecz mimo to kiwnął głową zatopiony w słowach Raisy.

- Zapytasz się pewnie, ale czemu? O co chodzi? Zgaduję, że nadal nie rozumiesz. Cały Projekt Connexa Organa miał za cel stworzenie statku kosmicznego zdolnego do podróży między wymiarami. W okresie wstępnych testów i silnej eksploatacji nielicznych zdatnych wtedy obiektów z Sidera Videre, doktor Maxim Lewis odkrył, iż jedynym zdatnym do tego zadania materiałem jest człowiek.

Ostry sopel lodu wbił się w nasadę czaszki księgowego. Drżącą ręką odłożył przeklęte zdjęcie na blat biurka.

- Jak to... Człowiek?

- Tego nie wiemy jak ani czemu. Fakty są takie, że Lewis się nie mylił, albo to co się z nim kontaktowało przez CO 17. To co na zdjęciu, to był Podmiot CO 57, pseudonim Stricto Animo. Miał być komputerem pokładowym, na szczęście nie wytrzymał, i popełnił samobójstwo w 2016. Maxim się jednak tym nie przejął, wciąż miał kontakt z innym wymiarem przez Multa Ora. Najprawdopodobniej przez wciąż utrzymującą się psychozę w zarządzie, dostał dofinansowanie na kolejne badania.

Raisa odwróciła laptopa do Claude'a, ten widząc co wyświetlał ekran zamarł sztywny jak trup. Ledwo co przeschła koszula znów zrobiła się mokra, od potu.

- Gurgites Porta. Obecny projekt doktora Maxima Lewisa. Źródło wszystkiego co się obecnie dzieje w firmie - oznajmiła stukając paznokciem w spację.

Laptop zaczął odtwarzać wideo.

Ogromny hangar, tak wielki, że jego rogi są zatopione w ciemnościach mimo wielu wielkich reflektorów. Prócz reflektorów na stropie hangaru widać wijące się jak węże, poskręcane i powykrzywiane pnącza kabli i węzły rur. Zakrywają nie tylko cały strop, ale i sporą część ścian, tam gdzie się nie plenią, stoją obeliski serwerów, zaspy wentylatorów, góry generatorów i monolity komputerów.

Obiekty te są wielkie, rozległe. Zdają się drżącymi rzeźbami nad którymi ktoś poświęcił kilka żywotów. Jednak najbardziej przejmujący swym rozmiarem jest usadowiony na środku hangaru, pierścień, arena, krater, dziura i suche jezioro zarazem.

Ludzie, od których roi się w hangarze, wyglądają przy krawędziach tej absurdalnie wielkiej konstrukcji jak obserwowane pod mikroskopem mikroby. Uwijają się jak w ulu, biegając grupami od iskrzącego transformatora do panelu kontrolnego, od oszklonych tub do cyklopowych zaworów. Pracują w pocie czoła. Nawet jako małe mikroby, wyglądają na wycieńczonych, acz zaaferowanych.

W morzu strojów ochronnych i laboratoryjnych kitli widać humanoidalne roboty.

Claude dotąd jedynie słyszał o tych cudach robotyki, model MoSU45 zwane też zwyczajowo Helotami. Klejnot w koronie Działu Robotyki Nuklearnej i Ekologicznego Transportu. Heloci byli dobrze dostrzegalni przez swoje jaskrawe, błękitno zielone malowanie odcinające się na tle dobrze zadymionego światła reflektorów jakie ogarniało hangar.

Heloci byli też znacznie więksi od ludzi, niczym mrówki wojownicy wśród zwykłych robotników. Bezwiednie licząc te wysokie postaci na ekranie, spostrzegł że nie miotali się jak ludzie wokół. Heloci spokojnym, sprężystym krokiem schodzili się ze wszystkich stron hangaru i wchodząc po rusztowaniach, stawali nad krawędzią krateru.

Robotów było tak wiele, że stykali się swymi kanciastymi barkami obleczonymi w syntetyczne mięśnie. I wtedy, w podłodze zaczęły otwierać się klapy a z podziemi hangaru na wysokość helotów wysunęły się platformy. Jedna za każdym robotem.

Coś ścisnęło Claude’a za gardło, niczym stalowa obręcz. Rozżarzony do czerwoności łańcuch.

- Siły z innego wymiaru jakie kontaktowały się z doktorem Lewisem przez CO 17, wskazały też idealne do międzywymiarowych wojaży paliwo. Również byli to ludzie - wyjaśniła Raisa.

Jej słowa były jednak niepotrzebne, Claude przecież widział. Choć wolałby być ślepy.

Na platformach leżeli ludzie, różnoracy, być może i każdy rodzaj człowieka dostępny na Ziemi. Blondyni, szatyni, rudzi. Otyli, niedożywieni, kulturyści. Czarni, Biali, Żółci. Starcy, nastolatkowie, noworodki... Upchnięci czasem i po dziesięciu, w zależności od rozmiaru. Leżeli jeden na drugim zupełnie nadzy, wyraźnie otumanieni, niczym świńskie tusze w rzeźni, zostawione na boku by krew spokojnie wyciekła do cuchnącego śmiercią odpływu.

Nagle wideo zyskało dźwięk, jednak tylko na parę sekund.

- Mówi doktor Maxim Robert Lewis. Jest godzina 6:02, 17 luty 2020, poniedziałek. Rozpocząć próbę generalną Projektu Gurgites Porta. Pokażmy Bogu, że jesteśmy mu równi!

Kamera rejestrująca całe to szaleństwo, przybliżyła obiektyw na helotów. W sam raz by móc dogodnie obserwować dantejskie sceny jakie roboty zaczęły odprawiać.

Nienaturalnie płynnymi ruchami, maszyny obracały się i sięgając swymi długimi jak u orangutana rękami, podrywali ludzi w górę. Wyszarpywali ich ze stosów brutalnie i szybko jakby byli niczym więcej jak tylko skrawkami mięsa w sklepie garmażeryjnym.

Źrenice i tęczówki Claude'a drgały spazmatycznie za każdym razem. Powieki zaś chciały zamknąć się z siłą szczęk tygrysich. Jego mózg jednak konsekwentnie odmawiał wydawania jakichkolwiek rozkazów. Niczym sparaliżowany, zamknięty w bryle parzącego zimnem lodu.

Szerokie, wyposażone w chwytne, krągłe palce dłonie helotów zrywały skalpy z łatwością. Niczym patyki, gruchotały kości. Jak winogrona, gniotły gałki oczne. A zesztywniałe na płasko i wprawione w ruch syntetycznymi mięśniami i hydraulicznymi stawami, były jak tasaki, jak noże i szpikulce.

W krater leciało wszystko, od najmniejszej kropli krwi po wypatroszone powłoki do niedawna będące ludźmi.

W mrocznym dole portalu, coś zaczęło się dziać. Pierwsze błękitne iskry pojawiły się na zmiętym, otłuszczonym solidnie sercu. Później przeskoczyły w niewyraźnym błysku pod oderwane przedramię odseparowane od kości.

Tam gdzie stykały się owe iskry ze stygnącym ludzkim ścierwem, tam błyskały krystalicznie. Czerniąc skórę i mięsień, paląc kość i włos, rozbryzgiwały się w kaskadę. Coraz to liczniejszą, coraz to bardziej jasną i szybciej obżerającą się podaną świeżą ludziną.

Kiedy heloci zaczęli brać się za niemowlęta. Kiedy pierwsze bilardowe główki zostały zakleszczone w mechanicznych szponach. Kiedy pierwsze przypominające części lalki, rączki...

Księgowy nie wytrzymał. Podskoczył w górę przewracając krzesło, które rozleciało się w złom. Z wyrazem szaleństwa na twarzy, zamaszyście zamknął laptop. Aż coś trzasnęło w urządzeniu.

- Niszczenie własności firmy? No cóż, chyba można na to przymknąć oko. Zważywszy na nie do końca regularne okoliczności - zamruczała Raisa, zupełnie beztrosko.

Claude odwrócił się chwiejnie i na miękkich nogach skierował do wyjścia z gabinetu. Ciężko oparł się o framugę drzwi, spuścił głowę i zacisnął powieki tak mocno jak tylko potrafił. Z całych sił starał się choć trochę zatrzeć wspomnienia tego co widział. Nie wychodziło.

Każdy krwawy strzępek, każdy uwalany w czerwonej galarecie fragment, każdy szkarłatny skrzep na tytanicznych pancerzach helotów, wolno ześlizgujący się w ogłuszająco błękitną czeluść portalu.

Uspokoił wreszcie oddech. Odwracając się do Raisy boleśnie zakłuło go w stawach, jakby skamieniał na dłuższy czas.

- Czas... - nieprzytomnie wybełkotał.

Spojrzał na smartwatch. Spojrzał na Raisę. Spojrzał na smartwatch. Spojrzał na Raisę... Spojrzał.

Nie widział jej. Znowu zniknęła, pozostawiając po sobie tylko odchylony fotel i pękniętą szklankę po drinku.

Wzruszył ramionami zrezygnowany. Przetarł rękawem koszuli tłuste czoło. Materiał rozpruł się, księgowy ze zdziwieniem bliżej przyjrzał się swojej przepisowej białej koszuli. Była szarobrązowa, pełna żółtawych przebarwień, cała jakby nadżarta przez mole. Nagle coś zastukało go w plecach, wygiął się z chrzęstem kręgów. Chrzęst owy brzmiał obrzydliwie, niczym chityna rozwalcowywanego robactwa.

Przeszedł przez drzwi. Po raz kolejny, tym razem się jednak nie zdziwił, drzwi zaprowadziły go w inne miejsce niż się w zgodzie z zasadami logiki mógł spodziewać.

 

Zamiast wrócić na betonowy dok rwącej rzeki chemikaliów. Znajdował się w heksagonalnym korytarzu. Ściany, spadzisty sufit i podłoga, wszystko wyłożone dokładnie i równo granatową... Wykładziną? Pianką? Czymś miękkim i w dotyku ciepłym a milusim, niczym podbrzusze laboratoryjnej myszy.

Claude widział kiedyś taką mysz. Było to kiedy miał dostarczyć jakieś rachunki do Działu Legalnej Medycyny Eksperymentalnej. Prywatnie sądził jednak, iż nazywanie tych stworzeń myszami, byłoby zbyt daleko idącym zdrobnieniem.

- Paskudztwo jak to coś z The Thing Carpentera. Jak mój sweter... - gdzieś w żołądku ścisnęło go mocno - Obrzydliwe - wyszeptał.

Zerknął ukradkiem na zegarek, jakby mógł wypatrzeć godzinę czając się.

- Zabij Lewisa. A żebyś wiedziała. Zajebię go, jak psa.

- Claude! Nawet nie wiesz jak bardzo jesteśmy z ciebie dumni!

Raisa znów zjawiła się znikąd, księgowy jednak nie zdziwił się tym, zdążył się przyzwyczaić. Wyskoczyła zza jego pleców wyrzucając ręce w górę, okrążyła mężczyznę kilka razy chichocząc niczym nastolatka wymykająca się z domu na schadzkę.

Szarpnęła go wreszcie za lewą dłoń i galopując w głąb korytarza porwała, wlokąc za sobą jak drapieżny ptak małą ryjówkę. Nie mając innego wyjścia, dał się targać jak wór piachu na uwięzi za samochodem. Jak bezwiedny zombie pod komendą szamana.

- Jak to wszystko się skończy, to obiecuję, że wyjdziemy na kawę Claude! Albo nie! Do kina! Masz jakiś ulubiony film?

- Film!? Czy ty jesteś poważna?

- Mój to Videodrome!

Księgowy Claude Upshell próbował jeszcze trochę porozumieć się z Raisą, ale bez skutku. Nie zwracała na niego uwagi, choć ściskała go diabelnie mocno i zapewne była świadoma jego obecności. Cała w skowronkach biegła dalej podskakując rozsadzana radością.

A przynajmniej tak wydawało się Claude'owi kiedy wgapiał się w rozwiane poły jej śnieżnobiałej garsonki. Tak mu się zdawało, choć w głębi sądził, iż może tak być naprawdę.

Po nie wiadomo jak męczącym gnaniu przez heksagonalny korytarz, przyszła pora na zwolnienie tempa. Claude wyswobodził swój nadgarstek z potrzasku i oparł obie ręce na udach. Był cały zlany potem i wycieńczony jak po szychcie w kopalni. Pomyślał, że gdyby zajrzał teraz pod już zniszczoną, przepisową koszulę, nie ujrzałby już dwóch wałków tłuszczu.

- Claude. Ile zostało ci naboi? - spytała Raisa.

- Mam pusty bęben... Wy... Wystrzelałem się. W biblio... Bibliotece - dyszał księgowy.

- Ojoj... To źle panie Upshell. Makietogłowi.

I wtedy spojrzał w głąb korytarza. A jak spojrzał, to od razu pożałował.

Krocząc pijackim chodem, miotając się od ściany do ściany, zbliżały się w ich stronę rachityczne istoty. Niby ludzkie, ale tak surrealne jakby były potworami z koszmarów Salvadora Dalí.

Postacie nie miały ani szyj, ano głów. W ich miejsce, wprost z barków, zdawały się, wyrastać miniatury budynków.

Nad woskowym, porytym bliznami ciałem pierwszego prężyła się bryła jakiegoś ratusza. Drugi uginał swą krzywą postać pod ciężarem świeżo otynkowanej cerkwi. Trzeci miał barki zastawione ceglanym murem zza którego wystawały dachy cmentarnych krypt. Czwarty i piąty byli podporami dla bujających się rusztowań i stalowych szkieletów gotowych na przyjęcie prefabrykatów.

Chudzi, mocno cuchnący i przerażający w swej zaburzonej odgórnie nagości, zbliżali się makietogłowi.

- Mam pusty bęben... - powtórzył księgowy nieobecnym głosem.

- Ojoj - powtórzyła Raisa, tym razem figlarnie...

W jednym, zamaszystym ruchu opuściła otwarte dłonie na barki Claude'a. Zarwał się pod nimi niczym miażdżone pod butem robactwo. Raisa była silna, zbyt silna jak na kobietę jej wzrostu i budowy. Było to całkiem przerażające. Przez umysł księgowego przemknęła myśl, że mniej bał się w tym momencie tych całych makietogłowych niż Raisy.

A potem zderzył się z cieplutką podłogą i aż go zamroczyło. Raisa przyklęknęła na jego klatce piersiowej, była blisko, mógł liczyć marmurowe żyłki jej tęczówek, podziwiać niesamowity fiolet włosów...

- Nie chcesz zginąć Claude? Prawda? - głos jej był niemal agresywny.

Claude zaprzeczył głową, czuł, że gdyby teraz próbowałby się odezwać zaskrzeczałby tylko. A dźwięk ten zdecydowanie byłby ochrypły i niemiły dla uszu, jakby nagle jakiś czerw dostał głosu.

- Masz szczęście. Jestem przecież kierowniczką Działu Zarządzania Zasobami Ludzkimi Stopnia Drugiego. Wiem więc co należy zrobić.

Dziwnie szpiczaste dłonie uniosły się w górę, sztywne i napięte jak struny w mrocznych trzewiach fortepianu. Nieprzyjemnie przywodziły na myśl podobnie ułożone dłonie helotów. W tempie podobnym do myśliwców, dłonie opadły. Brakowało tylko słynnej syreny sztukasa.

Claude poczuł jakby ktoś napchał mu usta żyletkami. Zaraz potem chrupnięcie, i kolejne i kolejne, kolejne... Kolejne... Kolejne, zwieńczone zduszonym wrzaskiem księgowego. Oczy zalały mu się łzami. Raisa nareszcie wstała z niego. Pomogła mu nawet samemu powstać.

Claude oparł się o ciepłą ścianę całą powierzchnią pleców, oddychał ciężko a między jego stopami formowała się paskudna maź, mieszanka łez i krwi jaka obficie lała mu się z ust. Prychał i pluł wiosłując językiem, ale jucha ciągle wypływała. Za każdym wykwitem bólu w głębi dziąseł, za każdym drganiem zerwanego nerwu.

- Szkoda że nie masz plomb. W skład amalgamatu wchodzi rtęć, a to powinno im zaszkodzić.

Z trzaskającą szyją uniósł twarz na Raisę, w lewej dłoni ściskała służbowy rewolwer a w drugiej, jego zęby. Dokładnie sześć trzonowców w czerwonej kałuży przesączającej się przez zadbane palce Raisy. Ułożone w równym szeregu wyglądały jak kanciaste perły odpoczywające w macicy małża. Niektóre miały nawet skrawki dziąseł wciąż przylegające do pożółkłej powierzchni.

Claude nie wytrzymał i zrzygał się. Głośno i męcząco, zrzygał się jak pies.

- Jedna kula, pamiętaj! Tyle wystarczy by zabić doktora Maxima Lewisa - pouczyła księgowego spokojnie ładując jego zęby do bębna rewolweru.

Rozchlapując śmierdzącą kałużę, odbił się od ciepłej ściany i w jednym kroku znalazł się przy Raisie. Wyrwał jej służbową broń i w jednym ruchu odwiódł kurek oraz przycelował.

Huk i rozbłysk. Wychudła ręka tego z ratuszem zamiast łba, poszybowała na podłogę.

Szczęk kurka i błysk. Rusztowania rozsypały się kiedy ich nosiciel zyskał dziurę w piersiach.

Mocniejszy chwyt i grzmot. Spod cmentarnych murów wybiło źródło brudnej krwi.

Niepotrzebnie mocne wciśnięcie spustu, wystrzał. Szkielet budynku poleciał na ciepłą podłogę.

Rozgrzana lufa rewolweru, dymiąc już, wypluła piąty pocisk. Dzwony cerkwi rozszalały się chaotycznie kiedy kula przebiła się przez frontowe wrota i utkwiła w środku. Makietogłowy opadł na kolana, niczym przed ołtarzem, dzwony stały się głośniejsze. Klęczał na luźno trzymających się ciała kolanach, wokół leżały trupy jego pobratymców. Zdzierał zakrwawionymi palcami o połamanych paznokciach tynk ze ścian cerkwi, leżące pod nim rusztowania zaczęła pożerać rdza.

Woskowe ciało tego od ratusza zaczęło topnieć, jak to wosk, wszak podłoga była ciepła i miękka, miła w dotyku.

Claude wycelował raz jeszcze w dzwoniącego makietogłowego. Już miał kończyć jego udrękę...

- Jedna kula, pamiętam. Pamiętam przecież! - krzyknął wściekle i schował rewolwer za pasek spodni.

Parzył jak ognie piekielne.

Ominął makietogłowego i ruszył dalej w głąb korytarza. Po chwili cerkiewne dzwony ucichły.

Szedł więc dalej korytarzem, po jakimś czasie dostrzegł coś białego, ostro odcinającego się na granatowych ścianach. Już z dala cuchnęło potężnie poliestrem przepisowej, białej koszuli. Zbliżył się.

Faktycznie, rąbek przepisowej...

Z drżącą ze złości powieką wyrzucił prawą rękę na ścianę. Skrobiąc paznokciami po ciepłej ścianie, z mokrym odgłosem prucia materiału. Odsłonił płuco. Różowawe, nakryte pajęczynką żyłeczek niestrudzenie pompujących szkarłat życia. Falowało to płuco z każdym oddechem, śliskie, połyskliwe, piękne na swój sposób. Niczym niesamowicie realistyczny obraz wygenerowany przez komputer.

Rozchodzącymi się na boki palcami dotknął płuca, obły trójkąt na tle kanciastych wiązadeł ścięgien i mięśni. Było ciepłe i miłe w dotyku. Wiedział, że starało się jak mogło, że pracowało wzorowo. Sądził nawet, iż w pewnym sensie i on mógłby być dumny z pracy tego płuca.

Wszak ono filtrowało to powietrze dla firmy. A on, księgowy Claude Upshell, był jej ważnym komponentem.

Smartwatch zawibrował.

ZABIJ LEWISA

Metka od jego własnej przepisowej koszuli zadrapała nieprzystojnie. Palce ścisnął bolesny skurcz. Z hurkoczącym mlaskiem płuco zostało wyrwane ze ściany. Upadło na ciepłą podłogę. Poobdzierany strasznie, brudny niemożliwie but opadł na organ. Opadał tak długo, aż nie sprasował płuca z miękką, ciepłą i mechatą wykładziną korytarza o pięknym kolorze granatu i awangardowym kształcie heksagonu.

 

Na końcu korytarza były kolejne drzwi. Nawet się przed nimi nie zatrzymał, z rozpędu je otworzył i wparował do środka machając rewolwerem na wszystkie strony. Pomieszczenie było przestronne, sterylnie szare. Pod przeciwległą ścianą stała szeroka konsoleta, jakowyś panel kontrolny zapełniony przyciskami do przesady. Najciekawsza jednak była podłoga, nie mógł po niej chodzić normalnie, musiał brodzić, tak bardzo była zaśmiecona.

Grubą warstwą białych, przepisowych koszul.

Postąpił krok do konsoli, zapadł się w ubraniach po kolana, z absurdalnie wielkim wysiłkiem postawił kolejny krok. O mało co, a byłby się przewrócił, jak jakaś gęsta galareta, koszule zdawały się oblepiać go aż do lędźwi.

Nie poddawał się, roztrącając i odrzucając nigdy nielubiane ubrania parł do przodu z zajadłością. Jakby schodził po schodach, niżej niżej niżej. Konsole miał już na wysokości barków. W niezgrabnym pląsie dopadł wreszcie panelu wczepiając się rękami w jego okratowane ramy. Na języku miał obrzydliwie mdlący smak pianki, w przednich zębach zagryzał kolbę rewolweru.

Na czarnej konsoli było mnóstwo przycisków, karykaturalnie dużo. Każdy jeden kwadratowy, płaski i gumowy. Żółciutki z małym grawerem prostą czcionką Arial w czerwieni. Dział Badań i Rozwoju Kosmologii, głosił dumnie każdy jeden guzik.

Claude zamrugał szybciej. Zaskoczyło go jak dobrze widział te małe literki. Podrapał się po nosie, o proszę, okularów nie było. Nie wiedział kiedy je stracił, i w sumie średnio go to obchodziło, miał przecież zadanie do wykonania.

- Za tą ścianą znajdziesz Maxima Lewisa - usłyszał nagle głos Raisy - To ostatnia przeszkoda Claude... Jesteś już blisko. Jedna kula, pamiętaj. Jedna kula w czaszce tego starego dziada, tego szalonego mordercy i wszystko wróci do normy. Zamkną się wrota i to coś, czymkolwiek nie jest, co szeptało do Lewisa z innej rzeczywistości, nie będzie miało już żadnej władzy.

Zrobiło mu się przyjemnie gorąco, poczuł oddech na karku.

- Claude... Wiele przeszliśmy idąc tutaj... Ja... Chciałabym ci coś powiedzieć.

Dreszcz oblał ciało księgowego szybkoschnącym cementem. Oto poczuł miękki jak płatek róży pocałunek na lewym policzku.

- Kocham cię Claude. Od pierwszego wejrzenia. Obiecuję, kiedy to się skończy... Zamieszkamy razem. Tylko... Wpierw to musi się skończyć, to szaleństwo, to... Ten chory koszmar, absurdalny bezsens musi dobiec końca.

Skonsternował się lekko, pociągnął nosem. Wychodziłoby na to, że Raisa nie miała zapachu...

- Wiem. Pamiętam - odparł czując jak kobieta się do niego przytula.

Czule pogładziła go po głowie, jej szpiczaste, pięknie wypielęgnowane dłonie dłonie bawiły się jego kosmykami włosów. Trochę tak, jakby miał nad czołem czułki.

- Claude... - ciepły oddech zetknął się z jego twarzą - Obiecaj mi tylko... Zabij Lewisa i wracaj do mnie, jak najszybciej...

Z wolna opuścił głowę na konsoletę, przycisków było za dużo. Absurd. Jak niby miał wybrać ten odpowiedni? Coś zafurgotało, oto z sufitu spadła kolejna koszula. Naliczył ponad pięć tysięcy przycisków. Kolejne koszule zaczęły opadać na niesamowicie grubą warstwę innych ubrań.

Potrząsnął swym twardym łbem, błyszczącym jak polerowany a tak naprawdę obślizgłym od potu. Może ten, a może tamten. Bez sensu. Absolutny absurd. Ale przecież nie mógł pozwolić dalej czekać... Lewisowi? Raisy? No... W mieszkaniu nikt na niego nie czekał, także...

Oderwał prawicę od okratowania i z rozmachem wbił palec serdeczny w jeden z wielu przycisków.

Grzmot setek zardzewiałych trybów i przekładni. Poleciał w dół razem z tonami koszul.

 

Wygrzebał się spod sterty szmat jak ocalały z lawiny. Potykając się o zaplątujące się wokół nóg rękawy, poturlał się w dół kopca. Wylądował na zimnej betonowej posadzce. Gładkiej niczym szkło. Wstał w akompaniamencie stawów strzelających jak miażdżony chitynowy pancerz.

Był w hangarze. Tym hangarze.

Księgowy nie mógł jednak ocenić czy zmienił się zbytnio od momentów uwiecznionych na nagraniu. Jedynym źródłem światła w mrocznym sarkofagu giganta, był krater na środku, bił z niego krystalicznie błękitny blask.

W jego obcej łunie ujrzeć się dało wystarczająco wiele. Porozrzucane wokół koszule. Leżące nieładem tablety. Pozostawione same sobie wózki napchane jakimiś przyrządami... Najważniejsze było jednak to, co znajdowało się na brzegu portalu.

Był to tron, makabryczny acz na swój mroczny sposób olśniewający. Stworzony ze stopionych ze sobą dziesiątek helotów, mocarne barki były podłokietnikami, gładkie głowy podnóżkami a szerokie piersi oparciem. Zbliżając się do niego, Claude dostrzegał że złom z robotów był strasznie pogryziony przez czas, zainfekowany rdzą, wyraźnie nadwyrężony.

- Proszę proszę... Mam gości - rozległ się słaby, ochrypły głos - Chwili spokoju człowiek nie ma...

Claude odwiódł kurek wyszarpując rewolwer i skamieniał w napięciu. Zza tronu wytoczył się kuśtykający starzec. Półnagi, zasuszony jak śliwka, całkiem siwy o palcach boleśnie wykrzywionych reumatyzmem. Bezkształtne szmaty, które kiedyś być może były laboratoryjnym kitlem, wisiały na nim jak na strachu na wróble. Z indyczej szyi opadał owalny krawat a na lewym nadgarstku miał błyszczący zegar tarczowy.

Staruch z wysiłkiem poczłapał na przód tronu i wgramolił się na niego. Wyglądał jak zdeformowane dziecko na fotelu samochodowym. Nosowo oddychając, zapytał:

- Wiesz może, która godzina?

Claude drgnął. Co to za pytanie? Skąd niby miał wiedzieć, smartwatch mu się zepsuł...

- Nie wiem.

- Nie wiesz? - zdziwił się starzec.

Przekrzywiając się w lewo sięgnął za oparcie tronu. Stęknął przy tym jakby właśnie zerwało mu się kilka ścięgien. Szerokim ruchem złożył na swych opuchniętych kolanach malowany w tygrysie paski karabin szturmowy, FAMAS. Nucąc coś pod nosem trzasnął magazynkiem, blaszane pudełko z hukiem upadło na podłogę hangaru, i wsadził nowy. Pobawił się jeszcze chwilkę bronią po czym wycelował ją w Claude'a.

- Skuteczny zasięg to jakieś trzysta metrów. Więc nawet nie waż się ruszać.

- Ja w ciebie też celuję.

Staruch zaśmiał się tylko.

- Proszę proszę... Testosteron. No i co z tego? Masz rewolwerek a jak karabin. Wobec tego, zapytam się znowu: która godzina, paskudo?

Claude ugryzł się w język, nie miał pojęcia o co chodziło tej chodzącej mumii.

- No to pozwól, że cię oświecę... Kim ty w ogóle jesteś? - podjął stary.

- Claude Upshell, księgowy.

- Księgowy? To co, ochroniarze już wyszli? Ha! - starzec zaniósł się charkotem mającym być chyba śmiechem - A nie wyglądasz na księgowego, bardziej na jakiegoś... Bo ja wiem? Na efekt całego tego bajzlu... Mniejsza z tym! O czym to ja? Ach!

Zezował chwilę na tarczę swego zegarka. Uśmiechnął się smutno. Zwiesił głowę głęboko oddychając i trwał w tej pozie jeszcze chwilkę. Otrząsnął się nagle i wbił szklane oczy w Claude'a.

- Proszę proszę... Obecnie jest godzina 6:02, dzień czwartek 17 luty. Rok 2022.

Staruch kpiąco się uśmiechnął, lecz zaraz przybrał niezadowolony wyraz twarzy. Informacja jaką właśnie podał, zdawała się nie wywrzeć żadnego wrażenia na księgowym. Z niesmakiem prychnął poprawiając FAMASa na kolanach.

- Muszę zabić Lewisa - wyrwał się nagle Claude.

Znów uśmiech zagościł na spękanych wargach starucha.

- Proszę proszę... Po to tu przylazłeś... Cóż, całkiem to oczywiste. Tak się składa, że ja jestem Lewis. Doktor Maxim Lewis precyzując. Kierownik Działu Badań i Rozwoju Kosmologii.

Claude zadrgał, coś zakłuło go w sercu a oczy zasłoniła mgiełka.

- Wiem... Widziałem to co robiłeś.

- No nie dziwię się. Jestem dość sławny w środowisku akademickim.

- Sidera Videre, Solitudo Corporis Mundi, Connexa Organa... Widziałem też twoje książki, ty jesteś nienormalny...

Maxim rozparł się na tronie, znów poprawił cel i chwyt na broni.

- Nie za bardzo wiem o co ci chodzi Claude... Ale tak... Connexa Organa. Szczerze? Sądzę, że oni sobie ze mnie na początku po prostu robili jaja. No sam powiedz, jak debilnie to brzmi, statek z ludzkiego mięsa? - prychnął jak koń i zachichotał - Niedorzeczne! Ale tak, doszło do tego...

- Zabiję cię. W imię wszystkich, którzy przez ciebie stracili życia. Jesteś szalony, jak wściekły pies, trzeba ciebie...

Kościsty palec nacisnął na spust. FAMAS wypluł parę naboi a te z hukiem w biły się w podłogę tuż przed księgowym. Widząc wypryski betonowych kamyczków, Claude uciszyć się.

- Nie masz prawa gadać takich bzdur. Na pewno nie ty panie Upshell. Oni... Oni i ciebie w to rzucili, wszyscy jesteśmy zamknięci w naszej firmie. Wszyscy bez wyjątku... I dobrze. Powiadam, dobrze że stało się właśnie tak. Wiesz czemu? Wiesz czemu, panie księgowy!? Bo wszystko to, każdy koszmar, każdy horror, każdy absurd i surrealistyczne ścierwo jakie wylazło z portalu... Będzie tu również zamknięte! Tutaj oni mogą sobie do woli ciąć płaszczyznę istnienia, gnieść rzeczywistość, mieszać w przepływie czasu... Tak długo jak... Jak utrzyma się to nienormalne status quo, będzie dobrze, będzie...

Pod sam wysoki strop hangaru, pomiędzy jego ogromne ściany i poprzez jego przesadną długość, poszybował huk. Struga dymu zniknęła w ciemności zaraz po tym, jak służbowy rewolwer księgowego Claude'a Upshella wypadł mu z dłoni.

Karabin w tygrysie paski zsunął się z kolan swego właściciela i z ciężkim trzaskiem uderzył o posadzkę. Zaraz za nim po tronie z helotów, po krawędzi portalu, popłynęła struga krwi. Błękitnej krystalicznie, jakby będącej skroplonym światłem z innego wymiaru. Zapadły starczy brzuch pulsował w konwulsjach, przez wielką wybitą nabojem dziurę widać było roztrzaskany kręgosłup.

- Gratulacje... Kurwa mać... Gratuluję. Piękne rozdanie, pięknie zagrane... Zadowoleni? Pierdolcie się... Kosmiczne barachła - bełkotał nieskładnie doktor Maxim Robert Lewis, będący w tym momencie na granicy życia.

Anorektyczna postać umierającego doktora w ostatnim zrywie spadła z tronu. Maxim Lewis uderzając głową w beton wywołał chorobliwy trzask.

Claude upadł na kolana, aż coś chrupnęło. Widział przecież dokładnie co robi, a miał wrażenie jakby właśnie ocknął się z letargu. Wszystko wokół jakby stawało się wyższe i większe. Zrozpaczony spojrzał na smartwatch.

Właśnie wciskała się w urządzenie tłusta skolopendra.

"To te skolopendry mogą się wszędzie zmieścić?" bezwiednie rzucił pytanie w swojej głowie.

- Niekoniecznie. Zależy od widzimisię ich projektanta - oczywiście był to głos Raisy.

Poderwał głowę aż chitynowy pancerz na szyi zachrzęścił. Czułki mu zadrżały. Stojąca przy tronie Raisa wyglądała w błękitnym świetle wyjątkowo. Jakby nie była wcale człowiekiem, jakby nie była nawet prawdziwa, niczym obraz, jak malowany posąg.

Tron z robotów rozsypał się jak domek z kart. Z grzechotem część helotów upadła w portal a część zasypała zwłoki doktora Maxima Lewisa. Tam gdzie było metalowe siedzisko, stał teraz nieosłonięty niczym panel.

Stukając przerażająco głośno szpilkami, Raisa podeszła do panelu. Coś zabuczało, coś zawyło. Z głośników gdzieś w mrokach hangaru zaczęły płynąć jakieś bełkotliwe komunikaty.

- O! - wyrwało jej się kiedy odwróciła głowę od panelu - To ty jeszcze żyjesz? Już niedługo mój ty bohaterze - zachichotała przeciągle, wyraźnie z siebie zadowolona - W imieniu swoim, ale także całego zespołu ciężko pracującego dla dobra firmy w Dziale Zarządzania Zasobami Ludzkimi Stopnia Drugiego, pragnę podziękować księgowemu Claude'owi Upshellowi! Za nieoceniony wkład w Projekt Gurgites Porta, konkretniej, za przygotowanie wstęgi, którą właśnie przecieliśmy!

Na zimnej posadzce hangaru, coraz to bardziej zalewającym się światłem, leżał smartwatch. Były też dwie skolopendry. Czarne jak obsydian, obślizgłe nieprzyjemnie. Z chrzęstem pancerzy wciskały swe harde łebki w mały zegarek.

Ta mniejsza bardzo zawzięcie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Akwadar rok temu
    Tyż dobre
  • Cieszę się, że się spodobało
  • MANACHI 9 miesięcy temu
    Bardzo mi się podobało i dotrwałam do samego końca ^^
  • Wieszak na Książki 9 miesięcy temu
    Faktycznie, tekst dość długi. Cieszy mnie że się spodobało, dzięki za poświęcony czas!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania