Niespodziewane spotkanie

Niespodziewane Spotkanie

 

Napisał: Jan Szymański

 

Spis treści:

I: Prolog. Jedziemy do Polski. Mazury, Węgorzewo. Ludwik. Radzieje, Rosengarten. Trzywieś.

II: Tasiemka. Kuferek. Pan Józef, otwieranie kuferka.

III: Internowanie. Michaił. Opowieść Michaiła.Ucieczka

IV: Johann August Pobbenow von Dreidorff. Johann Wolfgang von Goethe.

V: Poszukiwanie ojca. Trzywieś, Dreidorf.

VI: Anna Mollnau.

VII: Spotkanie z ojcem.

VIII: Weimar. Niespodziewane spotkanie

IX: Rozmowa z Johannem.

X: Anetta. Fryderyka. Lotta. Anna Elżbieta, Lili. Dama dworu-Charlotta von Stein.

XI: Podróż do Włoch. Rzym. Faostina.

XII: Johanna Christiana Sofia Vulpius

XIII: Wilhelmina.Marianna von Willemer/Zulejka/.Ulrika Theodora , Sofia

XIV: Epilog.

 

Na koniec zapraszam do dyskusji. Każda opinia będzie mile widziana!

 

Pisząc swą opowieść wcielam się w Niemca, który po latach przyjeżdża na Mazury, aby odnaleźć miejscowość skąd pochodzili jego rodzice i gdzie on sam i się urodził przed wojną. Tu właśnie ów Niemiec spotyka mojego bohatera opowiadającego mu swoją historię.

Udostępniając opowieść pod tytułem "Niespodziewane spotkanie" zastrzegam sobie wszystkie prawa jako jedyny autor do publikacji w każdej formie. To znaczy w formie książkowej, papierowej i jako e-book .

Bez mojej zgody nie wolno kopiować, przedrukowywać, wykorzystywać w audycjach radiowych i telewizyjnych oraz przekazywać innym wydawnictwom.

Jan Szymański.

 

  I: Jedziemy do Polski

Prolog

 

Nie myślałem wcześniej o podróży do Polski. Ten kraj kojarzył się mi zawsze z II Wojną Światową, którą według nas Niemców sprowokowała Polska. A przez to wszystkim nieszczęściom, jakie spadły w wyniku przegranej wojny na mój kraj, była winna Polska.

Tutaj muszę dodać, że pochodzę z generacji niebędącej bezpośrednim uczestnikiem wojny, gdyż w dniu jej zakończenia miałem zaledwie pięć lat. Zatem byłem dzieckiem, dzieckiem wojny.

W wyniku przegranej wojny Niemcy zostały podzielone  na strefy okupacyjne Aliantów; USA, Anglii i Francji z jednej strony, i z drugiej strony na strefę okupacyjną Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, zwanego popularnie u nas zwaną Rosją, gdyż Republika Rosyjska była największą w tym Związku i to ona nadawała kierunek polityczny wszystkim innym Republikom.

Jak nam tłumaczono w szkole w odpowiedzi na utworzenie przez zachodnich imperialistów Niemieckiej Republiki Federalnej  z trzech okupowanych prze nich stref, Związek Radziecki wielki miłośnik pokoju, utworzył Niemiecką Republikę Demokratyczną? Kraju, w którym mieli rządzić robotnicy i chłopi.

Niemcy utraciły w wyniku przegranej II wojny światowej wiele swoich terytoriów w Europie w tym Pomorze, Prusy Wschodnie i Dolny Śląsk. Te prowincje, z których według nas wypędzono miliony Niemców przypadły Polsce. Temat wypędzenia i utraty wschodu był w NRD przemilczany. Zabroniono o tym nawet mówić. Teraz wraz z Polską i innymi krajami należeliśmy do jednego obozu, zwanego demokratycznym. Jakiekolwiek mówienie o utraconych ziemiach na wschodzie .  Natomiast oficjalna propaganda mówiła o nie uznawaniu prze RFN granicy Niemiec z Polską na Odrze i Nysie Łużyckiej.Przez  co  określano RFN  jako reakcyjny irewizjonistyczny.Cogroziło wywołaniem następnejwojny.                                                           

U nas szybko przeprowadzono denazyfikację. Ukarano zbrodniarzy wojennych. O wojnie, którą rozpętały Niemcy o zbrodniach, jakie popełniali każdego niemal dnia w podbitych krajach. O tysiącach, milionach ofiar wojny i przemocy niemieckiej niewiele mówiło się na lekcjach historii. Jeśli mówiło się w szkole o faszystach, to prawie nigdy nie mówiło się o faszystach niemieckich. Faszyści byli anonimowi, bez przynależności państwowej. Trochę wspomniano o „Kryształowej Nocy”, jaką faszyści urządzili Żydom mieszkającym w Niemczech o tym, że ludność żydowska podlegała eksterminacji ze strony faszystów.

Więcej mówiono o wojnie w Hiszpanii w 1936 roku, gdzie niemieccy antyfaszyści walczyli z faszystowskim reżimem gen. Franko. O Karolu Marksie, Fryderyku Engelsie, niemieckich komunistach Róży Luksemburg i Erneście Thälmannie. Staliśmy się narodem niemieckim miłującym pokój i pokojowo współpracującym z innymi narodami obozu demokratycznego w tym z Polską. Tak nas uczono w szkole. Wychowywano nowe pokolenie Niemców mających wrogo patrzeć na rodaków po drugiej stronie Łaby. U nas ciągle na porządku dziennym były słowa-hasła, Komitet Centralny SED, Wilhelm Pieck, Otto Grotewohl, Walter Ulbricht. Związek Radziecki przyjacielem Niemieckiej Republiki Demokratycznej, demokracja, socjalizm, FDJ, Junge Pioniere, Landwirtschaft Genossenschaft i inne.

 

Rosło pokolenie Niemców socjalistów miłujących pokój. Wychowaniu młodzieży towarzyszyły zbiórki, mundurki, raporty, marsze, fanfary i werble. Socjalistyczne zobowiązania do nauki. Starszym towarzyszyły zobowiązania produkcyjne, przekraczanie norm w pracy. Wszystko to dla socjalistycznej ojczyzny i dla Komitetu Centralnego SED. /Sozialistische Einheitspartei Deutschland/Armia to nie była już Kriegsarmee, lecz Volksarmee. Flota nie zwała się Kriegsmarine, lecz Volksmarinee. Wszystko z ludem dla ludu.

Lecz w domu było inaczej. Tutaj swoją naukę prowadzili, ojciec wróciwszy po kilku latach z niewoli rosyjskiej. Kuzyn lub brat matki, któremu udało się w ostatnich dniach wojny przebrać w ubranie cywilne, a tym samym uniknąć niewoli. Wujek i ciotka z Prus Wschodnich uciekający przed ofensywą rosyjską. Sąsiad i sąsiadka mający powiązanie z administracją faszystowską lub z jakąś faszystowską organizacją.

Ci wszyscy dorośli w jakiś sposób byli powiązani z faszystowskimi Niemcami, z reżimem totalitarnym, w którym oni byli pionkami, ale według nich ważnymi osobami. Dla nich wojna jeszcze trwała w ich wspomnieniach. Byli niekiedy kimś na okupowanych ziemiach, ważną osobą, narodem panów. Przed nimi drżała miejscowa ludność. Oni żałowali, że nie udało się Hitlerowi zbudować Wunderwaffe.

Teraz taka Polska, która w kilku tygodniach we wrześniu 1939 roku została pokonana przez Niemcy, wygnała miliony ludności niemieckiej. Zawładnęła niemieckim terytorium. Niemiecką ziemią, niemieckimi domami i dobytkiem. To jest nie do pomyślenia. Słaby zemścił się nad silniejszym zabierając mu wszystko. To przynosiło ujmę narodowi.       

 Z tym nie można się było pogodzić. Dlatego długo po wojnie w moim narodzie istniała nienawiść do Polaków, przeradzająca się po latach w niechęć. Małe dzieci straszono kominiarzem, ale w niektórych rodzinach też Polską. Nieraz słyszałem jak do niegrzecznych dzieci mówiono „Polen ist noch öffnen”./Polska jest jeszcze otwarta/.       

Długo nie rozumiałem, o co tu chodzi. Potem jak byłem starszy skojarzyłem to ze zbrodniami, jakich w Polsce dopuścili się moi współplemieńcy i co oczekiwało Niemca, który pojawiłby się po wojnie w Polsce. Trzeba tutaj dodać, że polityka władz DDR dążyła do separacji ludności niemieckiej. Nawet po utworzeniu państwa wschodnioniemieckiego, obywatel nie mógł pojechać do innych państw tzw. Demokracji Ludowej, gdyż potrzebował paszportu. Paszport otrzymywali nieliczni, członkowie SED, funkcjonariusze policji, Stasi, przodujący robotnicy. Obywatel ubiegający się o paszport był inwigilowany. Robiono tajne wywiady u sąsiadów, w pracy. W komisariacie policji. Wystarczyła mała uwaga w aktach ubiegającego się o paszport, aby paszportu nie otrzymać.

Najczęściej organizowano zbiorowe wyjazdy, w których brali też udział tajni funkcjonariusze policji, aby mieć na oku wszystkich uczestników wyjazdu.   Funkcjonariusze podsłuchiwali, prowokowali wypowiedzi niezgodne z linią partii i rządu, a potem po powrocie składali pisemną relację z wyjazdu. DDR było państwem policyjnym, gdzie wielu donosiło na innych, a i na donoszących też donoszono.

 

Dopiero powstanie w Polsce związku zawodowego „Solidarność”, kiedy oczy całego demokratycznego świata skierowały się na Polskę i wydarzenia w tym kraju obudziły w DDR w światlejszych Niemcach nadzieję na ponowne zjednoczenie się Niemiec, opinia o Polsce i Polakach zaczęła się gwałtownie zmieniać.

4 czerwca 1989 upadł w Polsce komunizm. Niemcy w DDR poczuli ożywczy wiatr historii ze Wschodu. Od zakończenia II Wojny Światowej minęły ponad 44 lata. Wyrosły nowe pokolenia, tak w Polsce jak i w NRD. Od tej daty począwszy Niemcy uciekają codziennie do Polski, aby stąd okrężną drogą poprzez Czechosłowację i Austrię dotrzeć do Niemieckiej Republiki Federalnej.

12 listopada 1989 roku kanclerz Helmut Kohl przyjeżdża do Polski, aby wspólnie z pierwszym polskim niekomunistycznym premierem Tadeuszem Mazowieckim wziąć udział w mszy na górze św. Anny na Śląsku. W tym samym dniu upada mur berliński.Kanclerz Kohl jedzie do Berlina, żeby wziąć udział w historycznych wydarzeniach.                       

3 października 1990 następuje ponowne zjednoczenie Niemiec. Na przestrzeni 45 lat zmieniło się wszystko wokół nas. Także w Polsce. Nie ma już wrogów po obu stronach Odry. Do Polski, której my Niemcy z DDR zawdzięczamy wiele wybieram się z obawą, ale bez strachu.

Postanowiłem dotrzeć na Mazury, na dawne Prusy Wschodnie. Tam chciałem wypocząć, ale też zobaczyć czy istnieje dom dziadków, jak wygląda ich dawne gospodarstwo. Nie mam roszczeń do Polaków. Zabieram ze sobą chęć poznania i rozliczenia się z historią mojej rodziny.

Jedziemy do Polski

 

Gdzie jedziemy na urlop – to pytanie wyleciało nam jednocześnie z ust. Byliśmy już w Grecji w Turcji, a ostatnio w Egipcie.                                      Nie, słońca mieliśmy już za dużo. Jak przypomnę sobie palące słońce w Egipcie, przed którym nie było gdzie się schować, jak leżało się w basenie w wodzie, która miała prawie temperaturę powietrza, to z samego wspomnienia robiło mi się gorąco i pot ciurkiem spływał po czole i twarzy. Albo jak pojechaliśmy do Aleksandrii na zakupy. Chodziliśmy po Suku w upale a zapach orientalnych przypraw unosił się w kurzu i okrzykach arabskich kupców zachęcających turystów do zakupów.

Nie zdecydowanie nie. Mamy dość wielbłądów, piramid, piasku na pustyni, kurzu i żaru lejącego się z nieba.W tym roku może gdzieś w góry, może nad jezioro.Właśnie nad jezioro.Taki swojski wiejski krajobraz, pachnące szuwary, kumkające w nocy żaby, poranne mgły i rosa na trawie.Sama radość bez piasku pustyni, bez soli tamtej ziemi.

 

Rozwijamy mapę i ręka Urszuli zatrzymała się właśnie na jeziorze. Czytamy nazwę Mamry, ale, ale gdzie to jest. Czytamy nazwy okolicznych miast, takie trudne do wymówienia. Ty wiesz Paul to jest Polska. To, co, że Polska. Byłem już w Polsce w Tarnowie. Turyngia ma podpisaną umowę o współpracy kulturalnej z Małopolską i nasz skansen ma łączność z Muzeum Narodowym w Tarnowie, więc w małych grupach odwiedzamy się nawzajem. Kiedyś na Jubileusz Rynku Prac Ręcznych w Tarnowie zabrałem małą obrabiarkę do drewna i dzieciom dla uciechy robiłem bączki z drewna. A tak ogóle to się dziwię jak Polska jest administracyjnie podzielona; Mała Polska, Duża Polska i jeszcze coś tam.

Tłumacz próbował nam to wyjaśnić. Mówił: to jak z Niemcami DDR i RFN, a w nich Turyngia i Saksonia. W RFN, Bawaria, Hesja i Dolna Saksonia. Niby tak, ale to nie to samo. Wtedy to wybierając się do Węgorzewa nie myślałem, że moja przygoda urlopowa będzie miała swój dalszy ciąg w Weimarze, czyli w mieście, z którego wyjechaliśmy na urlop.

 

Więc jedziemy do Polski. Nad jezioro Mamry. Na Mazury. Stamtąd pochodzą moi przodkowie. Zaraz, zaraz jak nazywała się ta miejscowość chyba Angerburg, a jak teraz.                                                                   

Patrzymy i dopasowujemy dzisiejszą nazwę. Pełno różnych napisów, haczyków, chorągiewek i cyferek, w naszej mapie samochodowej Polski.Najbardziej pasuje nam miejscowość Węgorzewo. Jak to czytać pyta Ursula, w środku  dwie spółgłoski rz, jako sch odpowiadam.

Dzwonię do syna Hansa mieszkającego w   Augsburgu, czy wybierze się z Martiną i wnukiem Carlem razem z nami na urlop do Polski.  Oni też planowali wyjazd  na urlop i mieli dosyć ciepłych krajów. A w ogóle po ostatnim pobycie w Hiszpanii, kiedy okazało się, że do plaży był kilometr z okładem przy czym ,aby zejść trzeba było pokonać urwisko o wysokości sto metrów ,rozpływające się po niedawno padających deszczach. Można było zejść po stopniach, lecz trzeba było dodać jeszcze pół kilometra. Z tego urlopu nie mieli dobrych wspomnień.

W myśli gorączkowo szukam argumentów, którymi mógłbym zachęcić Hansa do wspólnego urlopu w Polsce. Hans jeszcze nigdy nie był w Polsce i mimo różnych opinii u nas o Polakach, jak chociażby to powiedzenie o znikających u nas samochodach „jedź do Polski twój samochód już tam jest”.                                                                                             

Nasz sąsiad wybrał się kiedyś na francuską Riwierę, tam przed samym odjazdem poszli do restauracji na obiad. Samochód zostawili na parkingu przed restauracją. Jedząc obiad sąsiad spojrzał przez okno i powiedział do żony patrz Monika ten samochód wyjeżdżający z parkingu podobny do naszego. Dopiero, kiedy spojrzał na tablicę rejestracyjną, zauważył, że to ich samochód. Cóż do domu musieli wracać pociągiem. Policja francuska po roku przysłała mu zawiadomienie, że niestety samochód dotychczas nie został odnaleziony. Czyli, marne szanse na odzyskanie samochodu nie mówiąc już o bagażu, w tym droga kamera, którą uwieczniali swój pobyt.                                                     

Kradzież samochodów stała się dochodowym biznesem w całej Europie i Stanach Zjednoczonych. Nie można tylko jednego kraju napiętnować. Jeśli chodzi o Polskę i Polaków ja miałem jak najbardziej dobre zdanie. A to, dlatego ,że spotykałem się niejednokrotnie z Polakami i różnią się od nas Niemców chyba tylko mową.                     

Jak powiedział nasz wielki poeta Johann Wolfgang von Goethe, dobrze jest poznać mowę swojego sąsiada. ”So viel Sprachen du spricht soof bist du Mensch”. Poznanie każdej innej mowy ubogaca człowieka.Daje mu klucz  do nieprzebranych skarbów innej kultury. Może Hans zechce obejrzeć miejscowości gdzie mieszkali nasi przodkowie. Muszę go do tego przekonać.

„Halo! Hansi jak tam z waszym urlopem, mam propozycję spędzenia razem urlopu. Zdziwisz się jak ci wymienię miejscowość i kraj. Chcesz zgadywać. Nie. To ci mówię ten kraj to Polska, miejscowość Węgorzewo.”

„Coś ty tata wybrał przecież tam się nie jeździ na urlop. Kto cię namówił na to miejsce? Ja nie wiem czy Martina będzie chciała jechać do Polski. Trudno będzie mnie przekonać ,a dopiero, co Martinę”.      „

A ty wiesz Hansi, że tam przed wojną mieszkali nasi dziadowie i pradziadowie, że trzeba ze względów sentymentalnych tam pojechać. Poza tym zrobiłem rozeznanie telefoniczne w jednym z ośrodków wypoczynkowych w Węgorzewie i zarezerwowałem wstępnie na 5 lipca domek kempingowy z dwiema sypialniami, łazienką i kuchnią. Domek akurat dla pięciu osób. Mają sprzęt wodny; łodzie wiosłowe i żaglowe, które można wypożyczyć. Mówię ci raj dla wędkarzy, na miejscu trzeba tylko wykupić kartę wędkarską. Personel mówi trochę po niemiecku, gdyż mogłem porozumieć się przez telefon.

U nas jest Biuro Turystyczne Olaf Reisen byłem u nich wczoraj, przejrzałem ich oferty i otrzymałem informator o ciekawych miejscowościach wypoczynkowych na Mazurach, które należałoby zwiedzić, o miejscowych atrakcjach. Oferują kilka ciekawych pozycji, ale pobyty raczej w hotelach. W swoim programie turystycznym mają też wycieczki autobusowe 7-8 dniowe po Mazurach. Polega to na jeździe z miasta do miasta i zwiedzania, co ciekawszych miejsc i muzeów”.         

 „Zastanów się, porozmawiaj z Martiną i daj mi jeszcze dzisiaj odpowiedź.Muszę najpóźniej jutro potwierdzić rezerwację.” „O wszystkim innym będziemy rozmawiać jutro. Przygotuję plan naszej wyprawy.”

„Dobrze tata, będę się starał przekonać Martinę. A może też z nią porozmawiasz.

Liczę na twoją pomoc. Wiem, że ona tobie nie odmówi. Ty masz takie ojcowskie podejście”.

Kładliśmy się już spać, gdy nagle zadzwonił telefon. Kto to może być? Kto o tej porze ma jeszcze coś do powiedzenia? Podniosłem słuchawkę: haloo przeciągnąłem to słowo, słucham.

Tato to ja Martina, usłyszałem. „Śpicie już, zbudziłam może was”.” 

Nie, odpowiedziałem. Co się stało, że dzwonisz o tak późnej porze spytałem?.                                                         

„Nic się nie stało. Właśnie wróciłam do domu i Hansi opowiedział mi o waszych propozycjach urlopowych. W pierwszej chwili zdziwiłam się i byłam na nie. Ale później przemyślałam to wszystko i teraz mogę powiedzieć, że zgadzam się”.

„W Polsce jeszcze nigdy nie byłam i jestem ciekawa jak wygląda ten kraj. Jak żyją tam ludzie? A tak w ogóle to dzięki polskiej „Solidarności” wy możecie do nas do Augsburga i do wszystkich miast Niemieckiej Republiki Federalnej swobodnie przyjeżdżać. Nie ma już Niemieckiej Republiki Demokratycznej, w której   mieszkaliście. Myślę, że to dzięki Polakom i związkowi „Solidarność” nasz kraj mógł się zjednoczyć i teraz nie ma granicy pomiędzy wami i nami”.

 

„Widzę, że znasz się na polityce: Martina: „ – powiedziałem z uznaniem. „A więc co znaczy się, że jesteś za naszym urlopem w Polsce”.                                                                                                                    „Tak tata. Ustal termin i możesz zabukować miejsca”.                 „Dobrze jutro rano dzwonię do Węgorzewa, aby zarezerwować dla nas domek. Jutro też uzgodnię z Ośrodkiem Wypoczynkowym termin naszego pobytu. Myślę o dwóch tygodniach. Co ty na to?”.         

„Dobrze niech tak będzie. Dwa tygodnie po 7 lipca, zaraz spojrzę do kalendarza. Tak 10 lipca wypada w sobotę. Czyli od 10 lipca do 24.Jak już zarezerwujesz miejsca, proszę zadzwoń do mnie do pracy abym mogła wziąć w tym terminie urlop”.

Mazury. Węgorzewo

 

Spakowani 8 lipca 1995 roku wyruszyliśmy w piątkę, moja żona Ursula, synowa Martina, 9 letni wnuk Carl, syn Hansi i ja Paul. Wygodnym Mercedesem-Benz jedziemy w kierunku granicy z Polską. Odprawa paszportowa to tylko formalność i jesteśmy w innym kraju. Nie jechaliśmy po to, jak czyni wielu moich rodaków, aby utrwalać w pamięci negatywny wizerunek kraju i po powrocie wręcz epatować się tym, co widzieli według nich niezgodnego z niemieckim poczuciem porządku. My jedziemy przyjaźnie nastawieni. Jeśli masz uprzedzenie do kogoś nie wchodź do jego domu. Wiem z doświadczenia, że turyści wracający z innego kraju, potem w domu opowiadają niestworzone rzeczy o tym kraju. Myślę, że podobnie jest z innymi nacjami. Krytykować, jest to chyba przyrodzoną cechą człowieka. A więc Willkommen Polska.

 

Po drodze zatrzymaliśmy się w Poznaniu na nocleg. Obsługa miła i wygodne pokoje z łazienkami. Mieliśmy na liczniku przejechanych ponad 900 kilometrów Zostało do przejechania tak, gdzieś około 300. Jedną z dużych rzek polskich Wisłę przekraczaliśmy w Toruniu.

W niemieckim przewodniku turystycznym po Polsce wyczytałem, że miasto ze względu na to,że urodził się tutaj  nazywane jest grodem Nicolausa Copernicusa, którego Polacy nazywają Mikołajem Kopernikiem. Kim był z pochodzenia czy Niemcem czy Polakiem sprzeczali się uczeni obu krajów. W dawnych wiekach tak ściśle określonej narodowości jak dzisiaj nie było tym bardziej, że ziemie przechodziły od jednego właściciela do drugiego.

Swoje dzieło „De revolutionibus coelestium”/O obrotach sfer niebieskich/ oddał do druku po łacinie w Norymberdze w 1543 roku

”Słyszysz Hansi w Norymberdze po łacinie w 1543 roku. Obalał w swym dziele tezę, że ziemia jest centrum świata, wokół którego obracają się planety. Podstawą jego twierdzenia było to, że słońce jest gwiazdą, wokół, której krążą planety w tym i ziemia.

Dzisiaj nie mamy z tym problemów. Lecz wtedy były to wręcz rewolucyjne twierdzenia, za które można było spłonąć na stosie. Jako ciekawostkę podają, że miasto słynie na całą Polskę wyrobami cukierniczymi nazywanymi tutaj Piernik, może to powiązanie z Kopernikiem?

 

U nas zależnie od regionu nazywamy te ciastka, albo Pfefferkuchen albo Lebkuchen.Pamiętacie te smaczne ciasteczka z lukrem wieszane przez nas na choinkę”.                                                                                                 

Po przejechaniu przez łukowy most na Wiśle wyruszyliśmy w kierunku Olsztyna Muszę tutaj dodać, że wybraliśmy trasę raczej nietypową do tras polecanych przez   przewodniki. Mijając Ostródę zorientowaliśmy się, że dawno przekroczyliśmy umowną granicę dawnych Mazur.

Już właściwie od Torunia po przejechaniu mostu na Wiśle zacząłem odczuwać dziwne podniecenie. Początkowo myślałem, że to powietrze, a że to coś, co my nazywamy Reisefieber, /gorączka, podniecenie podróżą/.

Dopiero, kiedy przejeżdżaliśmy przez Olsztyn odkryłem prawdziwą przyczynę owego podniecenia. Oto wjechaliśmy na teren Mazur, krainę pochodzenia moich przodków. Ja sam urodziłem się w 1940 roku, gdzieś na tych ziemiach.

Z opowiadania mojej matki, opisującej ucieczkę przed zbliżającym się frontem w 1945 roku, wiedziałem, że mieszkaliśmy gdzieś za Olsztynem, gdyż wymieniała często tę miejscowość, jako Allenstein. Jeszcze wymieniała jakąś miejscowość, lecz ja będąc wówczas dzieckiem nie interesowałem się zbytnio miejscowościami leżącymi za siódmymi górami za siódmymi morzami. Dla dziecka ważne jest jego własne podwórko i miejscowość, w której mieszka.

 

Po śmierci matki będąc już dorosłym, kiedy cała scheda po niej przypadła mnie, przystąpiłem do porządkowania tej pozostałości, w tym różne stare zdjęcia i dokumenty. W zagraconych szufladach natknąłem się na moją oryginalną metrykę urodzin.

Z metryki wynikało, że urodziłem się w miejscowości Rosengarten Kreis Angeburg. Angeburg to jest dzisiaj Węgorzewo. Więc to nie przypadek, że właśnie wybraliśmy tę miejscowość? Historyczny powrót do korzeni? Ciekawość czy nostalgia? Zadałem sobie te pytania.

Chyba ciekawość, gdyż byłem zbyt mały by cokolwiek pamiętać. Jeśli jechałby teraz ktoś starszy na przykład moja matka to uczucie, jakie ją by opanowało można byłoby nazwać nostalgią. Ja jestem ciekawy jak wygląda dom, w którym mieszkaliśmy. Jak wygląda okolica? Muszę stwierdzić, że jednak opanowywało mnie  coraz bardziej podniecenie.  .

Nastrój oczekiwania czegoś niezwykłego, wewnętrzna radość z mającego nastąpić spotkania z domem, w którym się urodziłem, wywoływał lekkie drganie duszy. Musiałem sobie powtarzać Paul daj sobie na wstrzymanie. Nie podniecaj się zbytnio. To wszystko nastąpi później, najpierw musimy dojechać do ośrodka „Albatros”, gdzie mamy zarezerwowany domek kempingowy.

Dojechaliśmy do Węgorzewa bez przygód. Tablice  z nazwami ośrodków stały na początku miasta. Bez zbędnego w takim przypadku oglądania się na lewo i prawo czy to już tutaj, trafiliśmy bezbłędnie do celu.                                   

W recepcji młoda recepcjonistka na nasze <Czendobri> odpowiedziała z uśmiechem; <ich heisse Sie herzlich Willkommen>.   Więc jesteśmy w domu pomyślałem. Przynajmniej nie będzie kłopotu z porozumieniem się. Bywało tak w innych krajach, że tylko angielski i innego języka to znaczy niemieckiego personel nie potrafił.

Ludwik

 

Z boku przyglądał się nam ciekawie mężczyzna można powiedzieć w średnim wieku, w białych tenisówkach na nogach, w krótkich spodenkach i białym T-shircie. Wyglądał na tenisistę, krótko ostrzyżony na jeża w ręku trzymał piłkę do tenisa, którą odbijał od podłogi. Jak zobaczył nowych gości przestał odbijać i z zaintereso- waniem się nam przyglądał.

 

Po załatwieniu formalności recepcjonistka coś powiedziała po polsku do stojącego obok mężczyzny, ten podszedł do biurka i odebrał klucz. Potem zwrócił się do nas po niemiecku, proszę iść za mną zaprowadzę państwa do ich domku. Po drodze zapytał skąd przybywamy, z jakiego miasta. Kiedy powiedziałem, że z Weimaru, mężczyzna na chwilę przystanął i oparł się o rosnącą tutaj brzozę. Zaniepokoiłem się myśląc, że zrobiło mu się chyba słabo. Przecież nie mogła mieć na to wpływu wiadomość, że przyjechaliśmy z Weimaru. Czy coś panu dolega, czy może serce zapytałem?

 

Nie, nie serce.

Później państwu wytłumaczę, dlaczego poczułem się zaskoczony.

Prowadząc nas do naszego domku powiedział, że przyjeżdża tutaj, co roku latem na urlop, ma nawet własną żaglówkę, którą przywozi na przyczepie samochodowej.

Teraz podprowadził nas pod domek, otworzył kluczem drzwi i gestem zaprosił nas do środka.

Nasz bungalow mieścił się niedaleko od recepcji. Z dwoma sypialniami na pięterku i toaletą. Na dole był spory salonik, toaleta z natryskiem w kabinie i kuchnia z pełnym wyposażeniem. Z okien sypiali i saloniku był widok na jezioro, którego brzeg ledwie był widoczny po drugiej stronie. Na jeziorze roiło się od   łodzi żaglowych żeglujących w różnych kierunkach. Widok rozpiętych żagli i fruwających mew przyciągał nasz wzrok.

Patrząc na wodę i cały ten ruch na wodzie czuło się nareszcie odprężenie po dwóch dniach podróży. Przez ośrodek biegła centralnie droga od budynku recepcji lekko w dół w kierunku przystani, przy której cumowało kilka łodzi. Przy drugim krótszym molo stały też żaglówki, łodzie wiosłowe i rowery wodne. Wzdłuż brzegu jeziora na stojaku leżało kilka kajaków. Wspaniałe warunki do spędzania czasu na wodzie, pomyślałem.

Od każdego domku do drogi biegły alejki wysypane drobnymi kamykami. Teren ośrodka zadbany, wiele ozdobnych krzewów starannie przystrzyżonych. Wokół sporo wysokich drzew brzóz, sosen i świerków. W alejkach ustawiono ławki dla chcących odpocząć w cieniu drzew. Wszystko to sprawiało tak przyjemny widok, że wnet zapomnieliśmy o trudach podróży ciesząc się z wyboru, jakiego dokonaliśmy. Nad morzem byliśmy tyle razy i teraz mogliśmy stwierdzić, że odpoczynek nad jeziorem jest o wiele przyjemniejszy. Naszą radość trzeba uczcić wypiciem czegoś mocniejszego.

Toteż po obejrzeniu wszystkiego poszliśmy z Hansi po nasze bagaże. Przechodząc koło recepcji zauważyłem stojące dwa wózki dwukołowe, pomyślałem, że akurat coś dla nas abyśmy mogli przewieźć nasze rzeczy. Zapytałem, więc recepcjonistkę czy możemy ich użyć.

 

Było już daleko po południu, kiedy postanowiliśmy poznać najbliższą okolicę. Całą rodziną wybraliśmy się na spacer. Nasz wnuk Carl wziął ze sobą piłkę. W pewnej chwili piłka wypadła mu z rąk, podskoczyła i potoczyła się w dół w kierunku głównego mola. Hansi pobiegł za piłką a my wszyscy podążyliśmy w tym samym kierunku.Za chwilę Hansi podniósł piłkę, która zatrzymała się w linach cumujących tam łodzi. Na jednej z łodzi stał dzisiaj rano poznany mężczyzna i widząc nas przyjaźnie pokiwał ręką. Podeszliśmy do łodzi i ponownie wymieniliśmy słowa powitania. Postanowiłem zaprosić go jutro na mały poczęstunek przy grillu, na co on chętnie przystał.

 

O godzinie 16: 00 tak, jak się umówiliśmy nasz nowy znajomy zapukał do drzwi bungalowu. W jednym ręku trzymał kosz z zawiniątkami kryjącymi na pewno jakieś specjały. Pomiędzy nimi wystawały szyjki dwóch butelek wina. W drugim ręku, a właściwie pod pachą przyciskał karton z namalowanym na wierzchu grillu na trzech nogach.

Drzwi otworzyła moja żona Ursula, która na widok obładowanego gościa zawołała do wnętrza domku Paul, Paul chodź mamy już gościa. Wyskoczyłem do drzwi i prawdę mówiąc w pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć. Potem zacząłem mówić, przepraszam, ale to my pana zaprosiliśmy i my przygotowaliśmy pieczyste na grilla. Protestuję. Gość uśmiechnął się i odpowiedział, tak po prawdzie to gośćmi jesteśmy my. On jest gospodarzem. Połączmy, zatem wspólnie nasze wysiłki, bo do wieczora daleko.

Myślę, że akurat jest sposobna chwila, aby się przedstawić. Więc bez dalszej zwłoki, mam na imię Ludwik. Wyciągnąłem rękę, Paul. A to moja żona, Ursula. Akurat nadeszła Martina i Hansi z Carlem. Tak, więc pierwszy krok został zrobiony. Z boku domku stał z cienkich belek wykonany stół i takież dwie ławki. Nie mogliśmy być gorsi od naszego gościa i na stół wylądowały nasze wiktuały i coś do przepicia, na lepsze trawienie upieczonego mięsa. Zaczęliśmy się krzątać koło rozpalenia grilla.

Pierwsze pytanie, jakie się zadaje w takich okolicznościach, kiedy obcokrajowiec mówi tym samym językiem, to gdzie lub skąd znasz nasz język. Ponieważ to pytanie wisiało w powietrzu, trzeba było je zadać. Ludwik odpowiedział, że brał udział w kilku kursach języka niemieckiego, a poza tym starannie się przykładał do nauki, co pozwoliło mu na przyswojenie języka w znacznym stopniu.

On sam jest architektem. Mieszka w Gdańsku, a tutaj przyjeżdża każdego roku na dwutygodniowy wypoczynek. Ponieważ coraz więcej Niemców zagląda w te strony ma okazję porozmawiać z nimi, przy czym zyskuje jego znajomość języka niemieckiego. Przypomniałem sobie jego dziwne zachowanie, kiedy dowiedział się, że przyjechaliśmy z Weimaru, dlatego nie omieszkałem zapytać go o to miasto.                                             

Tak byłem w Weimarze. Ponieważ interesuję się twórczością waszego wielkiego poety Johanna Wolfganga von Goethe. Musiałem zobaczyć jak mieszkał, jak wygląda miasto, w którym przebywał tyle lat. Potrzebowałem wewnętrznego odczucia, aby znaleźć się w czasie, kiedy on tam tworzył. Poznać historię miasta, zobaczyć te wszystkie miejsca, o których piszą jego biografowie, a z nich chyba największy Richard Friedenthal.                                                                                                               

 I co udało się przenieść w czasy, kiedy po ulicach Weimaru chadzał Goethe? – zapytałem.                                                                             

Bardziej tak, niż nie.                                                                                                 

Nie rozumiem?

 

Całkowicie wczuć się w tę epokę było niemożliwe. Dzisiejszy Weimar jest jednak innym miastem, innej epoki. Chociaż zadowolenie z pobytu ogromne. Podziwiałem człowieka, staraniem, którego mała mieścina została wyniesiona do centrum kultury i ośrodka myśli filozoficznych. Poeci i pisarze, koronowane głowy zabiegały o spotkanie z wielkim człowiekiem. Wyczytałem gdzieś, jakoby matka późniejszych uczonych Aleksandra i Wilhelma von Humboldt pojechała pytać Goethego, jakie nauki mają pobierać jej synowie.

Niezliczona ilość ludzi przewinęła przez jego salon dla gości. Przybywali ludzie z bliska i z daleka. Jedni żeby zobaczyć człowieka sławnego inni po poradę, jeszcze inni o ocenę ich własnej twórczości. Myślę, że obecnie Goethe jest trochę zapomniany. Nie dziwiłbym się, gdyby to zapomnienie było w innych krajach europejskich. Sądzę, że gdyby pewnego dnia na cokole pomnika przed Teatrem Narodowym zamiast Goethe ‘go i Schillera postawiono by jakieś inne figury mieszkańcy Weimaru nie zauważyliby podmiany. Przechodzą obok nie podnosząc głowy.                                         

Teraz proszę powiedzieć mi jak to się stało, czyli czym kierowaliście się wybierając wczasy tutaj na Mazurach?                                                     

To był pomysł Paula, odpowiedziała Ursula. Byliśmy już wcześniej na wczasach w Grecji, Hiszpanii, Egipcie i jeszcze w wielu miejscowościach leżących nad morzem Śródziemnym. Mieliśmy dosyć ciepła, spiekoty i tłumów na plaży. Paul zaproponował właśnie Mazury. On był już w Polsce, my jeszcze nie. Dla nas to też pewnego rodzaju egzotyka.                                                                                                                   

Ja powiem więcej, dodałem. W dzieciństwie rodzice często wspominali Mazury, gdyż stąd pochodzi moja rodzina. Niestety opuszczając pod koniec wojny dom, w którym się urodziłem nie mogłem nic zapamiętać gdyż miałem zaledwie cztery lata. Dokumentów z tamtych czasów, gdy mieszkali tutaj Niemcy niewiele pozostało. Jednak udało się zachować moją metrykę urodzenia i kilka zdjęć naszego domu. Zabrałem to ze sobą, ale nie wiem czy będzie przydatne.

Miasta i miejscowości ongiś Pruskie zmieniły swoją nazwę z chwilą, kiedy ziemie te przejęła Polska. Wiem na pewno, że powiat Węgorzewo. Na naszej niemieckiej mapie, pod polskimi nazwami, w nawiasie jest podana dawna nazwa, czyli Angeburg. Gdy wymieniłem Angeburg Ludwik się ożywił i zapytał, jak się nazywa po niemiecku miejscowości, gdzie mieszkaliście?

 

„Angeburg to właśnie Węgorzewo. Czyli miejscowość gdzie mieszkaliście musi być gdzieś w pobliżu. Masz metrykę, pokaż. Może będę mógł pomóc”.

Przyniosłem moją metrykę i kilka starych zdjęć czarno-białych. Na kilku z nich byli moi rodzice z nieznanymi mi osobami. Jako tło do zdjęcia służył piętrowy budynek. Na parterze duże okna, a nad nimi napis gotykiem Lebensmittelgeschäft Franz Gaffke.To imię i nazwisko mojego dziadka i mojego ojca. Więc sklep należał do mojej rodziny.

Budynek charakterystyczny, więc jeśli istnieje łatwo będzie go odnaleźć. Podałem zdjęcia i moją metrykę Ludwikowi. Z niej wynikało, że urodziłem się 14.03.1940 roku w miejscowości Rosengarten Kreis Angeburg Ostpreussen.

Ludwik z ciekawością oglądał podane mu rzeczy. Potem otworzył przyniesioną mapę i zaczął podniesionym z ziemi patykiem wodzić po okolicy Węgorzewa. W pewnej chwili powiedział nam, ta miejscowość dzisiaj nazywa się Radzieje. Na kartce napisał dużymi literami RADZIEJE. Próbowałem przeczytać tę nazwę, lecz mi nie wychodziło. Trudna nazwa. Wychodziło mi R a d c i j e.

Nie, powiedział Ludwik sylabizując powoli. R A D S I` E J E. Czy obecna nazwa jest przełożeniem nazwy Rosengarten zapytałem?

Niestety nie, byłoby nawet ładnie. Rosen to róże, garten to ogród. Więc byłoby Różany Ogród. Ładnie. Czy chciałbyś zobaczyć dom, w którym się urodziłeś?, zapytał Ludwik.                                                                       

Oczywiście, i mam do ciebie prośbę o ile zechciałbyś z nami pojechać, to zapraszam. Z góry dziękuję za twoją pomoc przy poszukiwaniu miejscowości i domu.

Umówiliśmy się na następny dzień. Martina miała zostać z Carlem, a my Ursula, Ludwik, Hansi i ja mieliśmy pojechać do Radziejów.

W nocy długo nie mogłem z podniecenia czekającym mnie dniem, zasnąć. Potem śniło się mi, że sprzedaję towary w sklepie kolonialnym mojego dziadka. Właściwie siedziałem za ladą, ludzie wchodzili ja palcem pokazywałem, co mają brać i na jakiej półce leży. Jako ostatni klient przyszedł mój ojciec i powiedział dobrze, że wszystko wydałeś, bo zamykamy sklep. Sklepu więcej nie będzie.

Wyszliśmy na dwór, ojciec zostawił otwarte drzwi, nie zamykał sklepu. Odwróciłem się i zobaczyłem buchające płomienie z dachu i okien na strychu. W jednej chwili w ogniu stanął cały dom. Czułem żar ognia i zacząłem uciekać. Nie mogłem znaleźć drogi, gdyż paliły się wszystkie domy. Krzyczałem tato, tato, gdzie jesteś podaj mi rękę. Ktoś niewidoczny zaczął mnie szarpać za rękę i wołał Paul, Paul.

Obudziłem się zlany potem. To Ursula ciągnęła mnie rękę. Dobrze, że obudziłeś się. Coś krzyczałeś, wierzgałeś nogami i mnie szarpałeś.

 

Czy można wierzyć we sny? Zapytałem Ursuli. Jeśli tak to, co miałby oznaczać ów sen. Trudno byłoby go przełożyć na rzeczywistość. Wiesz, powiem ci tak, człowiek i na jawie czasem śni. Czy nigdy nie złapałeś się na tym, kiedy wykonywałeś jakąś jednostajną pracę lub zwyczajnie siedziałeś przy stole, na kanapie i zaczynałeś o czymś myśleć? Taki sen na jawie mogłeś w każdej chwili przerwać, gdyż jesteś panem twego umysłu. Kontrolujesz go. W śnie rzeczywistym śpisz, nie możesz przerwać sennych marzeń. Twój umysł nie podlega twojej kontroli. Mózg pracuje sam, przywołuje zapisane kiedyś obrazy, nawet takie, których nie widzieliśmy nigdy, ale wytworzyliśmy je sobie wskutek czyjegoś opowiadania, przeczytanej książki.

Na pewno pamiętasz z dzieciństwa wytworzone przez ciebie obrazy po przeczytaniu ciekawej książki. O niektórych pisarzach mówi się, że malują słowem. Jest to pewna przenośnia. Słowa mogą być tak sugestywne, że człowiek widzi to, co przeczytał lub usłyszał. Chciałabym tutaj wspomnieć hipnozę, kiedy hipnotyzer pyta osobę w transie czy widzi to, o czym on mówi. Dobrym przykładem jest też iluzjonista.

My widzimy tylko to, co on chce nam pokazać. On tę samą sztuczkę widzi inaczej i my też inaczej. Widzimy tylko część obrazu, jaki nam przekazuje. Druga część jest dla nas zakryta. My myślimy, że widzimy cały obraz. I to jest iluzja. Tak też jest z naszymi snami. Mózg wytwarza iluzję, której my się poddajemy nie mogąc przerwać pokazu. A co do tłumaczenia snu i wyciągania z niego wskazówek dla siebie na następny dzień lub tydzień to tak jak pójście do chiromantki i poproszenie, aby przepowiedziała przyszłość.

Radzieje. ROSENGARTEN

Rosengarten /polskie Radzieje, po litewsku Radzijai/.

Tuż za Węgorzewem stał drogowskaz a na nim napis Radzieje. Droga teraz była węższa, ale asfaltowa. Ja prowadziłem samochód, obok mnie na przednim siedzeniu Ludwik, aby w przypadku wątpliwości pokierować we właściwym kierunku. Z tyłu siedziała Ursula i Hansi. Mimo, że prowadziłem auto, to jednak spoglądałem też na boki, aby poznać kraj, w którym mieszkali moi rodzice i ja się urodziłem.

Widok naprawdę przyjemny. Szerokie pola obsiane kukurydzą i zbożem z jednej strony, a z drugiej zielone soczyste w trawę, łąki. Na łąkach pasły się czarne w białe łaty krowy, których tutaj mijaliśmy spore gromady. Dominowała wszędzie zieleń. Zielone dywany łąk, gdzie, nie gdzie oddzielone od siebie małymi zagajnikami białych brzóz.

Zwolniłem nieco, aby cieszyć oczy ową zielonością. W ciepłym powietrzu przy opuszczonych, co nieco szybach, docierał do nas zapach łąk, wody i suchego zboża. Zatrzymałem samochód, aby ten powiew roślin, traw i zbóż wdychać pełną piersią. Wydawał się mi ten kraj inny od tego, w którym obecnie mieszkam. Pola i łąki w okolicach Weimaru są takie uczesane i równe jak pod sznurek. Pola-fabryki.

Tutaj widziałem naturę taką, jaką ona jest. Nic sztucznego. Na pewno tak wyglądało przed wiekami i tak wygląda teraz. Ochota na wzięcie plecaka i kija w rękę i ruszenia miedzą przed siebie. Właśnie miedze są tutaj jakieś szersze, a na nich drzewa owocowe. Rodzące owoce dla ludzi, ptaków, zajęcy i saren. Zapatrzyłem się i zamyśliłem się. Z owego zamyślenia, wyrwał mnie głos Ludwika.

Paul jedziemy dalej.

 

Przejechaliśmy jeszcze około kilometra i powitał nas napis na tablicy przydrożnej „RADZIEJE”. Zatrzymaliśmy się przed jakimś sklepem. Ludwik wyszedł z samochodu i wszedł do środka sklepu.

Ja w tym czasie wyjąłem fotografię i porównywałem stojący przed nami budynek z tym na zdjęciu. Nie to nie był ten sam. Po chwili wyszedł z jakąś kobietą, chyba sprzedawczynią, gdyż miał na sobie jasny fartuch. Kobieta coś mówiła do Ludwika i pokazywała przy tym ręką.

Okazało się, że Ludwik pytał o kościół. Trochę się zdziwiłem. W niedalekiej odległości od sklepu w gęstwinie wiekowych drzew stał kościół. Nie był to budynek, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, czyli w kształcie czworoboku z wieżą. Ten zbudowany został na planie foremnego ośmioboku z ostrosłupowym dachem zakończonym latarnią. Tam, gdzie jesteśmy przyzwyczajeni, że jest dzwon, była latarnia. Ciekawe. Żeby pokazywać Światło w ciemności i wyznaczać drogę? Dopiero, kiedy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy dzwonnicę stojącą obok kościoła.

 

Na stukanie kołatką w drzwi plebani, od wewnątrz dało się słyszeć czyjeś kroki i po chwili przed nami stanął, w koloratce zamiast kołnierza, ksiądz katolicki.

Ludwik wypowiedział jakieś słowa, na co odpowiedział ksiądz. Jak później się dowiedziałem Ludwik powiedział zwyczajne wśród katolików „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Po kilku słowach zostaliśmy przedstawieni, po czym ksiądz powiedział po niemiecku „Gelobte Jesus Christus” i przywitał się z nami.

Ludwik wyjaśnił, że ja pochodzę stąd i prawdopodobnie w tej świątyni zostałem w 1940 roku ochrzczony. Na naszą prośbę obejrzenia kościoła od wewnątrz, ksiądz się uśmiechnął i sięgnął po klucz wiszący w przedpokoju na wieszaku. Z tego, co mówił ksiądz, obecny kościół jest trzecią budowlą na tym miejscu.

Ten pierwszy wybudowany przed reformacją był katolicki i pod wezwaniem św. Mikołaja. Potem został wybudowany nowy kościół w 1673, przy finansowym wsparciu Ahaswera von Lehndorffa, na miejscu starego kościoła popadłego w ruinę. Tamten kościół służył wiernym ponad 150 lat.

Jednak po latach postanowiono zburzyć ów kościół, a na jego miejscy w 1827 roku zbudować obecny, na planie foremnego ośmioboku, prawdopodobnie według projektu samego następcy tronu Fryderyka Wilhelma IV. Ksiądz otworzył skrzypiącą bramę kościoła i poczuliśmy zapach, jaki tylko można znaleźć w starych kościołach. Coś przemieszanego z butwiejącym drewnem zapachem kadzidła i palonych świec. Ciekawie oglądając się na boki podeszliśmy do ołtarza, za którym na ścianie przytwierdzony był krzyż a na nim naturalnej wielkości figura Chrystusa jak powiedział towarzyszący nam ksiądz wykonana z polichromowanego betonu.

Dotychczas myślałem, że wszelkie figury wykonuje się z drewna, gipsu, kamienia lub odlewa się z metalu. Po raz pierwszy dowiedziałem się, że i z betonu formuje się figury. Naprawdę ciekawostka. Zapytałem księdza czy można wykonać zdjęcie figury. Ależ tak odpowiedział. Na bocznych ścianach tkwiły umocowane były dwa obrazy o tematyce religijnej. Na jednym „Pojmanie Chrystusa” i „Chrystus przed Piłatem”.

Po fakturze obrazu i sposobie przedstawienia postaci można było się domyślić, że są to obrazy wykonane w dawnych czasach. Potwierdził to ksiądz, kiedy Ludwik zapytał o wiek obrazów. Obrazy zostały wykonane w Niderlandach w XVII wieku na zamówienie fundatora kościoła. Obrazy przetrwały zawieruchę ostatniej wojny, tak jak i barokowy anioł przy chrzcielnicy, amorek i figury świętych ewangelistów Marka, Mateusza, Łukasza i Jana.

Mimo, że kościół jest katolicki i teraz pod wezwaniem Chrystusa Króla, opanowało mnie dziwne wzruszenie. To tu po raz pierwszy zostałem przyniesiony do kościoła, aby spotkać się przez chrzest z Bogiem i Jego Synem Jezusem Chrystusem.

Przez wszystkie lata mojego życia nie byłem za bardzo religijny. Myślę, że wpływ na to miało wychowanie w byłej NRD, gdzie wychowywano ludzi z dala od Boga. Ludzie wstydzili się przyznać, a raczej bali się pokazać, że uczęszczają do kościoła na Mszę Świętą. Wszytko było robione ukradkiem po cichu. Ukradkiem brano śluby w kościele. Ukradkiem chrzczono dzieci. Zamiast konfirmacji władze wprowadziły zwyczaj wprowadzania dzieci w wiek dorosły poprzez Jugendweihe. Panowała podwójna moralność. W kościele po cichu. Oficjalnie, tak jak rząd i partia chciała,  wszystkie świeckie uroczystości dotyczące człowieka  obchodzono z pompą i paradami.

 

Po raz pierwszy od wielu, wielu lat uklęknąłem i serdecznie się modliłem. Nie zapomniałem modlitwy, którą nauczyła mnie matka. Teraz słowami „Ojcze Nasz” wracałem do wiary wszczepionej mi w tym kościele. Poczułem, że coś we mnie pękło, rozluźniło się. Ursula podała mi chusteczkę abym wytarł sobie twarz mokrą od łez.

 

Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć wnętrza kościoła i po podziękowaniu księdzu za możliwość obejrzenia, pożegnaliśmy się.

Potem poszliśmy przez wieś pieszo szukając domu, który przypominałby ten z fotografii. Niedaleko od nieczynnej stacji kolejowej stał piętrowy budynek, na parterze którego znajdował się sklep spożywczo-przemysłowy, o czym informowała tablica umieszczona nad wysokim oknem wystawowym. Jednakże ten budynek nie pasował do tego na zdjęciu.

W środku nie było żadnych klientów tylko młoda sprzedawczyni ubrana w niebieski fartuch. Ludwik zapytał obsługującą panią czy może wie, do kogo należał kiedyś ten sklep. Sprzedawczyni odpowiedziała, że ona nie wie, ale jest w domu dziadek, który osiedlił się tu tuż po wojnie i niekiedy opowiadał o tym, kto był właścicielem sklepu. Młoda obsługująca zapytała czy ma zawołać dziadka. Starszy pan, który pojawił się w sklepie przedstawił się nam, jako Choćko Stefan i na pytanie Ludwika odpowiedział, że kiedy on przybył do Radziejów w 1946 roku, już w tym czasie właściciela sklepu nie było.                                                                   

Ponieważ we wsi mieszkał kilka Mazurów rozumiejących polską mowę jeden z nich powiedział, że sklep przed wojną należał do Żyda Waltera Böhma, lecz w 1941 roku właściciel   opuścił sklep i z rodziną wyjechał w nieznanym kierunku. Potem sklep przejął Niemiec Otto Berger i prowadził do stycznia 1945 roku. I on opuścił sklep i też wyjechał.                                                                                                                   

Ja,mówił dalej pan Stefan, po przyjeździe do Radziejów, które miało jeszcze niemiecką nazwę Rosengarten wybrałem ten budynek na osiedlenie się. Nad sklepem widniał właśnie jakiś napis i nazwisko tego Niemca. Oczywiście sklepu nie otwierałem, gdyż z początku nie było, czym handlować. Sklep został doszczętnie ogołocony prawdopodobnie przez cofające się wojsko niemieckie, a co zostało to zabrali żołnierze sowieccy.

Mieszkaliśmy w pomieszczeniach sklepu i pokoju na zapleczu. Napis zamalowałem. Dopiero w 1953 roku pomieszczenia przejęła Gmina Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska”, a ja zostałem pierwszym kierownikiem sklepu.

Kiedy chcieliśmy zawiesić szyld spółdzielni nad sklepem odpadło trochę tynku i ukazał się częściowo napis?”…ter B.hm”. Wówczas dyrektor polecił odbić cały tynk i otynkować od nowa. Po odbiciu tynku ukazał się cały napis „Kaufhaus Walter Böhm”, tak poświadczyła się prawda o pierwszym właścicielu sklepu.

Dopiero od niedawna pomieszczenia sklepowe wykupił od Spółdzielni mój syn i prowadzi dalej w tym miejscu sprzedaż.

Niedawno byli tutaj jacyś ludzie, chyba obcokrajowcy, gdyż słabo mówili po polsku i pytali mojego syna czy wie, do kogo należał kiedyś ten sklep. Jak syn odpowiedział, że nie wie to oni wyciągnęli jakieś dokumenty po niemiecku i pokazywali synowi. Syn powiedział do nich, że jest to chyba po niemiecku i on nie rozumie, co tam jest napisane. Potem  mówił mi, że widział tam nazwisko owego Żyda Waltera Böhma i nazwę Rosengarten. Myślę, że to spadkobiercy przyjechali zobaczyć, co zostało z majątku.

 

Ludwik wyjął z koperty zdjęcie z domem mojego dziadka i zapytał czy wie, gdzie znaleźć ten dom.

Pan Stefan dokładnie obejrzał zdjęcie, obrócił na drugą stronę, jakby chciał tam zobaczyć inny obraz tego zdjęcia. Widziałem jak się zmieszał, kiedy odczytał napis na odwrocie Foto-Atelier Hans Gubke Angeburg Os. Po chwili jednak powiedział, że tego sklepu nie ma w Radziejach. Dom jest mu jakby znany, musimy jednak sprawdzić jego przypuszczenia.

Poszliśmy, więc dalej z panem Stefanem, jako przewodnikiem. Ja przy okazji oglądałem mijane domy. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiego widoku. Domy zadbane z gdzie niegdzie nowym metalowym ogrodzeniem. W ogródkach rabatowych przed domami kwitły różne kwiaty w tym róże, rozsiewając swoją woń. Co mnie trochę zadziwiło prawie w każdym ogródku rosły malwy.

U nas raczej kwiaty wcale lub rzadko spotykane w ogrodach. Widocznie tutaj lubują się w tych kwiatach. W obejściach samochody osobowe i sprzęt rolniczy. Starałem się sobie wyobrazić jak wyglądała ta wieś dawniej w czasach, gdy mieszkał tutaj mój dziadek i moi rodzice. Czy był prąd elektryczny? To źródło skąd wypłynęła rewolucja techniczna. Na pewno inaczej. Ale to, że inaczej, nie można powiedzieć, że im i innym mieszkańcom źle się tu mieszkało. Jak mówi nasze przysłowie „Überall ist schön, aber am schönsten ist zu Hause?. /Wszędzie jest ładnie, ale najładniej jest w domu/.

W pewnej chwili pan Stefan zatrzymał się, potem gestem wskazał na piętrowy dom stojący przed nami jakieś 50 metrów. Spojrzał na zdjęcie, chyba coś liczył, a potem wskazującym palcem z oddali wodził po budynku.

Tak to jest ten dom. Teraz sobie przypominam. Jak przyjechałem do tej wsi wiele domów stało pustych, opuszczonych przez ich właścicieli. Ten dom był mocno zrujnowany. Wybite wszystkie szyby. Wyłamane drzwi. Uszkodzony dach.

Osiedleńcy, którzy tu przybywali wybierali inne domy. Ten stał długo bez właściciela. Jak sobie przypominam, na dole miał duże ramy okienne bez szyb, co wskazywało, że znajdował się tam sklep. Był nawet jakiś napis nad oknem, lecz ja nie pamiętam, co odznaczał.

Dopiero w latach pięćdziesiątych znaleźli się osiedleńcy i oni przystąpili do remontu, podczas którego częściowo od dołu postawiono murek przystosowując pomieszczenie na mieszkanie. Tak, to jest ten dom powtórzył jeszcze raz pan Stefan. Zgadza się wszystko. Ilość okien, kominów. Ten sam dach.

Ludwik po chwili podziękował starszemu panu, przy czym wskazał na mnie i powiedział, że ten dom należał kiedyś do mojej rodziny i ja, jako mały chłopiec w nim mieszkałem. Wyciągnąłem rękę i mocno uścisnąłem rękę pana Stefana. Powiedziałem „Tschenkuje”, na co on odpowiedział „Dziękuję”. Ludwik zapytał po chwili jak, już pożegnaliśmy się ze starszym panem, czy chciałbym wejść i zobaczyć mieszkanie?

Wielu Niemców przyjeżdżając w rodzinne strony, bardzo chce zobaczyć jeszcze ten ostatni raz to, co zostawili. Chcą choćby na chwilę przywołać wspomnienia. Czasem jest to ostatnie wspomnienie przed Wielką Podróżą, która czeka każdego człowieka. Cóż pomyślałem sobie ja nie mam wspomnień, gdyż byłem zbyt mały, aby cokolwiek zapamiętać. Noszę jedynie w sobie wspomnienia moich rodziców. A te nie zawsze dotyczyły wyglądu i wyposażenia mieszkania. Zresztą, co ja mogę wspominać i porównywać. Chwilę staliśmy w przedłużającym się  milczeniu. Ludwik i pozostali widzieli, że walczę ze sobą, wejść czy nie wejść do mieszkania należącego teraz do obcych ludzi.                               

Odezwała się Ursula. Idź, zobacz. Jak nie wejdziesz, będziesz później żałować. Jesteś tego winny pamięci twoich rodziców. Idź.

Skinąłem głową, że się zgadzam. Potem powiedziałem: jestem tego winny pamięci moich rodziców.

Ruszyliśmy. Na przodzie jak zwykle Ludwik. Zapukał w drzwi. Zapukał raz, drugi i trzeci, lecz nikt nie ruszył się, żeby otworzyć. Zeszliśmy z powrotem z kamiennych stopni, kiedy ktoś zawołał: Hallo, halloo! Odwróciłem się, a za mną pozostali. Na progu stała starsza kobieta w czerwonej chuście na głowie.

Państwo do mnie? Zawołała.                                                                       

Ludwik odpowiedział,tak.                                                                                 

Proszę,odparła.

Podeszliśmy bliżej i Ludwik wyjaśnił, co nas sprowadza. Rodzice tego pana tutaj mieszkali i prowadzili sklep spożywczy. Proszę się nie obawiać ten pan opuścił dom będąc dzieckiem i nic nie pamięta jak przedtem wyglądało mieszkanie jego rodziców. Jest na wczasach w Węgorzewie i przy okazji chciałby zobaczyć jak wygląda w ono w środku. Ma taką ogromną potrzebę zobaczenia i przeżycia pobytu w mieszkaniu jego dziadka i jego rodziców. Choćby na chwilę. Kobieta chwilę namyślała się, a potem zaprosiła nas do środka.

Usiedliśmy w pokoju gościnnym rozglądając się ciekawie po mieszkaniu. Ja przede wszystkim szukałem jakiś śladów z przeszłości. Jakiś obrazów. Przyglądałem się drzwiom i oknom. Niestety nie zauważyłem nic, na czym mógłbym na chwilę zatrzymać mój wzrok. Meble były nowe. Drzwi i okna, mam na myśli futryny też wymienione. Ursula widząc mój błądzący po pokoju wzrok, szturchnęła mnie w bok i palcem wskazała na sufit. Spojrzałem do góry i znalazłem ślad dawnych czasów.

Nad żyrandolem na suficie widniały ozdobne stiuki. Te na pewno nie były nowe. Przetrwały tyle lat. Przecież nie zmienia się stiuków na suficie, jeśli nie są uszkodzone. Zresztą, co by mogło je uszkodzić. Chyba tylko ruina domu. Ten jednak nie był w całkowitej ruinie, o czym mówił pan Stefan.

Starsza pani przyniosła z kuchni kawę i ciasto własnego wypieku. Popijając kawę Ludwik przedstawił bliżej mnie i cel naszej wizyty. Zapytałem przez Ludwika czy mógłbym zajrzeć jeszcze do innych pokoi i czy coś zostało po dawnych mieszkańcach, w myśli miałem moich rodziców.                                   

Pani Aniela, bo tak miała na imię powiedziała, że ona wraz z mężem i dwiema niepełnoletnimi córkami została repatriowana tutaj w latach pięćdziesiątych z terenów, które teraz należą do Białorusi. Nam nie powiedziano, że będziemy mieszkać w domu, w którym mieszkali kiedyś Niemcy. Jechaliśmy do Polski. Bo tam na wschodzie już Polski nie było. Niestety dom był w ruinie, a mieszkania ogołocone ze wszystkich mebli i sprzętów kuchennych.

Pewnego razu jej mąż odkrył, że pod podłogą na parterze znajdowała się piwniczka na kartofle. Otworzył pokrywę i zszedł do środka. Tam w niewielkiej skrzyni znalazł talerze i trochę innych przedmiotów. W tym pojemniki na sól, cukier, mąkę, kaszę i podstawowe produkty spożywcze, jakie trzyma się zawsze w domu. Wszystkie te pojemniki są opisane po niemiecku.

Wtedy zorientowaliśmy się, że mieszkamy w domu po Niemcach. Jeśli chciałby pan otrzymać wymienione przedmioty to mogę panu je sprezentować.  Rozumiem powiedziała, moją chęć zobaczenia czegoś, co było własnością moich rodziców. Rozumie moją wewnętrzną potrzebę. Każdy człowiek identyfikuje się z rodzicami i moja wizyta w tym miejscu, jest tęsknotą za czymś utraconym bezpowrotnie i powrót w takie miejsce jest dla mnie jakby kontaktem duchowym z osobami tutaj kiedyś mieszkającymi. Niech pan zamknie oczy i zobaczy to, co chciałby pan zobaczyć.

 

Wszyscy zamilkli po tych słowach, a ja zamknąłem oczy i w myśli przywoływałem osoby mnie bliskie.

 

Wybrałem dwa pojemniki, na sól i cukier, i flaszę na ocet. Na słone, na słodkie i na kwaśne. Zastanawiałem się, co wybrać na gorzkie. Nic mi nie przychodziło do głowy. Dla mnie były to przedmioty symbolizujące ucieczkę – słone łzy utraty ojczyzny, potem po wielu, wielu latach słodkie życie i ocet żeby pamiętać, że słodycz może szybko przemienić się w kwaśny ocet. Więc ocet na przestrogę. Dla mnie rzeczy drogocenne, gdyż będą mi przypominać historię mojej rodziny. W tym i moją własną.

 

Byłem zadowolony z wizyty. Otrzymane skarby niosłem ostrożnie, jak  niesie się małe dziecko bojąc się je upuścić, aby nie stałe się krzywda. Dzisiaj została zakończona historia mojej rodziny i w pewnym sensie i moja. Będę wspominał pobyt w tym domu jak coś, co należy w pełni do przeszłości.

Nie będą mnie męczyły wspomnienia ,którymi żyli moi  rodzice, że coś zostawili, że musieli uciekać, że z roku na rok topniała ich nadzieja na powrót. Ten rozdział historii został zamknięty.

Ja nie mam roszczeń, nie mam pretensji do ludzi, którzy teraz tu mieszkają. Oni wprowadzili się w dobrej wierze. Też musieli opuścić swój dom, swoje strony na wschodzie. Musieli budować nowe życie w innym miejscu. Kiedy odwróciłem się, aby popatrzeć ostatni raz na dom, pani Aniela stała na progu i w geście pożegnania machała za nami czerwoną chustą zdjętą z głowy.

Trzywieś

 

Dojeżdżając do skrzyżowania Ludwik zapytał czy możemy nieco nadłożyć drogi powrotnej i skręcić w lewo. Oczywiście zgodziłem się i skręciliśmy w wąską asfaltową drogę. Na pewno Ludwik chce nam pokazać coś ciekawego pomyślałem.

Po przejechaniu może trzech kilometrów po prawej stronie jezdni ukazała się nam tablica z nazwą miejscowości. Wprawdzie trudno było mi odczytać nazwę miejscowości, ale jak się później dowiedziałem Hansi wszystkie ciekawe momenty fotografował i robił zapiski, więc wynikało, że miejscowość nazywa się Trzywieś.

Po chwili przed nami wyłoniła się jakaś wioska, spojrzałem na Ludwika czy mam się zatrzymać, on jednak kiwnął ręką do przodu na znak, że mamy jechać dalej. Gdzieś pół kilometra za wioską Ludwik powiedział, abym zwolnił, gdyż zaraz trzeba będzie skręcić w prawo. Skręciłem w alejkę, po bokach której rosły wiekowe lipy. Musiałem mocno zwolnić, gdyż droga przed nami wydawała się mi, tak stara jak te lipy.

Była to stara droga położona z kamieni polnych tak zwanych kocich łbów. Podjechaliśmy pod budynek wyglądający na szlachecki dwór. Wyszliśmy wszyscy z samochodu i wtedy Ludwik powiedział, to jest dom, w którym się urodził.

Oniemieliśmy z wrażenia z otwartymi ustami patrzyliśmy na pałac. Po chwili zaczęliśmy go pytać, jak to, to niemożliwe. Niech nie żartuje. Przecież to pałac jakiegoś niemieckiego ziemianina, szlachcica. Ty przecież jesteś Polakiem. Nie to niemożliwe.

 

Ludwik szedł z przodu, jako przewodnik, prowadząc nas w kierunku pałacu. Przed kamiennymi schodami zatrzymał się popatrzał na nas i skręcił. Obeszliśmy budynek z lewej strony, idąc ładnie utrzymaną ścieżką w kierunku parterowego domu. Zapewne kiedyś w tym domu mieszkała służba i pracownicy folwarku. Zatrzymał się przed pomalowanymi na niebiesko drzwiami i zapukał.

Po chwili dało się słyszeć otwieranie zamka od wewnątrz i przed nami stanęła staruszka w słusznym wieku. Ludwik pozdrowił ją po polsku. Ona zaś stała w progu i wydawało się nam, jakby nie usłyszała Ludwika. Później w rozmowie powiedziała, że widząc tyle osób czuła się zaskoczona i w pamięci szukała, kto to może być. Weszliśmy do mieszkania i wtedy Ludwik odezwał się po niemiecku.

Pani Anno to są moi goście z Niemiec. Jesteśmy razem na wczasach w Węgorzewie. Tego pana rodzina mieszkała kiedyś w Rosengarten, on sam też urodził się w tej miejscowości. Teraz po latach   korzystając z tego, że miejscowość ta jest w pobliżu chciał koniecznie zobaczyć dom, w którym mieszkał razem z rodzicami. Właśnie wracamy stamtąd. Ja natomiast chciałem pokazać dom, w który ja się urodziłem. Panią biorę za świadka, że jest to prawda.

 

Patrzyliśmy to na Ludwika to na panią Annę.                                                     

Czy to możliwe przeleciało mi przez głowę? To chyba jakiś film, jakaś baśń. Człowiek, który jest tym, kim jest twierdzi, że jest kimś innym. Przyprowadził nas tutaj, żebyśmy uwierzyli w jego bajkę. Ta staruszka mająca zapewne więcej niż osiemdziesiąt lat ma to poświadczyć?

Spojrzałem wymownie na Ursulę a potem na Hansi. W ich oczach wyczytałem też ogromne zdziwienie. Ursula kiwnęła głową, co odczytałem, jako znak. W jej oczach widziałem polecenie, nic nie mów, słuchaj.

 

Po chwili odezwała się pani Anna. Jej niemiecki był trochę inny od tego, jakim my. Bardziej miękki, wpadający do ucha.

 

Ten człowiek, który siedzi przed nami to jest Johann August Pobbenow von Dreidorff. Ja służyłam we dworze u jego dziadka pana Ulricha i jego rodziców pana Alfreda i jego żony pani Marthy.                 

Wtedy w 1939 roku wybuchła ta wojna z Polską. My nie odczuwaliśmy żadnych niepokojów w związku z wojną. Wojna rozgrywała się daleko od nas. Tyle, że zabrano młodych chłopców do wojska. Po jakimś czasie niektórzy z nich wrócili. Dopiero ta następna wojna z Rosją wydawała się nam groźna. Szybko jednak nastąpiło uspokojenie. Nasze wojska zdobywały miasto za miastem. Do starszego pana przyjeżdżali jego znajomi, którzy brali udział w I wojnie światowej i walczyli na wschodzie, komentowali każde zwycięstwo naszych wojsk.

Pamiętam jak mówili z Iwanem damy sobie szybko radę. Przecież zwyciężyliśmy ich wtedy łatwo pod Tannenbergiem. Rosjanie to nie są dobrzy żołnierze. Jak się strzeli z bata to uciekają, myślą, że wystrzelono z armaty. W tamtych   latach II wojny wszyscy mężczyźni chodzili dumni ze zwycięstw naszych żołnierzy. Wypinali pierś do przodu, jakby oczekiwali na medale. Wojna toczyła się gdzieś daleko i życie u nas biegło dalej swoim torem. Lata leciały i o wojnie przypominał tylko listonosz przynosząc zawiadomienia, że ten lub tamten zginął za Führera i za Vaterland.

Wkrótce kazało się, że nasze dzielne wojska już nie zdobywały rosyjskich miast, lecz broniły się. Cofały się na z góry wyznaczone pozycje obronne. Wojna coraz bardziej przybliżała się do nas. W grudniu 1944 roku i w następnych miesiącach nowego roku, dzień i noc słychać było huk armat.

Grzmoty nadciągały ze wschodu. Ludzie zaczęli uciekać przed zbliżającym się frontem. Tak też dziadek tego tu Johanna, pan Ulrich kazał przygotować wóz konny. Z początkiem marca 1945 roku wyruszyli. Pan Ulrich powoził, a z nim jechała pani Helga jego żona, pani Johanna żona ich starszego syna Wilhelma z dziećmi Agnes i Zygfryd, pani Martha, żona syna Alfreda z małym zaledwie czteroletnim Hansi.

Co się stało z nimi nie wiedziałam aż do 1994 roku, kiedy ten oto tu Johann przyjechał ze swoim ojcem, żeby pokazać mu jak teraz wygląda ich rodowa posiadłość. Wprawdzie Johann był tutaj dawno, dawno temu jednak nie zdradził się, kim jest tak naprawdę. Nie uwierzyłabym mu, bo dlaczego? Zresztą, jakie dowody mógłby mi przedstawić? Pan Alfred nie musiał żadnych dowodów pokazywać. Mimo, że upłynęło tyle lat poznałam go, gdy tylko przekroczył próg. Teraz mogę nawet pod przysięgą zeznać, że to jest Johann August Pobbenow von Dreidorff.

 

Wróciliśmy pod wieczór pełni wrażeń do naszego ośrodka wczasowego w Węgorzewie. Johann podziękował nam za cierpliwość i zaprosił nas na jutro na przyjęcie przy grillu.

Następnego dnia tak jak było umówione spotkaliśmy się ponownie przy grillu, przy którym Johann pełnił rolę gospodarza. Oczywiście byliśmy ciekawi jak to się stało, że przedstawił się nam, jako Ludwik i jaki nazwiskiem i imieniem się posługuje. Kiedy się dowiedział o swoim prawdziwym imieniu i nazwisku? Czy chciałby wrócić do niego? Czy jest możliwość, aby majątek należący do jego rodziny mógłby odzyskać?

Zapytałem czy mogę nagrywać jego opowieść? Kiedy Johann zgodził się. Nastawiłem dyktafon. Zaczął, więc swoją opowieść, którą ja w tej formie przedstawiam wam. Na koniec opowieści powiedział, że jego prawdziwe imię i nazwisko, tak jak i możliwość odzyskania rodzinnego majątku należy już do historii. On tylko dodał urzędowo do swojego nazwiska następujący człon. I tak nazywa się teraz Ludwik Kornat-Trójwiejski. W wyrazie Trójwiejski zawarty jest człon Trzywieś, co oznacza po niemiecku Dreidorf.

 

24 lipca w sobotę kończył się nasz pobyt w ośrodku „Albatros” w Węgorzewie. Spakowani, długo żegnaliśmy się z Johannem. Dziękowaliśmy mu za uprzyjemnianie nam pobytu. Na koniec zaprosiliśmy go do odwiedzenia nas w przyszłym roku w Weimarze. Nasz pobyt tutaj na długo zapisze się w naszej pamięci. A więc Auf Wiedersehen in Weimar, Tschis. Do zobaczenia w Weimarze. Cześć.

II Kuferek

Tasiemka

I oto zaczął mi opowiadać, co się dowiedział od swojej matki na krótko przed jej śmiercią. Wyznanie matki zaskoczyło go niezwykle. Wprawdzie nieraz podejrzewał, że w jego życiu kryje się jakaś tajemnica. W dzieciństwie w snach, które często mu się śniły siedział na chmurze i leciał nad polami i szumiącymi zbożami, to znów przelatywał nad zielonymi łąkami i błękitnymi wodami.

 

Innym razem śnił, że leży w wozie pełnym słomy powożonym przez jakiegoś mężczyznę, chciał zobaczyć, kim jest ów człowiek, lecz stale widział jego plecy i bat w prawej ręce. On zaś nie obracał się do niego, tak jakby nie miał wcale potrzeby obrócić się do tyłu.Tak jakby nie interesował go leżące na słomie dziecko.

Leżąc tak w słomie widział pola pokryte śniegiem to znów patrzył w niebo i oglądał bezlistne drzewa rosnące przy drodze. Wszędzie biel. Podnosił głowę oglądał się w lewo i w prawo. Biel ziemi zlewała się na horyzoncie z bielą nieba napęczniałego śniegowymi chmurami. Od bieli nieba i z bieli pól naciągał opar zimna.

Zimno chwytało go najpierw za nogi a potem za ręce. Chciał poruszyć nogami nie mógł. Chciał poruszyć rękami też nie mógł. Zimno obejmowało go całego. Trząsł się z zimna. A potem potworny huk i ból. Chciał kogoś zawołać, lecz krzyk był zimny, sztywny od mrozu, bezdźwięczny. Zamiast krzyku, z ust wychodził mroźny oddech powietrza. Był przerażony.

Jakaś postać nachylała się nad nim i poruszała ustami. Mówiła do niego coś, czego on nie mógł zrozumieć. Jeszcze jedna postać nachylała się nad nim. Kiwali głowami. Co one mówią? Słyszał je, lecz nie mógł zrozumieć. Potem obie postacie ruchami rąk wskazywały to na pole to na niebo, obracały głowy do tyłu, znów do przodu, coś mówiły do siedzącego na przodzie mężczyzny, na co on wydał z siebie gwizd chyba na konie, bo wóz nagle przyspieszył.

 

Nieraz w snach gdzieś uciekał, coś go goniło, nie oglądał się za siebie, biegł, słyszał za plecami potworny huk, widział obok siebie jasne plamy ognia i potem dzwonienie w uszach. Nawet jak się przebudził słyszał nadal to świdrujące dzwonienie w uszach.

Takie sny miewał często w dzieciństwie. One go męczyły. Nie mógł je zrozumieć. Zastanawiał się czy w ogóle w sny można wierzyć i przełożyć je na teraźniejszość lub z nich wyciągnąć wskazówki na przyszłość. Często po takich okropnych snach budził się zlany gorącym potem. Może, dlatego, że mamina pierzyna nie przepuszczała ciepła jego ciała. Było mu przyjemnie ciepło.

Mama pytała go Ludwiczku, co ci się znowu śniło, bo podczas snu krzyczałeś coś niezrozumiałego. Pogłaskała go po głowie, pocałowała w czoło i w oba policzki i po jakiejś chwili wyszła z sypialni.

 

Zaraz po przebudzeniu nie pamiętał, co mu się śniło. Dopiero jak sobie poleżał w ciepłym posłaniu, przypominały się mu niektóre obrazy, lecz mamy już nie było.Nie mogę powiedzieć, że innych snów nie było. Różne sny śniłem. One odzwierciedlały moje codzienne dziecięce prace, zabawy i psoty. Sny się zacierały, lecz te, o których mówiłem zapadły głęboko w mojej pamięci na wiele lat. Czas mijał, z wiekiem przeżywałem nowe doświadczenia i nowe obrazy utrwalały się w moim umyśle.

 

Moja rodzina przed II wojną światową mieszkała w małym miasteczku W. W województwie pomorskim blisko granicy niemieckiej. Tam też rodzina przebywała przez okres wojny i okupacji niemieckiej. Ja byłem najmłodszym w rodzinie. Oprócz mnie było jeszcze dwoje braci i dwie siostry. Po wojnie przenieśliśmy się do Gdańska. W Gdańsku poszedłem do szkoły podstawowej.

I tak mijały lata. Byłem już chłopcem dziesięcioletnim, kiedy dowiedziałem się o pewnym wydarzeniu ze swojego dzieciństwa, o którym dotychczas nie wiedziałem, a które trzeba przyznać, było ukrywane przez moją matkę. Aby wyjaśnić, co miało się wydarzyć trzeba dodać, że w mieście W. Mieszkaliśmy blisko cmentarza i mieliśmy na nim groby babci, dziadka i cioci.

 

Mój ojciec zginął gdzieś na początku wojny i nie było wiadomo gdzie znajduje się jego grób. Mama wychodząc na cmentarz często zabierała mnie ze sobą. Więc chodziłem z matką na cmentarz na grób babci i dziadka,aby sprzątnąć stare kwiaty i zeschłe liście.

Zatrzymywaliśmy przy cmentarnej studni, gdzie z głębi wyciągałem nawijając na studzienny bęben zaczerwiały łańcuch z zawieszonym na końcu starym ocynkowanym wiadrem. Wiadro obijało się o betonową cembrowinę, woda wylewała się z chlupotem spadając w dół studni. Mama chwytała za pałąk wiadra, przyciągała je gwałtownym ruchem do siebie. Nalewaliśmy wodę do konewki. Z ciekawością zaglądałem w głębinę studni skąd powracało zimne echo mojego zawołania echo, echo. Mama mnie upominała, abym nie wychylał się, bo mogę wpaść do środka lub złapie mnie jakiś zły duch i wciągnie w dół studni.

Tak jak zawsze, po napełnieniu konewki, miałem na nią poczekać, ponieważ idzie na chwilę odwiedzić grób swojej siostry i jej synka,którzy zmarli podczas wojny. Czasem kupowała więcej kwiatów, aby położyć je na ich grobie. Mnie nigdy nie zabierała ze sobą na ich grób.Mówiła;poczekaj chwilę,ja tylko podejdę na grób cioci Jadwigi.

 

Ja żeby się nie nudzić, oglądałem w tym czasie inne groby. Czytałem nazwiska i imiona zmarłych. Daty ich narodzin i śmierci. Czasem zdarzało się, że na nagrobku umieszczone było zdjęcie osoby zmarłej. Zdjęcia te niekiedy przez deszcz i mróz uszkodzone i wyblakłe sprawiały wrażenie, że ciało osoby zmarłej uległo zepsuciu i rozkładowi. Na jednych zdjęciach twarz była ledwie widoczna, na innych twarz zakrywała plama wilgoci. Na jeszcze innych nie było już widać osoby.

Myślałem sobie, że na pewno dusza tego nieboszczyka uleciała do nieba, a może do czyśćca. Jakby rozkopali grób na pewno ciało tego nieboszczyka obróciło się w proch. Przecież w kościele czytają słowo Boże „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.

Nie wiem, dlaczego, ale lubiłem oglądać nagrobki i czytać nazwiska i imiona, patrzeć na zdjęcia. Były one tak różne jak różni ludzie kryli się pod tymi nazwiskami. Czasem trafiłem na nazwisko naszego sąsiada i tak sobie myślałem szkoda, że on już nie żyje, bo był dobrym człowiekiem.

Na przykład Stefan Krygier, leży teraz tutaj w grobie i nie może wstać. A za życia był dobrym sąsiadem.Miał nieduży sad koło domu i rosły w nim różne drzewa owocowe. Gdy dojrzewały my dzieci patrzyliśmy na nie łakomym wzrokiem, a pan Krygier jak nas zobaczył to mówił, jeszcze jest czas, jeszcze owoce nie są dojrzałe. Jak będą już dobre to przyjdźcie?

 

Jabłka się czerwieniły, a śliwki nabierały fioletowego koloru, wtedy pan Krygier zezwalał nam zrywać owoce. Objadaliśmy się nimi.Przestrzegał nas, tylko nie pijcie surowej wody, bo zachorujecie. Tak to był dobry człowiek i teraz leży tu w tym grobie. Myślałem sobie, na pewno jego dusza jest teraz w niebie. Szkoda, że umarł.

 

Nowy właściciel nie pozwalał nam wchodzić do sadu. Drzewa śliwkowe wyciął i wstawił, jako słupy do płotu. O dziwo słupy puściły korzenie i po jakimś czasie zaczęły z nich wyrastać gałązki, na których pokazały się wiosną kwiaty, zawiązały się owoce i mogliśmy przy płocie, zrywać dojrzałe śliwki węgierki. Na pewno pan Krygier patrzy w takiej chwili z nieba i cieszy się tak jak za życia widząc nas objadających się owocami.

 

Pewnego razu poszliśmy z mamą na cmentarz, aby podlać zaflancowane na wiosnę kwiaty. Ja jak zwykle stałem przy studni kiedy zobaczyła mnie nasza sąsiadka, która była na grobie swojego męża, aby położyć kwiaty i zapalić świeczkę.

Zapytała mnie, gdzie jest twoja mama. Poszła na grób cioci o tam, wskazałem. Chodź ze mną zaprowadzisz mnie.

Poszliśmy w kierunku gdzie była moja mama. Klęczała przy grobie i cicho odmawiała modlitwę. Podeszliśmy bliżej. Zauważyła nas i jakby się nieco zmieszała. Spojrzałem na nagrobek i przeczytałem na nim napisy.

Jadwiga Nowak *12.03.1910 + 27.06.1944

Ludwik Kornat * 26.08.1939 + 24.03.1945.

 

Przeczytałem jeszcze raz daty na nagrobku zmarłego Ludwika, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Nie mogłem uwierzyć swoim oczom. Przecież data urodzenia Ludwika była taka sama jak moja, a ja mam też na imię Ludwik, nie byliśmy przecież bliźniakami.Nie może być dwóch Ludwików, którzy mają taką samą datę urodzin.

Mama zauważyła moje zdziwienie. Nie chciałem pytać przy sąsiadce o to, co zauważyłem. Zapytam w domu pomyślałem sobie. Cała drogę powrotną przeszedłem o niczym innym nie myśląc tylko o imieniu i dacie, którą przeczytałem. Ściskałem mamę mocno za dłoń, aż zdziwiła się i zapytała, dlaczego się tak mocno jej uchwyciłem.

 

Jeszcze przed domem mama postała chwilę, rozmawiając z sąsiadką. Kobiety wreszcie pożegnały się, a my weszliśmy do domu.

 

Teraz mogłem zapytać o intrygującą mnie datę. Mamo powiedziałem, przeczytałem datę urodzin Ludwika i jestem mocno zdziwiony tą datą. Ja też urodziłem się w tym samym dniu i mam na imię Ludwik. Czy możesz mi wytłumaczyć kim jest zmarły i czy urodził się w tym dniu jak jest napisane na nagrobku?

 

Tak tu niema żadnej tajemnicy. Powiem ci jak to było. Zastanawiałam się jak dać ci na imię. Twojego ojca nie było w tym czasie przy nas, gdyż pełnił służbę wojskową, gdzieś na kresach Polski. Niemniej nie chciałam sama decydować o twoim imieniu. Zawiadomiłam go telegraficznie, że ma syna i ma podać, jakie masz mieć imię? Odtelegrafował,że jego ojciec miał na imię Ludwik,więc imię masz po dziadku. Tylko,że wspomniany Ludwik nie żyję,więc kim ja jestem?

 

To jest dość zagmatwania historia,której dziś tobie nie wyjaśnię,gdyż nie potrafię.Jak dorośniesz może część zagadki sama się rozwiąże. Jesteś Ludwikiem naszym dzieckiem. Powiem ci kiedyś jak to się stało,że na cmentarzu widziałeś nagrobek z imieniem i nazwiskiem, które ty nosisz.

 

„Mamo powiedz mi skąd mam tę bliznę na ramieniu.”

Moja dziecięca ciekawość wydawać by się mogło, że została zaspokojona. Wciąż jednak nie wiedziałem,jak ja znalazłem się w tej rodzinie?Tutaj przypomniałem sobie słowa mamy,że jest to zagmatwania historia,która być może kiedyś się wyjaśni. Cóż losy ludzi były różne a trwająca w latach 1939-1945 wojna jeszcze bardziej te losy zagmatwała. Przyniosła wiele ludziom nieszczęścia.

 

Mijały lata. Ja nie wracałem więcej do owych wydarzeń. Był rok 1970, kiedy moja matka poważnie zachorowała i zaczęła żegnać się z życiem. Wtedy leżąc już na łożu śmierci przywołała mnie i powiedziała, że chce wyjawić mi tajemnicę mego pochodzenia. Tak oto dowiedziałem się, kim naprawdę mogę być, lecz wtedy, gdy byłem mały tajemnica nie mogła zostać do końca wyjaśniona z przyczyn niezależnych od mojej matki.

 

Oddajmy się, więc wspomnieniom mojej matki. To, co powiedziała o Ludwiku urodzonym 26. 08.1939 roku było prawdą. Ludwik na początku marca 1945 roku zachorował na jakąś zakaźną chorobę, został przyjęty do szpitala, tam zbyt późno rozpoznano tę chorobę i Ludwik zmarł pod koniec marca 1945 roku,jak powiedział lekarz na szkarlatynę. Tu należy przypomnieć, że trwała wojna i do naszego miasta zbliżał się front. Parli do przodu Rosjanie. Pospiesznie pochowano Ludwika w trumnie z nieheblowanych desek na miejscowym cmentarzu. Tylko, że tamten Ludwik był prawdziwym, rodzonym synem moich rodziców.

 

Tutaj zaczyna się moja historia.Tak ją opowiedziała mama: Już od stycznia 1945 dzień i noc jechały z Prus Wschodnich „Ostpreussen” przez Pomorze na zachód, wozy konne wymoszczone słomą, wypełnione pierzynami, kocami i kuframi, z jedzeniem i paszą dla koni. To uciekała ludność niemiecka przed ofensywą rosyjską, przed grabieżami i gwałtami. Uciekali przed śmiercią. Takie wozy jechały całymi kolumnami.

 

Często pomiędzy nimi jechały niemieckie samochody wojskowe z żołnierzami, przemieszczając się na zachód w ostatnich dniach marca przed wkroczeniem Rosjan. Nagle pojawiły się samoloty rosyjskie ostrzeliwujące kolumnę wozów i zrzucając bomby.

Było wielu rannych i zabitych. Na szczęście dwóm rodzinom niemieckim, które zatrzymały się u nas i schroniły w piwnicy przed ostrzałem, nic się nie stało. Jednym padł tylko koń raniony śmiertelnie odłamkami.Zaś wozy i pozostałe konie stały w naszym ogrodzie przywiązane do drzew owocowych.

 

Ja, z twoją siostrą i braćmi i innymi mieszkańcami naszego domu schroniliśmy się też do piwnicy. Po strzelaninie i wybuchach nastąpiła długa cisza. Zastanawialiśmy się czy wyjść z ukrycia, kiedy pod dom zajechał rosyjski samochód i z niego wyskoczyli żołnierze. Przeszukiwali domy, żeby wyłapać niemieckich żołnierzy. Weszli też do naszej piwnicy i pytali o nich. Potem przeszukali piwnicę i wyszli. Po ich odjeździe zdecydowałam się wyjrzeć na chwilę,aby zobaczyć co się dzieje na ulicy.

 

Niedaleko od nas przed skrzyżowaniem, jeden z wozów innych uciekinierów został doszczętnie rozbity. Osoby dorosłe w tym dwie młode kobiety,mężczyzna,starsza kobieta i dwoje dzieci gdzieś w wieku 10 lat nie żyło.Zostali zabici od rozrywających się pocisków. W słomie płakało głośno dziecko.Z dala słychać było warkot nadlatujących samolotów. Podbiegłam, wzięła dziecko w ramiona i udałam się pospiesznie do schronu.

 

W schronie okazało się, że dziecko, chłopczyk może czteroletni został ranny w ramię i niegroźnie w głowę. Dziecku pospiesznie założono bandaże, aby zatamować krew.

 

Zaproponowałam Niemcom szykującym się do dalszej jazdy, aby zabrali dziecko z sobą.Odmówili, tłumacząc się tym, że nie wiedzą,kim jest i do kogo należy.Pooglądali jeszcze ciała leżące przy rozbitym wozie, pokiwali przecząco głowami i powiedzieli, że nie znają tych ludzi. Odjechali bez podziękowania i pożegnania.

 

Nie wiedziałam, co mam dalej uczynić. Jak wyjść z tej sytuacji? Co miałam z tobą zrobić? Przecież nie mogłam wypuścić cię na ulicę i nie interesować się dalej twoim losem.

Wojna jeszcze trwała.W mieście nie było żadnej władzy. Niemiecka okupacyjna dawno uciekła na zachód. Nowej polskiej jeszcze nie było.

Na zewnątrz było słychać strzały armatnie, wybuchy bomb zrzucanych przez samoloty. Jakieś potworne wycie pocisków, huk i wstrząsy budynku aż do piwnic. Hałas przejeżdżających czołgów, od których trzęsła się cała ulica. Znów strzały armatnie. Walące się ściany domów.

A w tym piekle my w piwnicy naszego domu.

Na szczęście nasz dom ocalał, zabrałam cię z moimi dziećmi na piętro budynku do naszego mieszkania.

 

Wtedy postanowiłam, że nikomu nie zgłoszę dziecka znalezionego w tak tragicznych okolicznościach. Będziesz moim synkiem, którego niedawno utraciłam. Będziesz, więc miał na imię Ludwik tak jak mój rodzony syn. Dzieciom moim nakazałam milczeć i nie rozpowiadać o twoim pochodzeniu. Będzie to teraz wasz brat i macie go kochać jak brata.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że z urodzenia jesteś Niemcem a potwierdzeniem tego były twoje słowa, gdy do mnie zwracałeś się, Mutzi. Nic innego zrozumiałego nie mówiłeś, gdyż byłeś maleństwem, tak według mnie około cztero-pięcioletnim.

Do kogo miałam się zwrócić, aby zgłosić twoje znalezienie, nie wiedziałam. Przypuszczałam, jak tylko zgłosiłabym o tobie zostałbyś mi zabrany i umieszczony w jakimś domu dziecka.

Przy sobie nie miałeś żadnych dokumentów, które wskazywałyby jak masz na imię i jak się nazywasz. Na szyi miałeś wprawdzie tasiemkę, na której było coś napisane, lecz nieczytelne, ponieważ zaplamione zostało krwią. Na szyi zawieszona, także mała torebka w kształcie serduszka, a w niej dwa okrojone zdjęcia do formatu torebki. Na jednym widniał żołnierz niemiecki w mundurze galowym i na odwrocie napis <Für Liebe Martha, Alfred>. drugim zaś ten sam Alfred, jakaś kobieta obok niego i w środku małe dziecko. Należałoby przypuszczać, że to twoi rodzice z tobą w środku.

 

Wówczas jak cię znalazłam nie pomyślałam od razu, że na tasiemce mogą być dane tak ważne dla ciebie. Byłam zajęta ratowaniem ci życia, abyś nie umarł z upływu krwi. Prawdziwy Ludwik zmarł tak jak ci opowiedziałam i został pochowany w grobie,w którym leżała ciocia Jadwiga. Aby ukryć tajemnicę twojego pojawienia się w naszej rodzinie , początkowo nie pojawiałam się z tobą na ulicy.Mieszkaliśmy trochę na uboczu z dala od sąsiadów.Zresztą w tamtym czasie niewielu ich pozostało w miasteczku.

 

Dopiero po kilku dniach przypomniałam sobie o tasiemce i pobiegłam, czym prędzej do piwnicy, w której przebywaliśmy podczas bitwy o nasze miasto. Wśród zakrwawionych płócien i bandaży znalazłam ją, a na niej kilka jeszcze czytelnych liter.

Tasiemkę i torebkę zachowałam do dzisiaj, gdyż miałam nadzieję, że jednak ktoś kiedyś zapuka do naszych drzwi i zapyta o ciebie. A dowodem na to, że to jesteś ty będzie tasiemka,z kilkoma literami i te dwa zdjęcia.

Tam na szafie jest skrzynka, a w niej pomiędzy starymi papierami jest tasiemka i torebka.

 

Teraz, abym mogła spokojnie umrzeć potrzebuję jeszcze twojego przebaczenia, że tyle lat trzymałam w tajemnicy przed tobą twoje pochodzenie. Czy wybaczysz mi?

To była moja ukochana matka. Ona ocaliła mi życie. Wychowała mnie w szczęśliwej rodzinie razem z moim i braćmi i siostrami. Jakże nie miałbym jej wybaczyć w obliczu śmierci. Nawet w innych mniej tragicznych okolicznościach wybaczyłbym jej.

Uklęknąłem przed jej łożem, ucałowałem jej spracowane ręce, a potem w oba policzki. Cicho załkałem. Mamo wybaczam ci, dziękuję za ocalenie życia i za trud wychowania. Nie umieraj, zostań z nami.

Jeszcze tej nocy mama odeszła cichutko do Pana.

 

Kuferek

„Nie mogłem tak od razu szukać skrzynki, o której mówiła mama na łożu śmierci. Musiałem jakiś czas odczekać, aby oswoić się z myślą, że przede mną otworzy się tajemnica mojego pochodzenia, która przeleżała na szafie tyle lat.

 

Wpierw zadałem sobie pytanie, kim ja jestem obecnie i jakie miejsce zajmowałem w mojej rodzinie? Czy dano mi odczuć, że nie jestem rodzonym dzieckiem? Czy mama mniej okazywała mi miłości niż pozostałemu rodzeństwu? Czy wreszcie moi bracia i siostry dali mi w jakikolwiek sposób odczuć, że jestem dla nich obcy? Czy oni dochowali tajemnicy, że jestem dzieckiem adoptowanym? Na te wszystkie pytania musiałem odpowiedzi sobie sam.

 

Jestem niewątpliwie Polakiem, gdyż w rodzinie polskiej zostałem wychowany i moim językiem, którym się posługuję jest polski. Mama darzyła mnie taka sama miłością jak inne dzieci, a może jeszcze większą, gdyż byłem najmłodszym w rodzinie. Tak samo miłością byłem obdarzany ze strony mojego rodzeństwa. Byłem pupilkiem całej rodziny. Mnie pozwalano więcej niż pozostałym. A gdy coś zbroiłem, wszyscy mówili on jest jeszcze mały, na pewno wyrośnie z tego. Cała rodzina dochowała tajemnicy, że jestem przez przyjęty do rodziny, że jestem dzieckiem adoptowanym. Nikt z dzieci na podwórku nie wołał za mną zzznajda. Miałem spokojne i dobre dzieciństwo i takąż młodość.

 

Chciałbym tutaj dodać, że po skończeniu szkoły średniej podjąłem studia na wydziale architektury Politechniki Gdańskiej i po pięciu latach otrzymałem tytuł inżyniera architekta. Ten zawód podobał się mi toteż krótko po uzyskaniu kwalifikacji zacząłem pracować w Biurze Architektonicznym. Specjalizowałem się w projektowaniu budynków użyteczności publicznej w tym kin i hal widowiskowych. Mimo, że miałem już swoje lata nie ożeniłem się, gdyż praca projektanta była bardzo absorbująca. Każdy szczegół i detal trzeba było narysować ręcznie na arkuszach projektowych na desce projektanta. Projektem zajmował się cały zespół, a praca trwała nieraz kilka miesięcy”.

 

Minęło już parę tygodni od pogrzebu mamy, kiedy postanowiłem nareszcie zajrzeć do skrzynki kryjącej ważna dla mnie tajemnicę. Może ja dojrzę coś na tasiemce i na zdjęciach, coś jakiś drobny szczegół, co naprowadzi mnie na odczytanie mojego imienia i nazwiska.

Z bijącym sercem wszedłem do pokoju, gdzie stała szafa, zbliżyłem się do niej spojrzałem na niemodne walizki na przodzie i po chwili ściągnąłem je na dół. Potem leżały trzy kartony, w których znajdowało się kilka różnych motków wełny. Mama z tej wełny czasami dziergała na drutach sweterki, szaliki i rękawiczki dla swoich wnuków. W dwóch pozostałych kartonach, chyba po butach, z napisem BATA mama przechowywała swoje drobiazgi, których już nie używała, jakieś pożółkłe dokumenty, metryki i nieaktualne wyniki badań lekarzy specjalistów z kliszami rentgenowskimi.

 

Po zdjęciu tego całego kramu sięgnąłem ręką dalej i wyczułem w palcach drewnianą skrzynkę. Obmacałem ją ze wszystkich stron i chwytając oburącz ściągnąłem ją ze szafy. Teraz mogłem przyjrzeć się jej lepiej. Nie była to prosta skrzynka z czterech desek ze spodem i wiekiem, lecz kuferek wyłożony z zewnątrz orzechowym fornirem i wyrytym nazwiskiem,miejscowością i datą na wieku jak poniżej:

SEBASTIAN KORNATH

Frankfurt am Main

28.08.1749

Wieko było wypukłe z mosiężnym kunsztownym uchwytem. Od tyłu wieko miało mosiężne kute zawiasy, z przodu zaś skrzynki otwór do kluczyka. Obok otworu ułożone w kwadracie cztery główki mosiężnych ozdobnych rozet, co wskazywało na to, że zamek do kuferka znajduje się w środku. Całość robiła wrażenie starego, zabytkowego.

 

Po nazwisku i dacie, bo to była niewątpliwie data można wywnioskować, że kuferek należał do jakiegoś protoplasty rodziny Kornat.

Zastanawiałem się jak otworzyć skrzynkę. Na pewno nie wolno było mi jej zniszczyć. Te stare zamki nie były zbyt skomplikowane, chyba, że grzebanie niedopasowanym kluczykiem w mechanizmie zamka uruchamiało dodatkowe zapadki niepozwalające go otworzyć i tylko właściciel kuferka znający tajemnicę przesunięcia zapadek na swoje miejsce mógłby to zrobić i odemknąć kuferek.

Tak tylko gdzie jest kluczyk?

O tym mama zapomniała mi powiedzieć. Cóż ona szykowała się do podróży, z której się nie wraca, więc niepotrzebne były jej jakiekolwiek kluczyki.

Przypomniałem sobie, że za drzwiami w kuchni zamocowany był wieszak, na którym wisiały różne dziwne klucze, to od drewutni, to od spiżarki, to od szafek kuchennych, czy też od szaf odzieżowych. Pospieszyłem do kuchni, zdjąłem wszystkie klucze i kluczyki pooglądałem je, ale na mój gust to nie były kluczyki do kuferka. Miały zbyt nowy wzór wykonania. Żaden z nich na pewno nie miał ponad 200 lat. Tylko gdzie jest ten pasujący do starego zamka. Chyba mama nie zabrała go ze sobą do grobu. Mogłem zapytać o kluczyk moje siostry i jednego brata. Drugi pracował gdzieś na placówce zagranicznej i nie wypadałoby go niepokoić.

 

Miałem jednak wątpliwości i obiekcje, co do powiadamiania ich o moim zamiarze dotarcia do wnętrza kuferka. Dla nich kwestia mojego pochodzenia była zamknięta. Dla nich byłem Ludwikiem, najmłodszym z rodziny. Tak jak wspomniałem wcześniej oni nigdy nie podważali mojej przynależności do rodziny Kornat. Byłem jednym z nich. Oni na pewno znali przypadek mojego pojawienia się w ich rodzinie, przepraszam w naszej rodzinie, i pytanie o kluczyk do kuferka wzbudziłoby u każdego z nich ciekawość, co ja szukam i po co? Gwoli prawdzie, powinienem ich jednak powiadomić o kuferku i chęci jego otworzenia. Może w nim znajdują się rzeczy ważne i dla nich.

 

Zacząłem się zastanawiać jak z tego wyjść. Czy zawiadomić ich czy nie? Pomyślałem sobie, że może to zbyt długo trwać zanim cała rodzina się zbierze, tym bardziej, że nikt z nich nie mieszkał w Gdańsku. Mieszkali w różnych miastach Polski. Tak, ale jak otworzyć ów Sezam. Na pewno żadne zaklęcie ani różdżka czarodziejska tutaj nie pomoże. Nie mogę go również otworzyć siłą, bo niewątpliwie uszkodziłbym mechanizm, a to w przyszłości zaważyłoby na naszych wzajemnych relacjach w rodzinie w przypadku, gdyby przypomniano by sobie o nim.

Na pewno kiedyś siostry i bracia będą chcieli mieć pamiątki po matce i z tym zwrócą się do mnie, gdyż ja dysponowałem mieszkaniem i wszystkimi rzeczami, jakie zostały po mamie. Nie zrobię tego dzisiaj. Trzeba będzie to jeszcze raz przemyśleć.

 

Pomógł mi przypadek. Otóż był w domu stary zegar kominkowy, który oprócz wskazywania czasu miał i tę funkcję, że można było go nastawiać na budzenie. Nie był to budzik taki jak dziś najczęściej spotykamy z terkoczącym urządzeniem, na które mówi się dzwonek, i który powoduje u nas nerwicę jak zacznie dzwonić, lecz ten zegar miał w swym wnętrzu coś na kształt kamertonu wydającego cztery przyjemne dźwięki o określonej godzinie po nastawieniu na budzenie.

Nawet, kiedyś zaciekawiło mnie jak ten mechanizm wygląda i otworzyłem tylną ściankę zegara żeby podejrzeć jak i skąd wydobywają się dźwięki. Więc tak jak mówiłem u góry miał wbudowane cztery nierównej długości pręty i o nastawionej godzinie z boku na listwie zębatej wysuwał się młoteczek uderzając kolejno w każdy z prętów. One wydawały przyjemne dźwięki o różnej tonacji. Czynność tą młoteczek powtarzał wielokrotnie aż do momentu rozwinięcia naciągniętej sprężyny. Jego dźwięki budziły człowieka łagodnie bez zbędnego stresu.

Tenże zegar pewnego dnia zamiast mnie obudzić, milczał. Dopiero światło,o poranku zaglądającego przez okno słońca zaświeciło mi prosto w oczy i jego blask obudził mnie. Spojrzałem na zegar, usłyszałem jego ciche tykanie i zobaczyłem godzinę, jaką wskazywały wskazówki. W tym dniu spóźniłem się do pracy dwie godziny.

Miałem oczywiście inny budzik i teraz budził mnie przerażające jego terkotanie. Postanowiłem, więc czym prędzej zanieść zegar kominkowy do naprawy. Obszedłem kilku zegarmistrzów, lecz żaden nie chciał się podjąć usunięcia usterki. Nawet nie chcieli spojrzeć do środka. Każdy z nich tłumaczył się brakiem czasu.

Szybko zorientowałem się, że brak im było umiejętności, a nazwa zegarmistrz nie pasowała do nich ogóle, gdyż ich głównym zajęciem była sprzedaż zegarów i zegarków na rękę, założenie paska lub bransoletki i wymiana baterii. Jeden z owych „zegarmistrzów” polecił mi starszego pana, którego zakład zegarmistrzowski zegary naprawia od niepamiętnych czasów i który zna się na wszystkich zegarach sprężynowych i wahadłowych.

 

Wziąłem, więc adres do tego pana i pojechałem z moim zegarem do niego. W warsztacie siedział rzeczywiście starszy siwy pan z lupą w oku trzymając w ręku niewielki zegar i przyglądając się jego mechanizmowi. Kiedy pozdrowiłem go zegarmistrz skinął ręką dając mi znak, że mam poczekać.

Wyciągnąłem w między czasie mój zegar z torby i postawiłem na ladzie. Usiadłem wygodnie na krześle dla klientów przyglądając się tym wszystkim tykającym, stukającym i dźwięczącym zegarom, a wśród nich tym najpiękniejszym wahadłowym, z tarczami z cyframi arabskimi, inne z cyframi łacińskimi. Jedne tykały tik, tik, tik, drugie tik, tak, tik, tak inne tuk, tuk, tuk. Pomiędzy nimi zegary z kukułką, z krasnoludkami kłaniającymi się o pełnej godzinie i różnymi stworami wyczyniającymi swoje figle też o pełnej godzinie. Nareszcie usłyszałem stuk odkładanego przez mistrza zegara i za chwilę starszy miły pan pokazał się mi bez lupy w oku.

Czym mogę służyć, zwrócił się do mnie? Wskazałem na stojący na ladzie zegar kominkowy –przestał wybijać godziny i kwadranse i grać melodię przy pobudce, powiedziałem.

Starszy pan przyjrzał się zegarowi, spojrzał na mnie i zapytał: to pana zegar?

Tak i nie,odpowiedziałem. –

Nie rozumiem pana tak czy nie?

Wie pan ten zegar miała w naszym domu moja mama. Mamy już nie ma, gdyż umarła i zegar jest do podziału po niej w masie spadkowej. Ja mieszkam w mieszkaniu po mamie i czekam, kiedy zbierze się najbliższa rodzina, aby zadecydować, co, do kogo będzie należało.

Proszę pana, powiedział stary mistrz, ten zegar naprawiałem krótko po wojnie wówczas należał do rodziny pani Marii Kornat. Czy może jest pan synem, lub spokrewniony z tą rodziną?

„Cóż miałem odpowiedzieć? Mąż mamy zginął na początku wojny i nie wiadomo, gdzie znajduje się jego grób. Nic innego poza tym, że był w randze majora, mama mi nie przekazała. -Zgodnie z prawdą powiedziałem, że jestem synem państwa Kornat”. Tak też myślałem, odparł zegarmistrz. A jak panu na imię? „Ludwik odpowiedziałem”.

 

To ty jesteś tym małym Ludwikiem Kornatów, spytał? Widziałem cię ostatnio jak miałeś chyba 10 lat. Ja kiedyś odwiedzałem panią kapitanową Marię Kornat. Później z pewnych względów musiałem opuścić Gdańsk i wyjechałem do Wrocławia.

 

„Przyjrzałem się dokładniej starszemu panu. Jego siwe włosy i bruzdy na twarzy nie przypominały mi pana Józefa odwiedzającego nas, gdy byłem mały. Zawsze wówczas szarmancko witał się z mamą, z ukłonem, całując ją w rękę i pytał;< jak zdrowie pani Mario>.

Mnie pogłaskał po głowie, wyciągnął z kieszeni miętowego cukierka zawiniętego w kolorowy papierek i mówił; to dla ciebie Ludwiczku.

-Potem przechodzili do kuchni. Załatwiali jakieś sprawy, bo kiedy pan Józef wychodził z kuchni jego torba przedtem pękata, teraz była nieco chudsza. Mama często powtarzała ten pan Józef to złoty człowiek, cóż ja bym bez niego zrobiła.

Później dowiedziałem się, że pan Józef dostarczał nam różne wiktuały, których nie można było kupić w sklepie. Mnie najbardziej smakowało naturalne kakao o wiele lepsze od tego robionego z przypalanego owsa, a takie tylko na rynku można było kupić.

To, więc był ten pan Józef kojarzący się mi z dobrym kakao. Zauważyłem, że pan Józef wyraźnie ucieszył się i ożywił. Przypatrzył się mi jeszcze raz, a potem powiedział”.

 

Pan Józef. Otwieranie kuferka

 

Przyjaźniłem się przed wojną z twoim ojcem a nawet służyłem pod jego komendą. Mnie udało się zbiec z sowieckiej niewoli. Musiałem milczeć o, tym, co wydarzyło się w 17 października 1939 roku na polskiej wschodniej granicy i jaki los spotkał polskich oficerów wziętych do niewoli, ze strony Rosjan. Bo wiesz, twój ojciec zginął w Rosji, ale oficjalne nasze władze o tysiącach zamordowanych oficerów na Wschodzie milczą. Może przyjdzie taki czas, kiedy będzie można o tym mówić i pisać otwarcie.

My Polacy jednak wiemy i pamiętamy.

A więc jesteś synem pana majora Gerarda Kornata, powtórzył jeszcze raz. Skinąłem twierdząco głową. Bo wiesz ten zegar posiada swoją tajemnicę, kontynuował mistrz. ‘

Został on wykonany we Frankfurcie przez firmę produkującą zegary kominkowe i wahadłowe, przez starą firmę Gottlob & Söhne, co widać na tarczy zegara, a data tutaj i litery, odwrócił zegar i wskazał palcem, jest to data nie wykonania, lecz data urodzenia słynnego na cały świat frankfurtczyka Johanna Wolfganga von Goethe, z którego miasto Frankfurt jest dumne. Te inicjały J.W.v.G na to wskazują. No i pod inicjałami napis FRANKFURT am Main.

 

Oprócz zegarów firma wykonywała też puzderka, szkatułki na kosztowności, sejfy i kasy, kufry i kuferki. Niektóre z nich ze skomplikowanymi zamkami. Prapradziadek majora Kornata, Sebastian mieszkał we Frankfurcie, gdzie zajmował się handlem materiałami żelaznymi. Duże ilości żelaznych produktów poprzez Hamburg wysyłał do Gdańska, a z stamtąd były one rozprowadzane na całe Prusy Wschodnie.

Pewnego dnia 1785 roku postanowił przeprowadzić się do Gdańska, aby zająć się rozprowadzaniem zaś jego brat Otto Kornat dalej prowadził wysyłkę. Sebastian Kornat przed wyjazdem do Gdańska w firmie Gottlob & Söhne sejf, kuferek na kosztowności i korespondencję oraz ten zegar. Z tymi przedmiotami pojawił się w Gdańsku.

Tutaj osiadł na stałe, założył firmę i po kilku latach ożenił się z gdańszczanką Barbarą Wedekind córką bogatego patrycjusza gdańskiego zajmującego się handlem drewnem i zbożem z miastami Hanzy. Sebastian zaś nadal prowadził handel towarami żelaznymi.To on jako pierwszy sprowadził do Gdańska z Anglii żeliwne piece kuchenne z piekarnikiem,które zastąpiły ówczesne piece ceglane. Jego zaś synowie, których Barbara powiła ośmioro, rozjechali się po całych Prusach Wschodnich i Zachodnich i osiedlili się w Königsbergu, Olsztynie, Elblągu, Bydgoszczy i Toruniu.

Twój ojciec pochodził ze spolonizowanej linii z Torunia.

„Skąd pan to wszystko wie? – zapytałem zegarmistrza”.

Tak jak wspomniałem na początku, pan major Kornat był moim dobrym znajomym i obaj pochodzimy z Torunia. W Toruniu znaliśmy się i chodziliśmy do jednej szkoły dla chłopców. Gerard o trzy klasy wyżej, był ode mnie trzy lata starszy. Nasi ojcowie znali się również. Ja jestem ojcem chrzestnym najstarszego syna Kornatów, Adama. Oj, nie widziałem go już sporo lat. Wiem o jego pobycie i pracy we Francji. Przysyła mi zawsze życzenia na święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok.

 

Nasze rodziny przeszły podobną drogę. Mój pradziadek przybył do Torunia z Heidelbergu i tutaj założył warsztat zegarmistrzowski, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ja też się w nim początkowo kształciłem, gdyż mój ojciec chciał, abym po nim przejął warsztat. Zauważył u mnie smykałkę do grzebania zegarach.

Mnie jednak podobał się mundur. Muszę tutaj dodać, że zazdrościłem Gerardowi, który wcześniej wybrał tę uczelnię, i tego powodzenia u dziewcząt, jak przychodził na przepustkę do domu w pięknym mundurze kadeta,to oglądały się za nim wszystkie panny.

Więc i ja zapisałem się do szkoły oficerskiej, która mieściła się w Toruniu w budynkach po dawnej pruskiej szkole oficerskiej. Zaś warsztat przejął po ojcu mój starszy brat. Zegarmistrz ponownie przyjrzał się zegarowi i zapytał, czy jest jeszcze w domu kuferek z napisem Sebastian Kornat .

 

„Tak odpowiedziałem zgodnie z prawdą”

Czy próbował pan go otworzyć?

„Prawdę mówiąc chciałem go otworzyć, żeby zobaczyć, co kryje w środku, lecz nie mogłem znaleźć klucza do niego. Przyjrzałem się zamkowi i pomyślałem, że bez klucza sobie nie poradzę. Chcę właśnie poszukać specjalisty od otwierania skomplikowanych zamków lub udać się po radę, tu roześmiałem się, do kasiarza. Jeden lub drugi powinien dać sobie radę z tym zamkiem”.

 

Dobrze, że pan przyszedł do mnie.Poradzę panu , jak otworzyć kuferek. Otóż Sebastian Kornath zamawiając ten oto tu zegar i kuferek prosił, żeby jeden z dwóch kluczy został tak wykonany, aby był częścią zegara, a drugi miał być dla niepoznaki uchwytem kuferka.

Pewnego dnia uchwyt się urwał i Sebastian kazał go w warsztacie pewnego ślusarza, scalić. Jednak fachowiec, który połączył dwie rozerwane części nie wiedział, że uchwyt jest zarazem kluczem i tak wykonał , że więcej nie można było otworzyć zamka. Wtedy na podstawie klucza utajnionego w jednej z części zegara, ślusarz wykonał jego duplikat. Tym zapasowym kluczem otwierał Sebastian kuferek zaś oryginalny klucz powędrował z powrotem do zegara.

O tym wiedziała zawsze żona kolejnego pierwszego potomka rodu Kornath. O tym wiedział też pani Maria, żona pana Gerarda. O tym powinien wiedzieć też ich najstarszy syn Adam. Nie wiem czy mogę panu wyjawić, którą część należy użyć, aby otworzyć kuferek. Ja byłem dopuszczony do tajemnicy kuferka, gdyż pani Maria przechowywała w nim też moje dokumenty, które w tamtych czasach nie mogły ujrzeć światła dziennego.

„Proszę pana nie nalegałbym, aby pan powiedział , jak mam otworzyć skrzynkę, gdyby nie to, że na łożu śmierci mama wyjawiła mi pewną tajemnicę, dotyczącą tylko mnie. Ponieważ była umierająca, zapomniała, że nie wiem jak otworzyć kuferek. Może pan ze mną pójść i być przy otwieraniu lub sam go otworzyć. Wyjmę tylko to, co mnie dotyczy, nie zaglądając do innych rzeczy, jeśli się tam znajdują.

Brat Adam od kilku lat przebywa we Francji i na pewno nie przyjechałby, żeby otworzyć kuferek, a być może trwałoby długo zanim doczekałbym się jego przyjazdu. Bardzo proszę pana, niech pan mi pomoże”.

Stary mistrz podrapał się po głowie, chwilę się zastanowił i zapytał: mogę tobie mówić po imieniu?

„Ależ oczywiście odpowiedziałem z nadzieją w głosie”. Cóż, skoro powiedziałem o zegarze i ukrytym w nim kluczu na pewno doszukałbyś się klucza.

Myślę, że lepiej będzie jak pojadę z tobą do mieszkania moich dawnych znajomych i otworzę kuferek na miejscu. Jeszcze tylko trzeba wyciągnąć klucz. Odkręcił górną część obudowy zegara, nacisnął wewnętrzny przycisk i wyciągnął młoteczek wybijający pełne godziny i kwadranse. Widzisz powiedział, mamy klucz do kuferka. „Trochę się zdziwiłem, bo młoteczek na pewno nie wejdzie w dziurkę zamka, jest sporo większy”.

 

Zegarmistrz widząc moją niepewną minę powiedział: tak, tak jeszcze jedna niespodzianka, aby z młoteczka zrobić klucz należy rozdzielić go wzdłuż na dwie połowy. Wziął śrubokręt odkręcił dwie śrubki i rozpołowił młoteczek na dwie niejednakowe części”. Kluczykiem jest zawsze prawa część, jeśli skierujemy piórem klucza w kierunku otworu zamka. Teraz możemy iść.

To mówiąc, zegarmistrz zdjął kurtkę ze stojącego w rogu wieszaka, wyciągnął z kieszeni kurtki pęk kluczy do drzwi wejściowych. Kurtkę założył na ramiona, odwrócił się, spojrzał na zegary wybijające akurat godzinę piątą po południu. Uśmiechnął się zadowolony jednoczesną muzyką wszystkich zegarów. Zgasił światło. Potem starannie zamknął okratowane drzwi na dwa zamki.

Po raz pierwszy słyszałem taki koncert. Kukułki kukały, wahadłowe grały na swoich kamertonach inne jeszcze, wydawały ze swego wnętrza melodyjki podzielone na pięć różnych tonów.

 

Wsiedliśmy do tramwaju. Wydawało się , że tramwaj wlecze się niemiłosiernie. Najchętniej podszedłbym do kierującego, aby przyspieszył. Byłem rozgorączkowany i podniecony chwilą, jaka miał nastąpić wkrótce. Nareszcie mój przystanek na Suchaninie. Wysiadamy”. Stary zegarmistrz uchwycił się mojego łokcia, wiesz po ciemku słabo widzę, a moje okulary do dali dziś właśnie spadły mi z nosa i pękła oprawka. Jestem przesądny i myślałem sobie cóż to może znaczyć, jaka niespodzianka mnie dzisiaj spotka, aby nie zła. Wtedy pojawiłeś się ty. W pierwszej chwili przeraziłem się młodego człowieka, ale jak przyjrzałem się tobie wzbudziłeś we mnie zaufanie.

 

„Brama numeru 8, gdzie mieszkałem, była słabo oświetlona, przytrzymałem, więc mocniej mistrza, aby nie wywrócił się na kilku pierwszych stopniach schodów, zanim nie wejdziemy do korytarza, gdzie było silniejsze oświetlenie Wyciągnąłem klucz do zamka drzwi i za chwilę weszliśmy do środka. Pan Józef rozejrzał się ciekawie po mieszkaniu .

Prawie nic się tu nie zmieniło. Te same drzwi, te same meble, te same żyrandole – powiedział. Chyba tylko tapety na ścianach i firany, nowe. Oczywiście i inny zapach mieszkania.

„Kiedy pan ostatnio tu był – zapytałem?”

Wiesz, nie pamiętam dokładnie, ale chyba jakieś piętnaście lat temu. Dawniej częściej byłem gościem twojej matki, pani majorowej Marii. Cóż dawne lata, stare czasy. – Dodał.

 

„Poczęstowałem gościa herbatą. W tym czasie, kiedy pan Józef mieszał łyżeczką cukier w herbacie, poszedłem do drugiego pokoju i przyniosłem kuferek. Postawiłem przed nim na stole”.

Zegarmistrz spojrzał nań, popukał kciukiem w wieko, uśmiechnął się i powiedział „trzyma się mocno, zaraz widać, że dobre drewno i solidna robota. No Sezamie dzisiaj otworzysz się przed nami. „To mówiąc wyjął portmonetkę, w której miał kluczyk, wyciągnął , przyjrzał się jemu jeszcze raz. Powolnym ruchem włożył go w otwór zamka. Spróbował przekręcić w lewo, potem w prawo, lecz klucz oparł się próbie przekręcenia. Stał w miejscu.

Widziałem jak na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. Spytał się samego siebie, a co to? Podrapał się w głowę i po chwili podszedł do kurtki wiszącej w przedpokoju. Wyciągnął etui z okularami do bliży założył je na oczy i schylił się, aby przyjrzeć się kuferkowi, a raczej czterem ozdobnym nitom na przedniej ściance kuferka.

Trochę pomyślał, a potem wyjął z bocznej kieszeni mały śrubokręt zegarmistrzowski i spróbował pokręcić nitami. O dziwo nity obracały się wokół własnej osi.Następnie trzymając w lewej ręce kluczyk prawą ręką przekręcał kolejno nity.Za każdym obrotem ponownie ruszał kluczykiem chcąc otworzyć zamek. Po kolejnej próbie, wydawało się, że skomplikowany zamek nie otworzy się nigdy.

 

Zegarmistrz wyjął z kieszeni chustkę, starł z czoła kroplący się pot i powiedział; prawie wszystkie kombinacje już wykonałem, została ostatnia próba. Ta ostatnia powiodła się. Usłyszeliśmy dźwięk przesuwania jakiejś zapadki. Panu Józefowi udało się przekręcić kluczem, wieko kuferka drgnęło i lekko się uniosło. Złapałem za uchwyt i pociągnąłem pokrywę do góry.

 

Nareszcie mogłem zobaczyć, jaką tajemnicę krył w swojej wnętrzności kuferek. Zdjąłem z wierzchu chustę wyhaftowaną w kwiatowe motywy i obrobioną czerwonym ściegiem mereżkowym. Moje oczy zobaczyły szereg kopert różnej wielkości, ułożonych pionowo jak kartoteka. Wyciągnąłem kilka z nich. Wszystkie koperty, były opisane, co się w nich zawiera. Położyłem na stół, szukając tej dotyczącej mnie. Nareszcie jest. Poznałem ładne okrągłe pismo mamy.

Było na środku słowo <LUDWIK>, pisane dużymi literami, a pod spodem małymi literami dopisek <otworzyć po mojej śmierci> .

Czułem jak mi serce bije z podniecenia przyspieszonym rytmem. Spojrzałem na pana Józefa i zauważyłem ciekawość w jego spojrzeniu.

Wzrokiem, jakby ponaglał mnie do otworzenia. Poszedłem do kuchni po nóż i po chwili jednym pociągnięciem noża otworzyłem kopertę. Ze środka wyjąłem białą płócienną tasiemkę upstrzoną rdzawymi plamami i małą torebkę w kształcie serduszka. Otworzyłem torebkę. W niej znalazłem dwa zdjęcia w wymiarze torebki.

 

Więc wszystko się zgadzało, było tak jak mówiła mama. Spojrzałem na starego zegarmistrza. W jego spojrzeniu zobaczyłem zdziwienie. Jego wzrok zdał się mówić, co to jest? Kto jest na tych zdjęciach? Nie mogłem zostawić go bez odpowiedzi.

Chwilę zastanowiłem się i powiedziałem. Panie Józefie nie wiem jak to powiedzieć. Otóż krótko przed śmiercią mama wyjawiła mi pewną tajemnicę. Powiem panu, ale proszę mi przyrzec, że na razie nikomu nie powie pan o tym . Nie czas, aby świat o tym wiedział. Czy przyrzeka mi pan?

Pan Józef spojrzał na mnie ze zdziwieniem, po czym powiedział. Przyrzekam, słowo honoru przedwojennego oficera polskiego. „Przy tych słowach wstał i zasalutował”

 

„Nie jestem rodzonym dzieckiem państwa Kornatów. Jestem dzieckiem znalezionym w marcu 1945 roku. Wtedy to uciekały ostatnie rodziny niemieckie z Prus Wschodnich i w naszym mieście spotkał jedną rodzin tragiczny los. Zostali zabici od zrzucanych bomb z samolotów rosyjskich. Ocalałem tylko ja. Rannego odnalazła mnie pani Anna Kornat, to znaczy moja mama. Czyim dzieckiem jestem, może odpowiedź na to pytanie znajduje się na tasiemce i na zdjęciach?

 

Pokazałem zdjęcia. Na jednym stał uśmiechając się lekko, niemiecki żołnierz w galowym mundurze. Na odwrocie napis <Für Liebe Martha>. Alfred. Na drugim zdjęciu tenże żołnierz i młoda kobieta, w środku zaś na kolanach dorosłych, mały może cztero-pięcioletni chłopiec w płaszczyku, w krótkich spodenkach, ciepłych pończoszkach i małych bucikach, mający na głowie ciepłą czapkę i trzymający w rękach zajączka. Na odwrocie nie było żadnego napisu. Zdjęcia miały jasnobrązowy odcień, jaki spotyka się na starych fotografiach,który poświadcza o ich dawnym wykonaniu”.

 

Cóż, powiedział zegarmistrz, niewiele z tych zdjęć wynika. Jedno mogę ci powiedzieć, że żołnierz niemiecki jest w stopniu porucznika i po mundurze poznaję jego przydział do wojsk piechoty zmotoryzowanej Wehrmachtu.Ma jeszcze jakieś znaki na mundurze, ale o tym już musiałby się wypowiedzieć specjalista.

Zdjęcie drugie zostało wykonane gdzieś około Wielkanocy, na co wskazuje króliczek w rękach dziecka i tło zdjęcia, na którym widać małe kurczaki. Tylko nie wiem, w jakim roku. Czekaj widzę jakiś napis z tyłu za nimi.

To mówiąc wyciągnął lupę zegarmistrzowską i przyłożył do oka. Widzę W…nach..n i kawałek dziewiątki, pionową kreskę, może to jedynka, siódemka lub czwórka. Następna cyfra to pewnie cztery, gdyż widzę tylko nogi odwróconego krzesełka. Tak to jest czwórka. Czytam ci cały napis Weihnachten 1944 /Wielkanoc 1944/. Wiemy przynajmniej, kiedy zostało zrobione zdjęcie.

„Obrócił zdjęcia, przyjrzał się im przez lupę” Z tyłu widzę napis Foto-Atelier Hans Gubke Angerburg Os. Wiemy przynajmniej, gdzie zostały wykonane fotografie. Tylko jak to miasto nazywa się teraz? Na pewno było to, gdzieś w Prusach. O tym świadczą litery Os. Tak pisali Niemcy mieszkający w Ostpreussen, czyli w Prusach Wschodnich, aby odróżnić swoje miasto od miasta o takiej samej nazwie leżącego gdzieś w Niemczech centralnych.

 

Ja jak uciekłem z niewoli rosyjskiej w listopadzie 39 roku, przedostałem się do Polski pod okupacją niemiecką, do tak zwanej Generalnej Guberni i najpierw udało się mi zamieszkać w Puławach. Potem przeniosłem się do Warszawy, gdzie było bezpieczniej dla takich jak ja nie mających stałego adresu zamieszkania. Lecz tam miałem pecha, gdyż wkrótce zatrzymano mnie w łapance ulicznej. Po kilku dniach wszystkich pojmanych rozesłano do pracy przymusowej w Niemczech.

Mnie i jeszcze dwóch Polaków wysłano do bauerów do Prus Wschodnich. Wiem, że wioska nazywała się Göppenwalde. Niestety nie pamiętam nazwy miasta.Przez ponad trzy lata mojej pracy przymusowej tylko cztery razy pojechałem z bauerem do miasta. Trzy razy z kartoflami dla mieszkańców i raz po zakup nowej uprzęży dla koni.

 

„ W czasie, kiedy pan Józef opowiadał mi o swoich przeżyciach u bauera, gdzieś na Prusach Wschodnich pilnie przyglądałem się tasiemce próbując coś zrozumiałego z niej odczytać.Niestety nie udało się mi nic skojarzyć po literach, widniejących niej. To, co było w miarę czytelne wyglądało mniej więcej tak:

 

Po.be..w ….nn .u.ust .on D.ei..rff .nge…ein Kr.is A…r.ur. Os.

 

Po.be..w ….nn .u.ust .on D.ei..rff .nge…ein Kr.is A…r.ur. Os.

 

„Oczywiście tak jak wspomniałem, w miarę czytelne, to znaczy, że niektóre litery z tych podanych przeze mnie były jednak mało czytelne i bardziej wydedukowałem niż przeczytałem. Wszystko było przykryte rdzawymi plamami myślę, że była to moja krew, wsiąknięta w materiał. Z tej łamigłówki nie da się nic sensownego stworzyć.

Przyniosłem nocną lampę ze stolika nocnego, u góry abażur nie całkiem zakrywał żarówkę, przeciągnąłem tasiemkę nad światłem. Niestety nic nie pomogło. Nadal nie udało się odczytać. Pan Józef z zaciekawieniem przyglądał się moim próbom”.

 

Powiedział: daj może ja przy pomocy lupy coś więcej odkryję. „Wyciągnął lupę, tasiemkę położył na abażurze zapalonej lampki nocnej i dokładnie centymetr po centymetrze ją przesuwał. Po chwili odwrócił się zrezygnowany. Nie niestety nic więcej nie dojrzałem, stwierdził. Potem jeszcze raz, ale już bez lupy przyglądał się dokładnie”.

Nagle rozpromieniony rzekł: Ludwiku podaj mi te dwa zdjęcia, jakie oglądałeś. Myślę, że coś znalazłem.

„Podałem mu zdjęcia zaciekawiony odkryciem zegarmistrza”.

Tak jak myślałem odezwał się, co pan odkrył panie Józefie? Zidentyfikowałem miejscowość. Patrz słowo An…r.ur. to nic innego jak Angerburg. Mamy, więc miasto.

Więcej będziemy mieć jak oddam tasiemkę do przejrzenia koledze. Mam kolegę, który pracuje w Laboratorium Kryminalnym Policji w Gdańsku. Oni przecież dysponują najnowszą techniką. Mają mikroskopy, lampy na podczerwień, lasery, rentgen, stymulatory ultradźwięków. Myślę, że on da sobie radę z tym. Musisz mi zaufać i dać mi tasiemkę.

Problem będzie z nazwami miejscowości. Dawne nazwy niemieckie miast w Prusach Wschodnich, dzisiaj mają inną polską nazwę. Nie wiem jak z tym sobie poradzisz.

„Dobrze panie Józefie, za chwilę tylko na wszelki wypadek zrobię kilka zdjęć. Przyniosłem aparat i wykonałem dwa zdjęcia , a potem obróciłem i wykonałem jeszcze dwa z tyłu tasiemki. A co do nazw miejscowości, to mój kolega jest historykiem i pracuje naukowo w Uniwersytecie Gdańskim. Myślę, że da sobie z tym radę lub powie, gdzie szukać”.

 

„Oddaję teraz tasiemkę w dobre ręce”. . Gwarantuję ci, że przyniosę ją nieuszkodzoną. Wiem, komu ją powierzę. „Po monotonnym tygodniu, który przeleciał jak woda w potoku,w sobotę zadzwonił telefon stacjonarny. W słuchawce usłyszałem znany mi teraz głos pana Józefa” . Ludwiku, właśnie wróciłem od kolegi, wiesz tego, tutaj zawiesił głos, przyjedź do mnie mam coś dla ciebie. To nie jest rozmowa na telefon.

 

„Tak, ale proszę mi podać adres. Miałem akurat długopis w ręku, lecz okazał się niepotrzebny, gdyż mieszkał on na ulicy Kaprów w starej Oliwie, niedaleko Katedry. Wsiadłem do autobusu, żeby zjechać do śródmieścia i tam koło dworca głównego przesiadłem się do tramwaju, który zawiózł mnie na pętlę. Z stamtąd spacerkiem przeszedłem się na ulicę, na której mieszkał stary zegarmistrz.

Zapukałem do drzwi. Pan Józef natychmiast otworzył, nawet trochę się zdziwiłem. Dwa stuknięcia w drzwi i już otwarte. Pewnie pan Józef usłyszał jak zamykałem drzwi na klatkę schodową –pomyślałem”.

Więc mamy coś, ale to zbyt mało, aby wiedzieć wszystko. Wejdź.

 

„Zaprowadził mnie do pokoju, a sam poszedł do kuchni przyrządzić herbatę. Usiadłem przy okrągłym stole i zacząłem przyglądać się ciekawie starym meblom i obrazom na ścianie. Na szerszej ścianie wisiał obraz Ostatniej Wieczerzy, nieco u góry przechylony do przodu. Na innej ścianie oficer ułanów na koniu, pochylony, trzymający w lewej ręce krótką uzdę, w wyciągniętej do przodu prawej ręce białą szablę wzniesioną do góry. Pozycja postaci na koniu w galopie sprawiała wrażenie, że bierze on udział w szarży na wroga. Wstałem, aby bliżej przyjrzeć się uzbrojeniu jeźdźca”.

 

III. Michaił

Internowanie

 

<Ułani, ułani. Chłopcy malowani. Niejedna panna za wami poleci>. To śpiewał pan Józef widząc mnie przyglądającemu się obrazowi, wnosząc zarazem na tacy dwie szklanki z herbatą. Tak, tak, to były dobre czasy. Służyłem w ułanach w II pułku Ułanów Sandomierskich pod komendą pana majora Gerarda Kornata. Niestety tragiczny los go spotkał. W 1939 roku stacjonowaliśmy w miasteczku Kobzuny na kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Nasza kompania składała się z czterech szwadronów kawalerii i jednego szwadronu konnej artylerii.

Mieliśmy w razie konieczności do pomocy jednostki wojsk ochrony pogranicza. Stan kadry oficerskiej składał się z majora Kornata. Porucznika Mariana Patalasa, podporuczników Jana Sakisa i Edmunda Jelińskiego.Zaś podoficerów zawodowych mieliśmy dwóch, to jest szef kompanii plutonowy Mirosław Marończak i wachmistrz Kacper Gołobucki.

W dniu 17 września nasz patrol dał znać o przekroczeniu granicy polsko-rosyjskiej przez wojska sowieckie. Szykowaliśmy się do obrony miasteczka, gdy dotarł do nas rozkaz o nie wszczynaniu walki z wojskami rosyjskimi. Mieliśmy czekać na dalsze wydarzenia i na dalsze rozkazy. Nie zaogniać sytuacji, kiedy to walczono z wojskami niemieckimi w centrum kraju.                                                                                   

Rosjanie weszli do miasteczka z czołgami i artylerią. Otoczyli  koszary i wysłali parlamentariuszy do rokowań z naszym dowódcą. Rosyjscy wysłannicy nie mieli nic pokojowego do zaproponowania, jedynie przekazali żądanie generała Morozowa,dowodzącego tym odcinkiem frontu, aby nasze wojsko złożyło broń i nie opuszczało koszar. Po zdaniu broni będziemy przebywać w nich, jako internowani pod nadzorem wojska rosyjskiego.                                                                   

Uczestniczyłem,jako oficer zwiadu na naradzie zwołanej przez majora Kornata, dotyczącej zaistniałej sytuacji. W wyniku narady zdecydowano, że mam się udać do sztabu generała Morozowa z prośbą o wyjaśnienie sytuacji,  jaki będzie nas status po złożeniu broni i jak długo będziemy przetrzymywani w internowaniu. Dowódca wyznaczył do delegacji polskiej mnie, wachmistrza Gołobuckiego znającego dobrze język rosyjski i kaprala Szykułę.                                                           

Jako dodatkowe zadanie otrzymaliśmy polecenie pilnej obserwacji otoczenia koszar i rozeznania się, co do ilości wojska rosyjskiego w Kobzunach i środków ataku, jakimi oni dysponują? Wyszliśmy z koszar powiewając białymi flagami. Byliśmy bez broni. Nawet ja, jako oficer nie miałem pistoletu w kaburze. Po przejściu jakieś sto metrów usłyszeliśmy okrzyki < stoj, stoj, > i zatrzymaliśmy się.

Zostaliśmy otoczeni przez może piętnastu żołnierzy sowieckich z bagnetami na karabinach skierowanymi na nas. Jeden z nich z dwiema gwiazdkami na pagonach, widocznie oficer, podszedł do nas i zapytał < a wy, kto i do kuda?> Wtedy wachmistrz Gołobucki odparł, że my deputowani i proszę nas prowadzić do komandira. Ten z dwoma gwiazdkami wydał rozkaz, aby nas przeszukać czy nie posiadamy broni.                                       

Po tej nieprzyjemnej dla nas chwili, poprowadzono nas do sztabu generała Morozowa. Sztab mieścił się w dwupiętrowej kamienicy przy rynku, należącej do burmistrza miasta, pana Mileckiego. Budynek było widać z daleka, gdyż nad wejściem wisiał czerwony transparent, a na nim w grażdance jakieś hasło. Po bokach  wejścia, przed którym stało dwóch uzbrojonych wartowników, łopotały dwie duże czerwone chorągwie z emblematami młota i sierpa. Nowego herbu radzieckich komunistów.

Po dotarciu w asyście żołnierzy pod sztab, usłyszeliśmy znów <stoj> i zatrzymaliśmy się. Oficer wszedł do sztabu, a po chwili wyszło z niego czterech żołnierzy w niebieskich otokach, odebrali nam białe chorągwie i przeprowadzili ponowną rewizję łącznie z przeszukaniem kieszeni. Potem kazali nam czekać.                                                                          Po godzinie czekania poczuliśmy znużenie i zaczęliśmy się oglądać za czymś, na czym można byłoby usiąść. Poleciłem wachmistrzowi Gołobuckiemu, aby zapytał czy możemy gdzieś przysiąść. Ten ,o to zwrócił się do pilnujących nas żołnierzy. Jeden z zapytanych żołnierzy odwrócił się i poszedł do sztabu. Po kilku minutach żołnierz wybiegł ze sztabu, za nim oficer strasznie krzycząc i przeklinając.

Oficer ów następnie podszedł do nas i powiedział <nie nada sedit’ja, wy, wy czekat’>. Po trzech godzin czekania, kiedy o niczym innym nie myśleliśmy, jak tylko usiąść na byle czym, ze sztabu wyszedł ponownie ten sam oficer z niebieskim otokiem na czapce, coś krzyknął do pilnujących nas wartowników, ci zaś wskazali nam rękami w kierunku sztabu i powiedzieli <idu>.

W obszernej sieni na parterze raz jeszcze zostaliśmy zlustrowani przez tego z niebieskim otokiem, a potem wpuszczeni do pokoju, w którym przy stole siedział generał Morozow. Że to był generał poznać można było po naramiennikach, gdyż tylko on miał na nich duże złote gwiazdy. W pokoju było jeszcze z pięciu oficerów niższej rangi i ten z niebieskim otokiem, widocznie odpowiedzialny za ochronę generała. Straż została przed drzwiami.

Na nasze powitanie po polsku Dzień Dobry, generał uśmiechnął się i odpowiedział <Dobryj Den>.

 

Ta odpowiedź wzbudziła we mnie nutę sympatii do generała i pomyślałem sobie, że może nie będzie tak źle. Po zasalutowaniu i przedstawieniu się każdego nas tak z rangi, jak i z nazwiska, generał wskazał nam miejsce i powiedział <proszu sadit’sa> i <ja słyszu> lub coś takie, co ja zrozumiałem, jako słucham. Wtedy rozpocząłem, że z upoważnienia komendanta wojskowego miasta Kobzunia chciałbym wiedzieć, jakie są warunki naszej kapitulacji i złożenia broni. Jakie są zamiary rosyjskiej władzy wojskowej wobec nas? Mówiłem po polsku, a wachmistrz Gołobucki tłumaczył.                                                                         

Z boku przy niskim stoliku siedział wojskowy z jedną małą gwiazdką na epoletach i zapisywał wszystko w stenopisie. Kiedy skończyłem, a sierżant Gołobucki dokładnie to przekazał, zapanowała cisza. Może trwało to kilka minut, kiedy generał Morozow odezwał się. <Nu da>, <znaczy się, chcielibyście wiedzieć to, czego ja nie wiem, tu generał lekko zarechotał, za nim zarechotali wszyscy oficerowie.Tylko ten z niebieskim otokiem patrzał na nas uważnie, nie otwierając ust.

 

<Polska jest w stanie wojny z Niemcami. Walki trwają na przeważającym terytorium kraju. Nasz rosyjski rząd mając na uwadze to, że Niemcy zbliżają się do naszej granicy, chcąc zabezpieczyć los ludności białoruskiej i ukraińskiej mieszkającej na wschodnich terenach Polski postanowił ludność tę chronić przed okropnościami wojny. Los Polski jest już przesądzony. Nie wytrzyma niemieckiej nawały ognia i żelaza.

My nie wiemy czy Niemcy nie posuną się dalej i nie zaatakują terenów, które teraz zajęliśmy. A to oznaczałoby wojnę z Krajem Rad. Ludność polska mieszkająca na tych terenach powinna być zadowolona, że nie dotkną jej okropności wojny, gdyż i ona znajduje się pod naszą opieką.

Musicie czekać może lada dzień staniecie się sojusznikami Radzieckiej Rosji i wspólnie będziemy bić niemieckich faszystów. Więc zadanie na dziś dla wojska polskiego, nie atakować wojsk rosyjskich, gdyż weszliśmy tu, jako wybawiciele, złożyć broń i czekać. Czas pokaże, co będzie dalej. My czekamy też na rozkazy z Moskwy. Nie złożycie broni, zaatakujemy was>.                                     

<Z naszą przewaga w środkach ogniowych zdobędziemy wasze umocnienia w jednym dniu. Ale wtedy nie będziecie potraktowani, jako internowani, lecz jako jeńcy wojenni. My potrzebujemy ludzi do roboty na Syberii. Tam też znajdzie się dla was miejsce. Czekamy na waszą odpowiedź do jutra do godziny ósmej>.                                       

Generał odwrócił się do tego z czerwonym otokiem i wydał rozkaz: <Służbowy, odprowadzić>. Ten sprężył się, zastukał obcasami, zasalutował i powiedział <da, jest’ towarisz gienerał!>. Nam zaś wskazał ręką do wyjścia. Na zewnątrz zawołał sześciu żołnierzy do eskorty, sam stanął na czele naszej grupy i ruszyliśmy w kierunku koszar.

Major Kornat , kiedy zrelacjonowałem nasze spotkanie z generałem Mrozowem podszedł do okna, odsłonił firankę i patrzył na plac alarmowy, jakby tam wypisana była rada, co dalej ma zrobić. Jakie wydać rozkazy? Po chwili milczenia, odwrócił się i powiedział: <panowie oficerowie jak wiecie w kraju trwają walki z przeważającymi siłami wroga. My oficerowie powinniśmy z wojskiem pójść na pomoc krajowi. Jednak zostaliśmy podstępnie i zdradziecko napadnięci przez Rosję Sowiecką. W zaistniałej sytuacji nie możemy pójść na pomoc ani podjąć walki z przeważającymi siłami przeciwnika. Musimy przyjąć warunki narzucone nam przez generała Morozowa. Zarządzam zbiórkę kompanii w pełnym uzbrojeniu na placu alarmowym jutro na godzinę siódmą>.                                                                                                         

Na moją uwagę, że Rosjanie nie podpisali konwencji genewskiej w sprawie jeńców wojennych, dowódca odpowiedział, że my nie będziemy jeńcami, a internowanymi, i to jest zupełnie inny status niż jeńcy wojenni, a poza tym nie mamy wyjścia.

Na drugi dzień został ogłoszony alarm o godzinie szóstej. Wojsko w pełnym uzbrojeniu i koniami stawiło się na placu alarmowym. Oficerowie i podoficerowie stali przy swoich rotach. Jedynie wachmistrz Gołobucki towarzyszył dowódcy.

O godzinie siódmej pięćdziesiąt pięć otworzono bramę koszar. Przed bramą stali ustawieni: samochód terenowy tzw. gazik z ochroną, drugi gazik a w nim generał Morozow w towarzystwie oficerów, dwa samochody ciężarowe pełne uzbrojonych, sowieckich sołdatów. Samochody przejechały przed frontem kompanii i zatrzymały się.Wyskoczyli w pierwszym rzędzie ci z ochrony, potem wysiadł generał ze świtą i jednocześnie na rozkaz zaczęli wyskakiwać żołnierze rosyjscy z ciężarówek

.Żołnierze ustawili się w dwuszeregu i zostali przeprowadzeni na tył naszej kompanii.Dzieliło ich od nas z dwadzieścia metrów. Generał podszedł do majora Kornata i zasalutował.Wtedy ze świty generała wysunął się jeden z oficerów, wyciągnął jakiś papier i zaczął czytać po polsku. Dzisiaj już dokładnie nie odtworzę tego, co czytał ów oficer, ale mówiąc ogólnie treść jego wystąpienia brzmiała mniej więcej tak ;

< Rząd i Rada Komisarzy Ludowych Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich upoważniła nas do złożenia oświadczenia, że Polska toczy wojnę z Niemcami, która zakończy się całkowitą klęską Polski, dlatego postanowiono, że dla ochrony interesów ludności białoruskiej i ukraińskiej zamieszkałej  na wschodnich terenach Polski należy wkroczyć z wojskiem na te obszary. Podpisał za rząd i radę komisarzy ludowych: sekretarz generalny Wkp(b) Józef Stalin.

Po odczytaniu tej proklamacji oficer odwrócił się w kierunku generała Morozowa, ten skinął głową i obaj podeszli do majora Kornata.Generał Morozow zapytał czy jesteśmy gotowi do złożenia broni i uznania siebie za internowanych, gdyż taki status będzie nam teraz przysługiwał. Ten odparł, że tak. Poproszono, więc o wyznaczenie oficera odpowiedzialnego za złożenie broni. Oficera odpowiedzialnego za przekazanie zasobów wojskowych i przekazanie koszar, wyznaczonemu rosyjskiemu komendantowi .               

 Zaczęło się składanie broni.W oczach oficerów i żołnierzy widziałem skrywane łzy.Oprócz karabinów żołnierze mieli również zdać szable, bagnety i noże. Oficerowie musieli zdać broń osobistą i szable, zatrzymać mogli jedynie noże.Po złożeniu broni żołnierze pod komendą oficera rosyjskiego i pilnowani przez rosyjskich sołdatów odprowadzeni zostali do koszar.Oficerowie i podoficerowie zawodowi zaś odprowadzeni po ochroną do jednego z pomieszczeń koszarowych.   

 Po zakwaterowaniu w nowym miejscu poprosiliśmy prowadzącego nas oficera o umożliwienie zabrania nam swoich rzeczy osobistych z budynku sztabu jednostki, gdzie dotychczas przebywaliśmy skoszarowani przygotowując się do obrony koszar. Oficer ów przeprowadził nas pod strażą, przy czym pilnował, abyśmy nie wchodzili do innych pomieszczeń.                                                                                                               

Rankiem następnego dnia do koszar wjechał gazik za nim odkryta ciężarówka z ławkami na pace, a za nią drugi gazik.W obydwu gazikach siedzieli uzbrojeni żołnierze rosyjscy. Samochody zatrzymały się na placu alarmowym. Z pierwszego gazika wyszedł oficer z czteroma gwiazdkami na pagonach, chyba kapitan i udał się do kwatery naszego dowódcy.Po kwadransie major Kornat zarządził zbiórkę oficerów i podoficerów zawodowych w celu przekazania wiadomości przyniesionych przez rosyjskiego oficera.

Według niego mieliśmy zabrać wszystkie swoje rzeczy osobiste, gdyż zostaniemy odtransportowani do obozu oficerskiego, gdzie będą dobre warunki i nie będzie straży, a jedynie nieuzbrojona służba wojskowa.Wszystko to okazało się jak Rosjanie mówią <jerunda>?/Blaga, kłamstwo/.

Do pobliskiego Podbieża podwieziono nas pod strażą. Widziałem, że żołnierze mieli karabiny gotowe do strzału. Podjechaliśmy pod dworzec kolejowy. Kapitan rosyjski wysiadł i udał się na dworzec kolejowy, aby sprawdzić ruch pociągów.Po jakimś czasie wyszedł klnąc soczyście i zwrócił się do towarzyszącego mu porucznika, coś mu gorączkowo tłumacząc. Obaj naradzali się chwilę, po czym kapitan ponownie poszedł na dworzec. Po chwili ukazał się nam prowadząc z sobą kolejarza. Wsiadł do „gazika” i cała kolumna ruszyła za nimi.

Przejechaliśmy kilka wąskich uliczek i wjechaliśmy na centralny plac miasta. Kolejarz,który jechał w pierwszym „gaziku” pokazywał kierowcy kierunek. Objechaliśmy plac i zatrzymaliśmy się pod dwupiętrowym budynkiem, na którym wisiała tablica z napisem po rosyjsku ” МИЛЪИЦЯ” /MILICJA/.

 

Samochody   zatrzymały się, kapitan rosyjski podszedł do nas i ruchem ręki nakazał nam zsiąść. Potem podszedł do naszego dowódcy, zasalutował i zaczął coś mówić rosyjsku.Major zawołał wachmistrza Gołobuckiego, aby ten tłumaczył. Okazało się, że nie mamy dzisiaj pociągu do miejsca przeznaczenia, dlatego nie widzi on innej możliwości noclegu dla nas jak w celach aresztanckich komisariatu milicji.

Oczywiście otrzymamy odpowiednie jedzenie, a cele nie będą zamknięte, aby w nas nie wzbudzać zbytniej podejrzliwości. W celu ochrony nas wyznaczy kilku żołnierzy. Kapitan  przeprosił nas, czym rzeczywiście nie wzbudził naszej podejrzliwości.                           

Na drugi dzień po śniadaniu ponownie w kolumnie trzech samochodów udaliśmy się na dworzec. Tam w poczekalni dworcowej oczekiwaliśmy na pociąg. Zauważyłem zaciekawienie ludzi wchodzących do poczekalni, w ich spojrzeniach nie zauważyłem nic wrogiego. Przemykali oni chyłkiem udając, że nie patrzą. Był w ich spojrzeniu lęk, przed żołnierzami rosyjskimi.

Po południu, gdzieś około godziny drugiej wojskowi poderwali się, kazali nam wstać i udać się na peron. Usłyszeliśmy gwizd parowozu. Po chwili na dworzec wtoczył się pociąg towarowy. Zapiszczały hamulce i pociąg  zatrzymał się.

Inny oficer rosyjski w randze porucznika podszedł do pierwszego wagonu, skąd wyglądał już jakiś żołnierz, lustrując wzrokiem naszą grupę. Na chwilę doszło do jakiejś sprzeczki pomiędzy porucznikiem i żołnierzem. Z pierwszego wagonu wychylił się drugi żołnierz, ten chyba był, co najmniej podoficerem, jeśli nie oficerem, gdyż na naramiennikach zauważyłem kilka małych gwiazdek.

„Nasz” porucznik pokazywał jakiś papier tamtemu, tamten zaś soczyście po „rusku” zaklął i usłyszałem tylko, a raczej bardziej się domyśliłem powiedział <nu to dawaj>.

Pod konwojem udaliśmy się do pierwszego wagonu. Oczywiście były to wagony towarowe. Do pilnowania nas wyznaczono z grupy konwojującej pięciu żołnierzy i porucznika. Po wejściu do wagonu okazało się, że żołnierze w jednej części wagonu mieli zbudowane z belek prycze z materacami wypchanymi słomą. Na środku wagonu stał jakiś prymitywny żelazny piec, którego rura wychodziła w dachu na zewnątrz wagonu. Na piecu zaś stał żeliwny kociołek przymocowany za uszy drutem do piecyka.

Po trzech godzinach jazdy pociąg się zatrzymał gdzieś w polu. Żołnierze z hukiem otworzyli suwane drzwi wagonu. Porucznik rosyjski wyjrzał z wagonu chwilę popatrzał w jedną stronę, potem drugą. Przyglądał się widokowi, który rozciągał się przed nim. Chyba stwierdził, że pociąg zatrzymał się we właściwym miejscu, gdyż rozkazał swoim żołnierzom opuścić wagon, a nam gestem nakazał wysiadać. Muszę tu powiedzieć, że mieliśmy niezłego stracha widząc przed nami pola i nieco z boku mały las. Czyżby tutaj miał być kres naszej ziemskiej wędrówki.

Spojrzeliśmy po sobie i chyba każdego z nas nurtowała ta sama myśl. Przyzwyczajeni do wojskowego sposobu grupowego chodzenia utworzyliśmy dwuszereg oczekując rozkazu pójścia do przodu. Oficer odszedł na stronę i za chwilę przywołał do siebie jednego z żołnierzy, chyba kaprala, gdyż zauważyłem na jego pagonach dwie belki.

Pomyślałem, że naradzają się jak nas wyprawić na tamten świat. Staliśmy tak może z pół godziny oczekując na dalsze wydarzenia. W pewnej chwili od strony lokomotywy usłyszeliśmy gwizd, maszynista puścił parę na tłoki i pociąg ruszył do przodu. Kiedy minął nas ostatni wagon spojrzeliśmy na drugą stronę torów dotychczas dla nas niewidoczną. W oddali tak według mojej oceny odległości ze trzy kilometry, widać było niedużą cerkiew i niską zabudowę wiejskich domów.

 

Porucznik coś krzyknął do żołnierzy, ci ustawili się w szyku marszowym.Dwóch przed nami w odległości trzech metrów od naszej grupy, trzech natomiast za nami też w odległości jakiś trzech metrów. Oficer rosyjski stanął z boku naszej kolumny po prawej stronie i wydał rozkaz <szagom marsz>.                                                                                       

Ruszyliśmy  więc przez tory w kierunku wsi i cerkwi. Popatrzyliśmy po sobie, widziałem u każdego z nas odprężenie na twarzy. Jednak nie po to tu przyjechaliśmy, aby nas bez świadków zlikwidować. Gdyby chcieli się nas pozbyć nie musieliby aż tutaj nas przywozić. Można było to zrobić i w Kobzuniu na odludnym miejscu. Jakaś otucha wstąpiła w moje serce. Może nie będzie tak źle.

Po przekroczeniu torów przed nami rozciągały się pola, na których rosły buraki cukrowe. Nic innego na polach nie było widać jak tylko wzdłuż i wszerz jak okiem sięgnąć buraki i tylko buraki. Trudno nam było posuwać się do przodu, gdyż nie było tutaj żadnej ścieżki nie mówiąc już o drodze. Szliśmy po polu buraczanym, co raz to zahaczając nogami o wysokie liście buraków. Po przejściu może ze dwóch kilometrów okazało się, że akcja wykopywania buraków już się rozpoczęła w tej wsi, gdyż weszliśmy na pole, na którym leżały kopce wyrwanych buraków. Liście leżały oddzielnie, zgromadzone w stertach.

Idąc dalej natrafiliśmy na kilku ludzi i traktor z dwiema przyczepami. Ludzie ci widłami wrzucali buraki na przyczepy. Gdy zauważyli nas przerwali pracę i z ciekawością przyglądali się naszej grupie. Po przejściu dalszych pięćdziesięciu metrów porucznik rosyjski wydał komendę <stooj!>.

Zatrzymaliśmy się, a on cofnął się do miejsca, gdzie pracowali ludzie, których przed chwilą mijaliśmy. Gdy podszedł do nich, jeden z nich stanął naprzeciwko wojskowego. Porucznik o coś musiał pewnie zapytać, ponieważ zapytany   ręką wskazywał do przodu w prawą stronę od naszej grupy. Żołnierz za chwilę przyszedł do nas, pokazując ręką abyśmy szykowali  się do dalszej drogi,wydał komendę <prawo na  marsze!> i ruszyliśmy w prawo.

Okazało się wkrótce, że prowadził nas do drogi biegnącej do wsi. Dobrze, że wyszliśmy na drogę, gdyż przejście na przełaj było uciążliwe, gliniasta ziemia przyklejała się nam do butów, przez co nogi musiały dźwigać dodatkowy ciężar.

 

Droga była nieutwardzoną, drogą z piasku i ziemi. Zwykłą drogą wiejską. Cieszyliśmy się i z takiej drogi, gdyż pod nogami nie mieliśmy więcej gliniastego pola. Każdy z nas i rosyjscy żołnierze też, potupali nogami żeby zrzucić z butów glinę. Kiedy jako tako uporządkowaliśmy nasze buty i nasze mundury, ruszyliśmy do przodu.

Do wioski było tak na oko z pół kilometra. Podchodzimy do pierwszych domostw, a tu ciekawostka, bo drogę przegradzał szlaban a przy nim sowiecki żołnierz z karabinem na plecach. „Nasz” porucznik podszedł do żołnierza pokazał mu jakiś papier, żołnierz zasalutował obrócił się w kierunku domostw i wskazał ręką na niewielki budynek na skraju wsi.Po chwili żołnierz odwiązał sznurek od podpórki szlabanu i pchnął go mocno do góry. Szlaban uniósł się, żołnierz przytrzymał sznurek i przeszliśmy.

Doszliśmy do środka wioski. Stało tam kilka chałup chłopskich krytych strzechą i jeden murowany parterowy budynek, a na nim napis, jak przeczytał wachmistrz Gołobucki <Kolchoz im.Lenina w derewne <Staryja Karpina> i wytłumaczył następująco: Kolektywne gospodarstwo we wsi Stara Karpina”.                                           

A więc to był tak zwany przez Polaków kołchoz, gdzie wszystko było wspólne. Garnki, miski i kobiety, i pola. Nikt nie miał nic własnego. Musiało to chyba mocno boleć miejscowych chłopów przyzwyczajonych do własnego pola i własności prywatnej.

Podeszliśmy po ów budynek.”Nasz” porucznik wydał komendę <stooj>, i zatrzymaliśmy się wszyscy. Wszedł do budynku.Po kilku minutach wyszedł z jakimś oficerem w czapce z niebieskim otokiem, jak się później dowiedzieliśmy był to oficer policji politycznej tzw. Enkawude w randze kapitana, wraz z nimi dwóch sołdatów też z niebieskimi otokami na czapce.

„Nasz”  podszedł do nas, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, spojrzał na tamtego i tylko nam zasalutował. Zrozumieliśmy, że jego dozór się zakończył, my jesteśmy oddani pod „opiekę” tego drugiego. Enkawudzista stanął naprzeciwko nas coś powiedział po rosyjsku i dodał <ponimajete>, wtedy wachmistrz Gołobucki odpowiedział <da>. Nam zaś przetłumaczył, że kapitan nas wita, że dotarliśmy do miejsca internowania i odtąd będziemy pod jego „opieką”. Jego żołnierze mają nas odprowadzić do miejsca zakwaterowania.

Okazało się wkrótce, że naszym miejscem zakwaterowania była cerkiew, a właściwie mała wiejska cerkiewka nieużywana, jako miejsce kultu.Tę cerkiewkę widzieliśmy idąc polami do wsi. Pod bramą cerkiewki stało dwóch sowieckich sołdatów z karabinami na ramionach. Widząc nas otworzyli jedną połowę bramy.

To, co zobaczyliśmy po wejściu do wnętrza zamurowało nas. Staliśmy jak odrętwieni. Nie wiem jak długo ten stan trwał, gdyż z odrętwienia wyrwało nas głośne trzaśnięcie bramy. Nie będę drobiazgowo opisywał tego, co zobaczyliśmy niemniej kilka szczegółów przytoczę.               

 Otóż pierwsze, co się rzuciło w oczy to ilość oficerów przebywających w cerkiewce. Tak według mojej oceny mogło tu być około pięćdziesięciu osób. Panował tu niesamowity zaduch i coś jakby zapach stęchłego zboża. Ławek nie było, za to po bokach zbudowane z nieheblowanego drewna piętrowe prycze. Na środku stał metalowy czworokątny piec, na dwa paleniska. Na nim i obok niego różne gary, metalowe czajniki, metalowe konwie i wiadra do wody. Nieco dalej od pieca dwa rzędy stołów i ław takoż z nieheblowanego drewna.

Tam, gdzie kiedyś stała ściana z ikonostasem, jak by to wyjaśnić na przykładzie kościoła, tam gdzie zawsze znajduje się ołtarz, czyli prezbiterium, widniała ogromna sterta słomy. Na nasz widok ktoś z obecnych krzyknął <baczność>, stanęliśmy i my na baczność.

Jeden z obecnych oficerów podszedł do nas stanął naprzeciwko majora Gerarda Kornat, zasalutował i zameldował. <Panie majorze, rotmistrz Pawlicki melduje: obóz internowania Stara Karpina. Stan oficerów jeden pułkownik, dwóch podpułkowników, jedenastu majorów, czternastu kapitanów, dziewięciu rotmistrzów, pięciu poruczników, sześciu podporuczników, siedmiu chorążych, ośmiu podoficerów zawodowych w tym dwóch starszych wachmistrzów, dwóch wachmistrzów, trzech plutonowych i jeden kapral. Trzech oficerów i jeden podoficer zawodowy chorzy>.

Nasz dowódca zasalutował, przedstawił się potem wystąpił jeden krok do przodu obrócił się w prawo i ręką wskazywał kolejno na nas, a my wymienialiśmy stopień wojskowy, imię i nazwisko.Potem kapitan wstąpił do szeregu i powiedział do rotmistrza Pawlickiego, niech pan da komendę spocznij.

Po komendzie spocznij otoczyła nas gromadka oficerów z pytaniami. Każdy z nich był ciekaw skąd jesteśmy, czy walczyliśmy z Rosjanami, jak przebiegało poddanie się wojsku rosyjskiemu. Po wszystkich odpowiedziach, zaczęliśmy oglądać się za jakimś miejscem do spania. Wtedy okazało się, że każdy musi zadbać o siebie i w tej chwili nie ma żadnej wolnej pryczy. Musimy zorganizować sobie materiał i sami wykonać prycze. Tymczasem możemy zamieszkać w stercie słomy. Na pewno będzie nam wygodnie.

W obozie panował wewnętrzny regulamin stworzony przez samych oficerów. W wojsku czas i życie musi biec uporządkowanym torem. W następnych dniach zaczęliśmy przyzwyczajać się do życia w gromadzie. Okazało się, że można wyjść indywidualnie na zewnątrz. Trzeba tylko podać jakiś wymyślony powód pilnującym sołdatom, i tak oni <nie poniali>, o co chodzi.

Najczęściej wyglądało to tak, że mówiło się coś do nich po polsku i wskazywało ręką na środek wsi i pytało <Wy poniali>, na co sołdat nie chcąc dać poznać, że nie zrozumiał odpowiadał: <Da, da nu ja poniał>. I to wystarczył, aby wyjść na wieś i poszukać coś, co było potrzebne.

W celu policzenia obecnych, czyli sprawdzenia stanu osobowego zawsze na rano przychodził w towarzystwie dwóch żołnierzy, oficer z niebieskim otokiem na czapce, kazał nam się ustawić w dwuszeregu i liczył. Widać było, że robił to pobieżnie, gdyż nigdy się nie pomylił i nie sprawdzał sprawdzał ilości oficerów będącymi chorymi.Tylko pytał oficera dyżurnego <skolko bolnych>, ten zaś odpowiadał po polsku pięć, sześć lub jakąś inną liczbę. Sowiecki oficer zapisywał coś i wychodził w asyście tych dwóch. Prawdopodobnie od całkowitej ilości stanu osobowego odejmował liczbę chorych i w ten sposób wyliczał ilość pozostałych.

Sowieccy oficerowie , co dwa dni się zmieniali, lecz sposób liczenia obecnych u każdego z nich był taki sam. To też szybko zauważyłem, że tak naprawdę nie przywiązują specjalnej uwagi, co do stanu osobowego oficerów zgromadzonych w cerkwi. Warto było o tym pamiętać, gdyż już wkrótce w mojej głowie zaczął kiełkować pewien plan.

Pewnego dnia oficer Nkwd zjawił się u nas rano z jakimś cywilem i po przeliczeniu stanu osobowego zwrócił się do nas przedstawiając owego cywila jako kierownika tutejszego kołchozu, który z łamaną polszczyzną zaapelował do nas o pomoc w zbiorach buraków cukrowych.Pomoc ta byłaby dobrowolna, gdyż on nie może nam za pracę zapłacić, ale za to wynagrodziłby to w towarze, to jest dobrym obiadem w stołówce kołchozu i wędlinami z własnego wyrobu.

 

Tutaj muszę dodać, że jako oficerowie, mimo niepodpisania przez Związek Sowiecki Konwencji Genewskiej na temat jeńców wojennych nie byliśmy zmuszani do pracy fizycznej. My byliśmy internowanymi i nie bardzo wiedzieliśmy, czym osoba internowana różni się od jeńca wojennego.

 

Po apelu kierownika kołchozu zgłosiło się kilku oficerów i podoficerów zawodowych.Oczywiście ja też się zgłosiłem.W sumie było nas dwunastu chętnych.Do pilnowania  wyznaczono dwóch sołdatów z karabinami.

 

Michaił

 

Udaliśmy się z kierownikiem kołchozu do budynku, w którym mieściły się biura kołchozu. Po chwili wyszedł jakiś mężczyzna znacznej postury, wysoki gdzieś z dwa metry, brodaty, spod czapki wychodziły mu długie włosy, tak według mnie około pięćdziesięcioletni i dość sympatyczny. Przedstawił się, jako Michaił i powiedział, że będzie naszym brygadzistą. Dwóm z nas kazał pójść za nim do szopy na tyłach budynku.  Po chwili przynieśli pięciopalczaste widły, pewno do ładowania buraków. Michaił kazał nam wsiąść do przyczepy podłączonej do traktora,a sam wszedł do ciągnika, zapuścił motor i ruszyliśmy. Nie będę tutaj szczegółowo opisywał naszej pracy, jedno wszak chciałbym zaznaczyć, że lepiej było na polu, niż tkwić w zatłoczonej cerkwi. W pracy nie urywaliśmy sobie rękawów, ot tak na spokojnie, żeby się nie namęczyć.                                                                         

Po śniadaniu w cerkwi  o dziewiątej,przychodziliśmy po strażą dwóch sołdatów do budynku kołchozu, gdzie czekał już na nas Michaił. Każdego dnia, o godzinie trzynastej udawaliśmy się do kołchozowej stołówki, gdzie rzeczywiście gotowano smaczne i pożywne obiady.   O godzinie siedemnastej kończyliśmy pracę, dostawaliśmy porcję kiełbasy i wymarsz do miejsca internowania.                                                       

Pewnego dnia, gdy już załadowaliśmy dwie przyczepy burakami, Michaił jak zawsze wsiadł do kabiny traktora i chciał uruchomić silnik. Wał silnika tylko parę razy się obrócił, ale silnik nie zaskoczył. Próbował jeszcze raz potem jeszcze raz, ale bez rezultatu. Silnik odmówił posłuszeństwa.Michaił wyszedł z kabiny, obszedł ciągnik to z jednej strony to z drugiej strony. Popukał w silnik kluczem francuskim, chwilę postał, widać było, że się zastanawia, co jest przyczyną, że nie można zapuścić silnik.

Ponieważ interesowałem się wtedy pączkującą u nas motoryzacją, trzeba tutaj przypomnieć, że był to rok 1939 i samochodów było w naszej okolicy, gdzie stacjonowaliśmy jak na przysłowiowe lekarstwo, podszedłem bliżej ciągnika i zapytałem;       <w czom dieło>. On spojrzał na mnie tak jakoś bezosobowo, tak jakby nie ode mnie wyszły te słowa. Potem powiedział <ach to wy> i dodał <motor nie choczu robotat‚>. Zapytałem, mogę zobaczyć.Michaił wolno skinął ręką.

Spojrzał na mnie jakby chciał coś zapytać, ale nie powiedział słowa. Obszedłem ciągnik z lewej strony, potem z prawej, pochyliłem się i spojrzałem pod silnik. Zauważyłem po spodem silnika kilka wiszących kropli paliwa. Idąc wzrokiem skąd wyciekało paliwo doszedłem do ręcznej pompy paliwowej służącej do odpowietrzania układu paliwowego. Złapałem po chwili za pokrętło pompy i okazało się, że jest ono luźne, co mogło mieć wpływ na przepływ paliwa,a tym samym uruchomienie silnika było niemożliwe. Gestem przywołałem kierowcę i wskazałem na pokrętło. Wtedy Michaił dotknął pokrętła i powiedział <da jasno>.                                                                                                         

Od tego przypadku z silnikiem zauważyłem, że Michaił coraz to bardziej zbliża się do mnie, próbując nawiązać ze mną jakiś kontakt. Nie mówił teraz zwracając się do mnie towarzysz lejtnant, tylko pan.Pan to, pan tamto.Nie odmieniał słowa pan przez przypadki.                   

Dla niego pan, to jest pan.To zagadał do mnie, to poczęstował papierosem. My wszyscy z brygady roboczej zwracaliśmy się do niego po prostu Michaił. Nie wiedziałem, co oznaczają jego starania i do czego miałyby służyć. Miałem chęć wybadać, co on chce mi powiedzieć, lecz żeby nie spalić moich zamiarów musiałem do sprawy zabrać się bardzo ostrożnie. Ponieważ zawsze wokół nas ktoś się kręcił, zauważyłem, że Michaił w momentach obecności postronnych osób w naszej bliskości,  odsuwał się, a szczególnie jak w pobliżu był jakiś z pracowników kołchozu, nie mówiąc już o żołnierzach rosyjskich. Tych się bał i tak dziwnie na nich spoglądał.

 

Wreszcie na początku listopada nadarzyła się okazja być z nim na osobności. Otóż od pewnego czasu w moim lewym bucie zaczęła się robić dziura i ziemia z pola zaczęła wchodzić przez nią do środka. Podczas przerwy obiadowej zagadnąłem Michaiła, podniosłem nogę i pokazałem mu spód buta, zagadnąłem czy w kołchozie nie ma szewca. Roześmiał się i zapytał jak długo chodzę z dziurą w bucie. Odpowiedziałem, że od tygodnia.Wtedy zaprowadził mnie do magazynu, otworzył kluczem drzwi i weszliśmy do środka. Kołchozowy magazyn był dobrze zaopatrzony.

Na jednym z regałów stał rząd wojskowych używanych butów w dość dobrym stanie. Wskazał ręką i powiedział <bieri>. Wzdragałem się po obcych nosić buty i zapytałem czy nie ma nowych. On otworzył szafę, a tam stały nowiuśkie sapagi. W pierwszej chwili chciałem wziąć, lecz się wstrzymałem. Co będą myśleli o mnie koledzy oficerowie?Te używane, tak na czas naprawy mogłem założyć na nogi. Ściągnąłem stare, założyłem używane, przytupnąłem i powiedziałem <chorosze sapagi!>.  Wtedy Michaił odparł, żebym usiadł. Wyciągnął paczkę papierosów poczęstował mnie i przypaliliśmy. Widziałem, że chce on coś mi powiedzieć. Podszedł do drzwi otworzył je zobaczył czy ktoś nie podsłuchuje, potem zamknął.

<Pan, powiedział do mnie chcę ci powiedzieć, że ja jestem prawosławnym popem. Swoją służbę Bogu i ludziom pełniłem w tej cerkwi, którą w 1925 roku zamieniono na magazyn zboża i słomy z chwilą, kiedy mnie aresztowano i założono tutaj kołchoz. Święte obrazy, cały ikonostas, ławki, spalono. Zdrapano nawet malowidła na ścianach.

Dzwony zabrano.                                                                                   

 

Nie zrobiła tego miejscowa bogobojna ludność. Do tych niecnych czynów sprowadzono Nkawudzistów. W moim domu zamieszkał sekretarz partii. Nkawudziści chodzili po chałupach i zabierali chłopom święte obrazy. Zabrano im ziemię i wszystkich wcielono do kołchozu. Tych, co chcieli bronić świętej wiary wywieziono tak jak i mnie na Sybir. Tutejsza ludność jest zastraszona. Boi się nawet między sobą rozmawiać. Nie wiadomo, kto doniesie. Jeden boi się drugiego. Ja widzę, co się dzieje. Widzę też waszych oficerów. Bolszewicy napadli na wasz kraj,a mówili nam,że idą oswobadzać naszych braci mieszkających u burżujów i kapitalistów, u polskich panów.A oswobodzili ich z ich własności.

 

Pan, ty się mnie nie bój. Jak coś potrzebujesz mów śmiało. Ja ci pomogę. Widzę też was oficerów.Myślę sobie, co oni zamierzają z wami zrobić. Na pewno tam u góry w Moskwie,mają dla was niespodziankę.Ja znam dobrze historię Rosji i Polski. Nigdy w tej historii nie było tak, że Polacy gromadnie wracali z Rosji do swojego kraju. Zawsze było to odwrotnie. Polacy etapami wysyłani byli na zesłanie na Sybir. Byłem prawie dziesięć lat na zesłaniu koło Magnitogorska, tam spotykałem wielu Polaków deportowanych po rewolucji z terenów, które kiedyś przed rozbiorami należały do Polski.

 

Słuchałem go z ciekawości, lecz coś we mnie się obudziło, co mógłbym nazwać podejrzliwością, czy aby to, co on mówi jest prawdą. W szkole oficerskiej mieliśmy wykłady na temat działalności wywiadowczej, prowokacji i metod działania obcych wywiadów. W naszej jednostce wojskowej często prowadziłem rozpoznanie sowieckiego wywiady na naszym terenie, jako, że mieszkało w okolicy sporo ludności białoruskiej podatnej na propagandę rosyjską.

 

Może on jest z Nkawude i udaję tylko.Może wie o mojej działalności w jednostce wojskowej i stara się dociec i ustalić czy to właśnie ja. Stara się przybliżyć do mnie w celu wysondowania nastrojów w naszym obozie. Czekałem, kiedy zacznie mnie wypytywać. Chciałem i ja go zapytać jak to się stało, że pozwolono mu wrócić tutaj z powrotem do tej właśnie wsi. Miałem właśnie o to go zapytać, gdy nagle otworzyły się drzwi do magazynu i stanął w nich kierownik kołchozu. Zapytał,a co wy tutaj robicie.Zauważyłem, że Michaił przestraszył się, zaniemówił, lecz po chwili odparł.<towarisz naczalnik ja tolko jego upomianuł obuw, czto eto było otwierstwie u niewo w sapogach>, <nu da choroszo> odparł tamten. Coś tam jeszcze mówił o pracy, żeby nie leniuchować i tak dalej. Michaił odwrócił się do mnie mrugnął okiem i powiedział <choroszo, nu my idiom>.

 

O mojej rozmowie powiadomiłem komendanta naszego obozu pułkownika N.Pułkownik okazał zainteresowanie moim meldunkiem. Poprosił, aby dołączył do nas podpułkownik S., aby i on wysłuchał, co mam do powiedzenia. Ponieważ ze względu na możliwość stałej inwigilacji przez Nkawudzistów,z mojego meldunku nie sporządzono notatki służbowej. Oficerowie zalecili mi ostrożność w kontaktach z Michaiłem, a z próby nawiązania przez niego dalszych rozmów ze mną, zostałem zobowiązany do składania stosownych meldunków. Przez dłuższy czas nie miałem okazji bycia sam na sam z Michaiłem.

Zawsze przy nas kręcili się chłopi z kołchozu, co uważałem za naturalne, pracując zespołowo przy zwożeniu buraków cukrowych. Jedna myśl zaprzątała mój umysł, chodziło mi o potwierdzenie przez miejscowych, że Michaił był rzeczywiście popem. Do tego potrzebny mi był wachmistrz Gołobucki. On znał dobrze język rosyjski i mógł w rozmowie z miejscowym chłopem nawiązać najpierw znajomość, a potem odnieść się do wiary, do cerkwi.

Postanowiłem działać w tej materii sam nie pytając o zgodę komendanta naszego obozu. Najpierw rzeczywiście wtajemniczyłem wachmistrza. Powiedziałem mu o mojej rozmowie z Michaiłem i o zadaniu, jakie go czeka. Miał to robić powoli. Wypatrzyć sobie jakiegoś chłopa, uśmiechać się do niego często. Pomagać mu przy pracy. Zagadnąć. Z początku kilkoma słowami, aby go nie przestraszyć, i tak z dnia na dzień być coraz bliżej niego.

 

Wachmistrz Gołobucki zadanie, jakie mu przedstawiłem uważał za rozkaz, to też następnego dnia rano zgłosił się do pracy. Przez kilka następnych dni przyzwyczajał do siebie pracujących z nami chłopów. A że z natury był to człowiek wesoły wkrótce udało mu się zyskać przychylność nie tylko jednego chłopa a nawet kilku. Sam Michaił często do niego zwracał się po imieniu Kacper. Tu muszę dodać, że w pracy wszyscy mówiliśmy sobie po imieniu. Zwracając się do siebie oficjalnie wymienialiśmy stopień wojskowy. Tutaj rzadko zdarzała się taka okoliczność.

 

Wkrótce i my z naszej grupy pracujących na polu wołaliśmy do niego Kacper. Na pewno to uproszczenie ułatwiło mu w nawiązaniu kontaktu. Toteż po kilku dniach wachmistrz Gołobucki zameldował mi o wykonaniu zadania. Tak to prawda. Michaił był tutaj kiedyś popem. Przynajmniej jedno było pewne. Poleciłem Kacprowi, aby starał się nawiązać bliższy kontakt z Miszą i wypytać, go jak to się stało, że pozwolono mu wrócić do miejsca gdzie był niegdyś kapłanem.

 

Z końcem listopada coraz bardziej pustoszały pola, z których zwoziliśmy buraki cukrowe. Pozostały jeszcze niewielkie hałdy liści buraczanych zwożonych do ogromnych ziemnych silosów. Liście przeznaczone były na kiszonki dla bydła. Nasza praca zbliżała się ku końcowi.

 

Pewnej niedzieli kierownik kołchozu zaprosił nas na świąteczny obiad z okazji zakończenia zbiorów. Wtedy nadarzyła się sposobność porozmawiania z Miszą bez zbędnych świadków. W obiedzie udział wzięli też zaproszeni goście z miasta i z okręgu. Byli to przeważnie towarzysze funkcyjni partii komunistycznej, sporo tajniaków, komendant miejscowego posterunku milicji i kilku czołowych Enkawudzistów z jednostki pilnującej naszego obozu.

Muszę tu przyznać, że obiad był wystawny jak na warunki kołchozowe, a może dlatego, że udział w nim wzięli wymienieni przeze mnie osobnicy. Nie będę opisywał szczegółowo menu, gdyż nie to jest ważne. Na stole nie zabrakło samogonu no, bo jak można byłoby obchodzić jakąś uroczystość bez alkoholu. Samogon pędzili w kołchozie dwaj wyznaczeni do tego pracownicy. Chociaż było to nielegalnie, to nikt z obecnych władz nie protestował. Widocznie u nich tak jest.

W mowie powitalnej naczalnik kołchozu wymienił wszystkich ważnych gości z imienia, otczestwa i nazwiska. Podziękował im za pomoc przy zbiorach, czym wzbudził u mnie wesołość. Przecież z nich nikt nawet nie kiwnął palcem, aby pomóc.Odniósł się także do pomocy grupy <polskich oficerow> i podziękował im. Po tej oficjalnej części zabrano się do jedzenia, przerywanego częstymi toastami na cześć gości i udanych zbiorów.

Musiał samogon być wysokoprocentowym trunkiem, co było widać prawie u każdego po charakterystycznych mocnym wydechem i takim dźwiękiem jak ” fuu,uuch,foo,wuu” po przełknięciu samogonu.

Obserwowałem dyskretnie Miszę, ale jego zachowanie przy stole nie odbiegało od innych współbiesiadników. Też wlewał w siebie spore porcje samogonu. Widocznie ten naród tak już ma. Jak jest samogon to trzeba z nim walczyć i lać go do gardła. Kiedy towarzystwo przy stole zaliczyło już sporo „sztakanów” i widać było ogólną wesołość, gdzieś z boku wyszedł kołchoźniany grajek Iwan z harmoszką i zaczęły się tańce. Najpierw przytupy, a potem towarzysze partyjni wyciągali do tańca kołchoźniczki i ruszyli w tany.

Korzystając z ogólnej wesołości, podszedłem do Michaiła i dałem mu znak ręką, że chciałbym z nim wyjść na bok. Wachmistrz Gołobucki widział, jak odchodzimy od stołu, podniósł się i dołączył do nas. Odeszliśmy spory kawałek od biesiadujących i zatrzymaliśmy się za żywopłotem odgradzającym część pola. Misza wyciągnął papierosy, przypaliliśmy.

Wtedy wachmistrz rozpoczął rozmowę. Wyjaśnił, w jakim celu tutaj przyszliśmy. Przyszliśmy tutaj Misza, aby porozmawiać z tobą na osobności. To, że byłeś w tej wsi popem, to już wiemy. Miejscowi ludzi to potwierdzili. Nas interesuje to, jak udało się tobie wrócić właśnie tu z powrotem. Tego nikt inny nie wyjaśni jak ty sam. Jeśli chcesz abyśmy ci zaufali bądź z nami szczery. Nie mamy możliwości zweryfikowania tego, co nam powiesz. Jako kapłan będziesz musiał przysiąc na krzyż Chrystusa, że mówisz prawdę. Po tych słowach zapanowało milczenie.

 

Michaił również milczał.Widać było w nim jakąś walkę wewnętrzną. Przez jego twarz przeleciał grymas wewnętrznego cierpienia. Przymknął oczy,po chwili ciszy otworzył,głowę przechylił do tyłu ,wpatrując się w niebo,tam szukając pomocy. Potem spojrzał na nas i zaczął opowiadać.

 

Opowieść Michaiła

 

To zrobiono z cerkwią już wiecie.Tego nie będę powtarzał. Po rewolucji w 1917 roku i przegranej przez białych wojny domowej rozpoczęły się rządy bolszewików.U nas we wsi zaczęło się to gdzieś w 1921 roku.   Bogatszych chłopów, jako burżujów i kułaków wywieziono na Sybir.Biedni chłopi najpierw obszabrowali domy i gospodarstwa zostawione na pastwę losu.Myśleli, że to wszystko, co zostało po nieszczęśnikach do nich będzie należało.A więc domy i ziemia.

Pomagali władzy w przejęciu całego majątku.Okazało się, że to, co ukradli musieli oddać.Władza utworzył kołchozy.Nie mieli ziemi, nie mieli bydła.Wszystko było wspólne. Kołchoźniane. Komu się nie podobało, musiał być cicho. Inaczej w nocy przyszli Nkawudziści i zabrali całą rodzinę.Wczoraj chłop był, na drugi dzień nie ma nikogo. Nikt nie pytał, co się z nim stało. Gdzie poszedł? Nic. Kamień w studnię. Cisza.

Kto był za ciekawy mógł podzielić los tamtego. Rosja to ogromny kraj. Miejsca dla opornych jest sporo. Ja miałem trochę ziemi. Takie małe gospodarstwo. Nie byłem bogaty. Zbiory każdej jesieni wykonywali u mnie miejscowi chłopi. Wystarczyło dla krowy i konika. Nie uprawiałem roli po to, aby coś sprzedawać. Miejscowa władza patrzyła na mnie krzywo, ale na razie nie ruszała. Wprawdzie już w 26 lutego 1922 roku w związku z wielkim głodem na Powołżu, który spowodowały ekipy aparatczyków partyjnych, rada Komisarzy Ludowych, szukając środków na zakup zboża za granicą wydała dekret na mocy, którego postanowiono zabrać cerkwi prawosławnej wszystkie kosztowności.

Okradzeniu cerkwi sprzeciwił się patriarcha Moskwy i Wszechrusi Tichon.Nie mogło być z jego strony jak i ze strony całego Patriarchatu zgody na zabranie poświęconych przedmiotów liturgicznych.To byłaby profanacja przedmiotów liturgicznych i obraza uczuć religijnych wszystkich prawosławnych.

Po naciskach i groźbach najwyższych władz bolszewickich patriarcha Tichon zgodził się na oddanie naczyń niepoświęconych. Za pozostałe przedmioty cerkiew pod jego kierownictwem chciała wpłacić na fundusz zakupy zboża pewną bardzo wysoką kwotę. Bolszewicy nie wyrazili zgody przyjęcia pieniędzy. Żądali dalej wydania wszystkich cennych utensyli niezależnie od ich przeznaczenia. Chcieli przez to jeszcze bardziej osłabić znaczenie cerkwi prawosławnej dążąc do jej całkowitej likwidacji.

W związku z odmową wydania wszystkich naczyń liturgicznych aresztowano patriarchę Tichona i wielu przedstawicieli patriarchatu.

W miastach lokalne władze zostały zobowiązane do zabrania z cerkwi wszystkich wymienionych naczyń. Na wieść o tym w wielu miejscowościach wierni stawiali opór nie dopuszczając do grabieży. Do największych zamieszek doszło w mieście Szui, gdzie wojsko strzelało do ludności. Padło kilku zabitych. W lutym 1922 roku Trybunał Rewolucyjny rozpoczął proces zatrzymanych w różnych zajściach w obronie cerkwi .54 osób duchownych i świeckich oskarżonych o czynny opór wobec konfiskaty.Zapadło 11 wyroków śmierci.                                                                                                                           

W naszej cerkwi nie mieliśmy drogocennych naczyń liturgicznych. Jedynie jeden kielich był wykonany ze złota. Pozostałe naczynia były ze srebra i pozłacane.Srebrne mieliśmy też lichtarze.Ja dowiedziałem się o tej akcji kilka dni wcześniej i ukryłem najcenniejszy kielich do „Krwi Pańskiej”, czyli ten złoty. Ukryłem też kilka innych przedmiotów, myślałem, że i tak oni nie będą wiedzieli ile i co znajduje się na wyposażeniu. Nie był prowadzony żaden spis naczyń, i dobrze. 

W małych wiejskich cerkiewkach nie było zwyczaju, aby robić spis.  Ksiądz wierzył sobie samemu.Chociaż muszę powiedzieć, że komisja, czyli złodzieje imienia Pańskiego żądali ode mnie takiego spisu.                   

I tak z dnia na dzień pomniejszano rolę religii w życiu naszej i nie tylko naszej wspólnoty cerkiewnej.Widocznie tam w Moskwie dokładnie zaplanowano, co zrobić z religią i z takimi jak ja.

 

Jak utworzono kołchoz, to wkrótce zaczęto zapisywać chłopów do partii.Sekretarz partii, który przyjechał gdzieś z góry,przyszedł pewnego dnia do mnie i powiedział, że partia zakazuje prowadzenia mszy. Już wcześniej wśród chłopów prowadzono agitację przeciwko religii. Domyślałem się, że powodem jego wizyty, jest brak wśród chłopów chętnych,do wstępowania w szeregi partii.

Chłopi jednak zawsze w niedzielę przychodzili do cerkwi. Brali śluby i chrzcili dzieci w cerkwi.Powoli zaczęło to się zmieniać. Miejscowe władze i sekretarz wzywali mnie do zaprzestania utrzymywania chłopów w ciemnocie. Oni są po to, aby chłopom stworzyć raj na ziemi. A ja ich tylko mamię i obiecuję raj po śmierci. I to nie wszystkim. „Religia to opium narodów”.                                                                                                                   

Pewnego dnia kołchozowy goniec przyniósł mi pismo zobowiązujące mnie do stawienia się w rejonowym komitecie partii. Spodziewałem się najgorszego. Całą noc nie mogłem spać. Różne myśli kłębiły się w głowie. Nazajutrz przed wyruszeniem do miasteczka O. wszedłem wcześnie do cerkwi, aby się pomodlić, aby otrzymać pomoc od naszego Pana Jezusa Chrystusa. Zatopiłem się w modlitwie i dopiero dźwięk cerkiewnego dzwonu przywrócił mi świadomość, że jestem tutaj i muszę udać się w nieznane. Zaprzęgąłem mojego konia do dwukółki, którą zazwyczaj jeździłem. Przeżegnałem się jeszcze na drogę i ruszyłem.

Do miasteczka dotarłem po południu. Zapytałem napotkanego mieszkańca, gdzie mieści się rejkom partii. Mieszkaniec ów widząc mnie przeżegnał się trzy razy a potem wskazał mi ręką, w którą stronę mam się udać .Po przejechaniu sporego kawałka przed skrętem w inną ulicę obejrzałem się do tyłu,człowiek ten stał jeszcze w tym samym miejscu czyniąc za mną znak krzyża.

 

Kiedy wjechałem w ulicę prowadzącą do komitetu z daleka zobaczyłem dwie czerwone chorągwie z sierpem i młotem wiszące na wejściem. Z bijącym sercem zbliżyłem się do budynku, przed którym stał wartownik z karabinem. Podałem mu wezwanie. On tylko spojrzał na nie i ręką wskazał drzwi wejściowe. Przypuszczam, że był to niepiśmienny chłop, a duża czerwona pieczątka na piśmie wystarczyła mu, aby stwierdzić, że ta „bumaga” jest ważna i interesant może wejść do budynku. W korytarzu przy stole siedział drugi żołnierz pilnujący wejścia do pokojów biurowych. Widocznie wiedział o moim wezwaniu, gdyż na moje pismo nawet nie spojrzał tylko powiedział pokój nr 3.     

W pokoju siedziało trzech mężczyzn ubranych w skórzane kurtki, spodnie bryczesy i wysokie buty.Trochę wyglądali na wojskowych, trochę na cywili.Wszedłem dalej i przedstawiłem się. Michaił Szukałow, pop ze wsi Stara Karpina i oddałem pismo siedzącemu przy stole. On przez chwilę popatrzył na pismo, odłożył je i spytał czy wy wiecie, że cara nie ma i powiedzcie, kto teraz rządzi w Rosji? Chwilę się zastanowiłem i odpowiedziałem.

W długoletniej historii carowie się zmieniali. Był czas wielkiej „smuty”, kiedy nie było cara. Był też i car samozwaniec. Potem znów na tronie siedział car. Z tego widać, że władza to rzecz nabyta. Nie zmieniał się tylko lud Rosji. Lud był i lud będzie, bo on jest solą i chlebem rosyjskiej ziemi. Historia się kołem toczy a lud nie zostanie wyrzucony poza nawias tej historii.

 

Sekretarz, bo to on niewątpliwie był, popatrzył na swoich towarzyszy i wtedy jeden z nich stojący pod oknem powiedział. Nasza bolszewicka partia i towarzysz Stalin zakazuje dalszego tumanienia ludzi w cerkwiach. Nastał nowy porządek, w którym brak miejsca dla religii. Doszły do nas słuchy, że wy mimo uprzedzeń dalej prowadzicie msze w cerkwi. Dajecie śluby i chrzcicie dzieci. Przeszkadzacie nam w wprowadzeniu nowego porządku. Nie będziecie dalej tego czynić. Odtąd śluby i chrzty odbywać się będą Radzie Gminy i będzie to prowadził uprawniony do tego urzędnik cywilny. Tak samo pogrzeby.Wy nie jesteście potrzebni, aby wysłać zmarłego na tamten świat.

 

Czy zrozumieliście? Jeśli nie to tym gorzej dla was. Nieprzestrzeganie zarządzeń Centralnego Komitetu Partii będzie karane.Według waszej religii wszelka władza pochodzi od Boga, czy nie tak? Więc macie słuchać tej władzy.Macie jakieś pytania?

 

Dzięki Bogu nie speszyłem się, moje serce nie zatrwożyło się. A więc to tak.To po to mnie wzywali do rejkomu partii.Oni wydali walkę samemu Bogu.To nie przyjmie się w bogobojnej Rosji. Oni chcą wychować miliony bezbożników.Setki lat wiary prawosławnej, tysiące cerkwi, monastyrów, klasztorów, tysiące popów, zakonników i zakonn- iczek czyżby to wszystko miało pójść na zatracenie. A inne wyznania chrześcijańskie i kościoły, i muzułmańskie meczety, i żydowskie synagogi. To wszystko miałoby pójść w ruinę. To wszystko było budowane przez setki lat.

Oni, ci słudzy szatana myślą, że wszystko w jeden dzień przewrócą. Ludzie mają żyć bez Boga i umierać bez Boga.Chcą im stworzyć raj na ziemi. Tego jeszcze nikomu się nie udało. Tylko miłosierny Bóg przygotował raj dla tych, którzy w niego wierzą i zachowują się według jego przykazań. Tylko samobójców chowa się bez kapłana i modlitwy. Z rozmyślań wyrwał mnie głos tego, który zwracał się do mnie o pytania.

A więc mówię jeszcze raz macie jakieś pytania? Spojrzałem na niego pewnym wzrokiem i zapytałem. Czyli Rosja będzie bez Boga? A co będzie w zamian? Nic? Czerwona Gwiazda zastąpi Boga? Sami powiedzieliście, że ja nie jestem potrzebny, aby zmarłego wysłać na tamten świat. Więc jednak „wasza nowa wiara” wierzy, że jest inny świat po śmierci? Tylko,że wy nie wiecie gdzie on jest?

Moje pytania były raczej stwierdzeniem tego, co ci spod znaku Czerwonej Gwiazdy przygotowali Rosji. Na tak zadane pytania nie oczekiwałem od nich odpowiedzi. Widziałem po nich, że nie bardzo wiedzą co mają odpowiedzieć. Ten siedzący przy biurku wstał i powiedział: Nie takich pytań oczekiwaliśmy od was.

Widzę, że wasz światopogląd jest inny od naszego i tym się różnimy.Tutaj jest pismo informujące was o zarządzeniu Centralnego Komitetu Partii w sprawach dotyczących wiary i cerkwi. To dla was. A tu, wskazał na drugie pismo leżące na biurku podpiszecie, że zostaliście poinstruowani o wymienionych zarządzeniach.

Spojrzałem na pisma leżące na stole i powiedziałem: jeśli chodzi o zarządzenia w sprawie wiary i świętej cerkwi rosyjskiej to w tej kwestii obowiązują mnie, jako osobę duchowną wytyczne mojej władzy zwierzchniej, biskupa, metropolity, i patriarchy Moskwy i Wszechrusi.

Wszystkie zarządzenia cywilnej władzy administracyjnej są uzgadniane z wymienionymi osobami i przekazywane dalej do prawosławnych kapłanów. Ja z tej racji nie mogę podpisać zarządzenia władzy cywilnej. Mogę jedynie powiedzieć, że słyszałem i zrozumiałem to, co do mnie mówiono. Czy mogę odejść? Myślałem, że mnie nie wypuszczą, że zostanę aresztowany i osadzony w ich więzieniu, o którym słyszałem jak najgorsze rzeczy. Toteż, gdy po chwili usłyszałem możecie odejść nie bardzo wierzyłem, że mnie wypuszczą.                                                   

 <Przemyślcie sobie to, co tu usłyszeliście. Jeśli nie będziecie stosować się do zarządzenia to na pewno jeszcze się spotkamy.>To ostatnie zdanie brzmiało jak groźba, bo i w takim tonie zostało wypowiedziane.

 

Całą drogę powrotną modliłem się gorąco do Boga: Boże nie pozwól, aby wiara naszych przodków została wyrugowana z rosyjskiej ziemi. Nie pozwól na kainową zbrodnię. Nie dopuść do niej. Nie pozwól, aby brat zabijał brata. Modliłem się do Pana naszego Jezusa Chrystusa: Panie oszczędź męki drogi krzyżowej naszemu narodowi, tak doświadczonemu ostatnią wojną i barbarzyńską rewolucją.

Panie pozwól mi odprawiać mszę święta na pamiątkę Twego Zmartwychwstania. Właśnie, to chyba tylko u nas w Rosji pierwszy dzień tygodnia nazwano <Woskriesienie>, <Zmartwychwstanie> na pamiątkę Zmartwychwstania naszego Pana Jezusa. Ci bezbożnicy ten dzień napewno przemianują inaczej, na <niedelnik>,tak żeby pamięć o tym dniu i o Panu Jezusie zaginęła.                                                                     

 Po przyjeździe do Starej Karpiny pierwsze moje kroki skierowałem do cerkwi, aby tu znaleźć duchowe pocieszenie po przeżyciach w rejkomie. Byłem mocno roztrzęsiony wewnętrznie rozmową z nową władzą.Podszedłem pod ikonostas i uklęknąłem przed ikoną naszego Pana Jezusa na krzyżu. Wpatrywałem się w Jego Święte Oblicze naznaczone bólem ukrzyżowania.

Modliłem się, Panie jak wielkie męki przeszedłeś. Co z Tobą zrobili ci,którzy nie chcieli uwierzyć,że jesteś Panie Królem,”a królestwo Twoje nie jest z tego świata”. Cały poświęciłeś się Panie dla ludzi,a oni co Tobie uczynili.                                   

 Nagle zobaczyłem jak spod cierniowej korony zaczęła ciec Święta Krew.Spojrzałem na inne rany Jezusa i z nich też ciekła Jego Krew.Przez moje ciało od głowy aż do samych stóp przeszedł gorący dreszcz, wyciągnąłem chusteczkę, aby zetrzeć pot z mojego czoła i wtedy poczułem silny ból całego ciała. Nie wiem jak długo to trwało, gdyż po bólu przyszło na mnie jakieś odprężeni. Nie byłem w stanie się poruszyć.

Dopiero cerkiewna sygnaturka wyrwała mnie z odrętwienia. Spojrzałem jeszcze raz na ikonę Ukrzyżowanego Chrystusa i zdawało się mi, że Pan jeszcze mocniej zwiesił głowę.To zdarzenie w cerkwi odebrałem, jako znak dla mnie.

Zrozumiałem, co mnie czeka. Więc przede mną mnie cierpienie. Bóg na tego, kogo sobie umiłował zsyła cierpienie. Złoto czyści się w ogniu.Im bardziej będzie bolało, tym samym dusza będzie się coraz bardziej wznosić na wyżyny świętości. Pomodliłem się jeszcze do Ducha Świętego o wspomożenie mnie i dodanie odwagi.

Przyszła niedziela i jak zawsze przed godziną ósmą udałem się do cerkwi, aby przygotować się do mszy. W cerkwi ubrałem stosowny ornat tudzież kłobuk. Zapaliłem na chwałę Pana świece w lichtarzach i przejrzałem święte księgi, aby wybrać tekst na dzisiejszą niedzielę. Przygotowałem patenę i kielichy, chleb i wino i czekałem zatopiony w modlitwie na przyjście wiernych.

Kiedy diak Sofron dzwonem wybił godzinę ósmą, odwróciłem się, żeby zobaczyć moją stałą gromadkę wiernych. Nie byłem zdziwiony, widząc te same osoby, co zazwyczaj. Kilkoro staruszków i babć wstało z ławek i razem ze mną się przeżegnało.Im już nic nie groziło.Nikt nie mógł ich wyrzucić z pracy.

Propaganda komunistyczna traktowała ich obojętnie. Czekali, aż zejdą z tego świata w sposób naturalny. Młodych nie było.Nie było nawet dzieci.Nic dziwnego.Nawet w szkole kładziono nacisk na wychowanie bez Boga.Zakładano drużyny młodych pionierów i dla starszych pionierów.

Wszędzie ideologia bolszewicka.Pod pozorem zabawy indoktrynowano dzieci zniechęcając je do kościoła.Wtedy, kiedy odbywała się msza oni dla dzieci organizowali przedstawienia, wycieczki, na których obecność była obowiązkowa.

Teraz chrzty nowonarodzonych dzieci nie odbywały się więcej w cerkwi.Wieczorami oglądając się, aby nikt nie zauważył ich koło domu księdza, przemykali chyłkiem cicho pukając do drzwi.     Otwierałem i mimo, że byli już w mieszkaniu cicho prosili o udzielenie chrztu w ich domu.Tak samo było ze ślubami.

Tylko wieczorami, jak się ściemniało udawałem się do młodych.aby udzielić im sakramentu małżeństwa. Obydwie ważne dla nich ceremonie powtarzali w urzędzie gminy przed urzędnikiem cywilnym.

Pewnego kwietniowego poranka pod mój dom zajechał samochód, na skrzyni ładunkowej siedziało czterech uzbrojonych żołnierzy.Z kabiny kierowcy wyszedł oficer z granatowym otokiem na czapce.Żołnierze zeskoczyli na ziemię, stanęli w dwuszeregu, oficer wydał rozkaz i żołnierze rozbiegli się otaczając dom z czerech stron.Oficer rozejrzał się dokoła potem razem z kierowcą podeszli pod mój domek. Wszystko to widziałem stojąc w pokoju jadalnym i patrząc przez firanki. Za chwilę udało się słyszeć głośne pukanie w drzwi wejściowe.

A więc to już, pomyślałem i poszedłem otworzyć drzwi.

Oficer bez pozdrowienia spojrzał na mnie i zapytał czy to Michaił Andrejewicz Szukałow. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak.

Powtórzył, a raczej stwierdził to wy, Szukałow. Ponownie odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Wtedy on wyciągnął jakiś dokument i odczytał, zgodnie z zarządzeniem Centralnego Komitetu Partii i Rady Państwa wzywa się obywatela, tu wymienił moje nazwisko, do oddania na fundusz specjalny wszystkich drogocennych, a przede wszystkim ze złota i srebra przedmiotów kultu i utensylii kościelnych. W przypadku oporu ze strony księży wymienione rzeczy należy zabrać siła.

Po odczytaniu owego papieru wręczył go abym mógł się z nim zapoznać. Odpowiedziałem, że w domu nie mam nic z tych rzeczy, wszystko potrzebne do odprawiania nabożeństw znajduje się w cerkwi. Wówczas oficer kazał mi zabrać ze sobą przybory osobiste i dodał: ubierzcie się też ciepło. Zrozumiałem, więc, że nie prędko tutaj wrócę. Przygotowałem małą torbę, do której włożyłem najpotrzebniejsze rzeczy.

Będąc już na dworze raz jeszcze spojrzałem w kierunku cerkwi i zobaczyłem otwartą na oścież bramę. Zdziwiłem się, gdyż o tej porze powinna być cerkiew zamknięta. Jeśli diak Sofron wchodził do cerkwi to zawsze bocznymi drzwiami. Powiedziałem do dowódcy tej grupy wskazując jednocześnie ręką w kierunku świątyni, że muszę zamknąć bramę cerkwi. Ten tylko się uśmiechnął szyderczo i powiedział, damy sobie z tym radę.Moi chłopcy zamkną a nawet ją gwoździami zabiją.

 

Zbliżając się do samochodu, którym miałem zostać zabrany, zauważyłem z boku świątyni drugi samochód, a na nim niektóre sprzęty z cerkwi. A więc to tak pomyślałem sobie przyjechali mnie zabrać, a przy okazji obrabować świątynię.Z parku obok cerkwi wyłoniło się dwóch żołnierzy. Jeden z nich niósł dwie długie deski. Stanęli przed otwartą bramą i zamknęli ją. Drugi wyciągnął młotek, przystawił jedną z nich na ukos, i przybił ją do bramy. To samo zrobił z drugą deską przybijając ją ukośnie w stosunku do pierwszej deski. Wyglądało to jak krzyż św. Andrzeja. Pomyślałem sobie święty Andrzeju przybito cię ponownie na drzwiach cerkwi, której jesteś patronem. Mój wzrok prześlizgnął się po krzyżu z desek, a potem do góry ku dzwonnicy. Tam przy dzwonie wydawało się, że mignęła twarz diaka Sofrona.Podniósł rękę żegnając się tym gestem ze mną.

 

Do miasteczka O. zajechaliśmy późnym popołudniem. Samochód podjechał pod placówkę NKWD mieszczącą się w budynku dawnej policji carskiej. Teraz służył, jako siedziba policji politycznej. Żołnierze pomogli zsiąść z samochodu i zaprowadzili mnie do budynku. Tam w korytarzu przy stole siedziało dwóch funkcjonariuszy.Widząc oficera poderwali się, a jeden z nich zameldował. Oficer przyjął meldunek, podszedł do gabloty z kluczami wziął jeden z nich, następnie się odwrócił i powiedział: wy pójdziecie za mną. Żołnierze obstawili mnie z tyłu.Któryś z nich pchnął mnie w plecy i ruszyliśmy do przodu, długim wąskim korytarzem.Oficer na końcu korytarza otworzył drzwi i ujrzałem schody prowadzące w dół do piwnicy.

Okazało się, że w piwnicach mieściły się cele dla aresztantów.Jedną z numerem 7 zgrzytając kluczami, oficer otworzył i pchnął mnie w głąb celi. Stanąłem na środku celi nie bardzo wiedząc, w którą stronę mam się ruszyć. Dopiero, kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności zobaczyłem cztery prycze i siedzących przy stole trzech mężczyzn. Jeden z nich podniósł się podszedł do mnie, wyciągnął rękę i powiedział Aleksander Karutin – ksiądz prawosławny ze wsi Pagulewa. Odwzajemniłem uścisk i powiedziałem Michaił Andrejewicz Szukałow – ksiądz ze wsi Stara Karpina. Dwaj pozostali też byli księżmi. Anatolij Konigarow i Iwan Pustelnikow. Znałem ich z widzenia. Spotykaliśmy się z okazji świąt. Wszyscy pochodzili z wiosek leżących w obrębie miasteczka. Jak się okazało oni też w podobny sposób zostali zatrzymani i przywiezieni tutaj.

 

Siedzą w celi już kilka dni.Opowiedzieli jak następnego dnia po zatrzymaniu, każdy z nich został doprowadzony do oficera NKWD, i przesłuchany na okoliczność nie przekazania „wyrobów kościelnych” Komisji do spraw uzyskania funduszy na zakup zboża za granicą. W piątym dniu od przesłuchania, kolejno każdego postawiono przed Sądem Okręgowym na sesji wyjazdowej.Sala sądu mieściła się w tym budynku.

Prokurator zarzucił im brak dobrej woli w wypełnianiu zarządzeń Komisji oraz ukrycie wyrobów kultu.Nadto wrogi stosunek do państwa sowieckiego poprzez prowadzenie agitacji kościelnej wśród obywateli.Są już po procesie.Sąd nie dopatrzył się okoliczności łagodzących i skazał każdego tytułem resocjalizacji na 13 lat obozu Pracy.Teraz czekali na transport do miejsca odbywania kary.

Minęło sporo dni, w których co jakiś czas to wprowadzano to wyprowadzano ludzi. O mnie jakby zapomniano.Wyczytywano nazwiska aresztowanych, potem doprowadzano ich przed oblicze „sądu”. To w jednej lub drugiej celi robiło się głośno.Widocznie oskarżony nie mógł pogodzić się z wyrokiem.Potem zapadała cisza.

 

Kiedy już przestałem liczyć dni mojego tu pobytu, drzwi do celi otworzyły się i wyczytano moje nazwisko. Pod strażą doprowadzono mnie do sali sądowej. Był to pokój kiedyś mieszkalny przystosowany na potrzeby tego sądu. Sąd, przed który mnie postawiono miał chyba uprawnienia sądu specjalnego.Nie było tu obrońcy chociażby z urzędu. Sąd składał się z sędziego i dwóch ławników, wszyscy w mundurach. Prokurator też w mundurze. Sąd, chyba wojskowy?

 

Nie będę szczegółowo opisywał jak wyglądał mój proces przed sądem, gdyż w niczym nie różnił się od opisanego przez księdza Aleksieja. Tę scenę sąd i prokurator mieli dobrze opanowaną. Sędzia nie zająknął się przy odczytywaniu wyroku. Ławnicy mieli przy tym kamienne twarze, tylko u prokuratora zdawało się mi mały uśmieszek w kąciku ust.

.

W akcie oskarżenia prokurator zarzucił mi,też już dokładnie nie pamiętam,ale między innymi prowadzenie nadal w cerkwi ceremonii ślubów i chrztów. Zmuszanie ludzi do kościelnych procesji. Wykonywania pochówków bez udziału pracownika urzędu gminy. Więc dokładnie dokładnie to samo, co moim poprzednikom.

 

Jako potwierdzenie przeczytał protokół przesłuchania anonimowego chłopa ze wsi Stara Karpina i zeznanie oficera biorącego udział w akcji odbierania przedmiotów kultu. Sędzia zapytał tylko czy oskarżony przyznaje się do winy. Wówczas wstałem i powiedziałem: nie widzę w oskarżeniu żadnej winy. To co mi się zarzuca jako przestępstwo, kapłani chrześcijańscy wykonywali przez stulecia. Sędzia spojrzał na mnie z groźną miną i powiedział do protokólantki: proszę zapisać, że obwiniony nie przyznaje się do winy.

 

A do mnie rzekł: proszę nie uprawiać tutaj propagandy. Mimo to chciałem dać do zrozumienia sądowi, że jak świat światem w cywilizowanych krajach nie skazuję się kapłanów za głoszenie Ewangelii, czyli Dobrej Nowiny naszego Pana Jezusa Chrystusa. W tym momencie sędzia powiedział: odbieram głos oskarżonemu. Następnie proszę odprowadzić oskarżonego. Termin następnej rozprawy zostanie ogłoszony później.

Dni leciały jeden za drugim powoli i w pewnej chwili straciłem rachubę czasu. Może to był dziewiąty dzień od mojego powrotu do celi, kiedy w korytarzu dało się słyszeć schodzenie po drewnianych schodach, potem kilka głośnych kroków dwóch osób. Po chwili ktoś przekręcił kluczem w drzwiach naszej celi. W drzwiach zobaczyłem jednego z żołnierzy. Ten bliżej stojący wywołał Michaił Andrejewicz Szukałow. Na chwilę zapadła cisza.

 

Z tyłu celi ktoś położył rękę na moim ramieniu i powiedział: to ty Michaił – poznałem głos Aleksieja – niech Bóg ma cię w opiece dodał.

 

Do Magnitogorska jechało nas w towarowym wagonie 16 księży, w tym 2-księży protestanckich, 3-księży katolickich i 11 prawosławnych.Wszyscy byli w wieku od 35 do 45 lat. Księża prawosławni poza jednym otrzymali ten sam wyrok 12 lat pobytu w łagrze pracy. Jeden otrzymał 10 lat. Pozostali księża od 8 do 11 lat łagru.

Obóz pracy znajdował się w Magnitogorsku na Uralu w obwodzie Czelabińskim niedaleko Kazachstanu. Rzeka rzeka Ural w tym miejscu przedzielała Rosję na część europejską i azjatycką. W 1743 roku caryca Elżbieta Romanowna ukazem zasiedliła azjatycką część kozakami orenburskimi. Tak powstała pierwsza osada na prawym brzegu Uralu.

W lewobrzeżnej części w 1929 roku zaczęto budować baraki dla pracowników mających budować kombinat przemysłowy. Obóz dla skazanych budowano w części azjatyckiej.

 

Na prawym brzegu rzeki Ural w niedużej odległości geologowie odkryli wielką górę zbudowaną z czystego żelaza.Górę nazwano Magnetic Mountain.W okolicznych mniejszych górkach i pod ziemią wykryto również rudy żelaza i innych metali stosowanych, jako dodatki uszlachetniające żelazo. Bogactwo na niezmierzoną skalę.Brakowało tylko hut do wytopu i walcowni do przetwarzania żelaza na gotowe wyroby. W 1927 roku Rada Najwyższa Komisarzy Ludowych ustaliła pierwszy plan 5-letni rozwoju przemysłowego kraju. Ten plan objął też Magnitogorsk.

Postanowiono zbudować ogromne huty i walcownie do przerobu wytopionego żelaza. Do wybudowania potrzebnych było ponad sto tysięcy robotników.Aby zapewnić taką ilość ludzi, bezustannie pracowały sądy skazując za wydumane przestępstwa. Państwo sowieckie miało z tego podwójną korzyść. Po pierwsze nie musiało tym ludziom płacić za pracę. Po drugie, ludzie skazani nie mieli żadnych praw, więc można było ich zakwaterować w byle, jakich barakach. Można było wobec nich stosować surową dyscyplinę. Opornych karano przedłużeniem wyroku. Na bieżąco stosowano karę karceru. Nagroda mogła być tylko jedna skrócenie o kilka miesięcy pobytu w obozie

Do baraków po drugiej stronie Uralu wieziono wielu skazanych w tym i nas księdzy.Po drodze pociąg zatrzymywał się w miastach, gdzie czekał grupy skazanych na długoletnie kary pracy w łagrach. Zajmowali oni puste dotąd wagony, a potem, gdy wagon zapełniły się dopychano skazanych do innych wagonów, już i tak pełnych. Do Czelabińska dotarliśmy po 10 dniach jazdy pociągiem Kolei Transsyberyjskiej. W pierwszym wagonie i w ostatnm znajdowali się żołnierze NKWD. Oni teraz wyskakiwali ze swoich wagonów, nadzorując nasze wysiadanie.

Cały pociąg składał się z 17 wagonów. Kiedy przyszedł rozkaz do wysiadania z pociągu wysypała się armia ludzi. Tutaj naocznie można było zobaczyć, na czym polegał sowiecki system budowania nowych obiektów przemysłowych. Zawsze był taki sam. Najpierw aresztowano ludzi pod pretekstem bądź to popierania burżuazji lub działanie przeciw socjalistycznej ojczyźnie. Pod tym oskarżeniem mieściły się wszystkie zarzuty wobec podejrzanego. Cięższe zarzuty jak szpiegostwo, sabotaż karane były z reguły wyrokami śmierci. Krążyło po naszym kraju powiedzenie Szefa NKWD Ławierntija Berii „dajcie mi tylko człowieka, a ja zarzuty już na niego znajdę”. Nasz kraj zamienił się w wielki obóz pracy przymusowej, do którego nieustannie sądy dostarczały robotników. Z Czelabińska daleką drogę do Magnitogorska po uformowaniu się kolumny, pokonywaliśmy pieszo eskortowani przez żołnierzy NKWD z psami.Żołnierze zaś mieli karabiny gotowe do strzału na okoliczność jakby komuś przyszła na myśl ucieczka.

Magnitogorsk w owym czasie małe miasteczko z   przeważnie drewnianymi domami z błotnistymi ulicami. Niewiele domów widziało się chociażby 2-piętrowych.Na obrzeżach mieszkali w jurtach Kirgizi i Kazachowie zajmujący się od wieków hodowlą bydła, koni i owiec. Rosjan było niewielu.Teraz sytuacja tego miasta miała się radykalnie zmienić. Przemaszerowaliśmy główną ulicą miasta nie wzbudzając zbytniej ciekawości u mieszkających tu ludzi. Po przejściu przez most na rzece Ural znaleźliśmy się w Azji. Z daleka widać było już niezliczoną ilość baraków dla pracujących tutaj ludzi.

Po drugiej stronie od baraków olbrzymi plac budowy,a na nim częściowo rozpoczęte budynki hal fabrycznych,kominy i budynki administracyjne. Wokół tego hałdy ziemi, koparki, furmanki ciągnięte przez konie, nieliczne samochody i rozrzucone w nieładzie materiały budowlane. Przy tym wszystkim setki, a może tysiące ludzi krzątających się przy budowie. Kopiących i przerzucających ziemię. Przewożących taczkami materiały budowlane. Mrowie ludzi, ogrom sprzętu. Ruch jak na ogromnym mrowisku. Wydawało się, że to wszystko porusza się bez określonego porządku. Na drugi dzień po zakwaterowaniu nas w barakach wszyscy nowoprzybyli zostali podzieleni na brygady robocze 10-12 osobowe. Do każdej grupy został przydzielony brygadzista z zarządu budowy, mający kierować pracami grupy.

 

Tak mijały lata, w których każdy następny dzień podobny był do poprzedniego. Praca była wielogodzinna ciężka, wyczerpująca. Nawet w niedziele byliśmy zmuszani do pracy. W barakach brud i smród, gdyż po ciężkiej pracy nikt nie miał siły do robienia porządków. Jedzenie było też marne, nie dodawało utraconych sił. Toteż śmiertelność wśród skazanych była wielka. Wyznaczono specjalną brygadę do zbierania zwłok zmarłych. Ta sama brygada w dzień obsługiwała kuchnię obozową i rozwozili posiłki po budowie. Mieli trzy duże wózki dwukołowe, na które wrzucali ciała. Prawie codziennie znajdowali na placu budowy zmarłych z chorób, których nikt nie leczył lub z wycieńczenia. Szybko podjeżdżali swoim wózkiem zabierali zmarłego, przykrywali czarną plandeką i zawozili do baraku zwanym przez wszystkich kaplicą. Jak zgromadzili kilka zmarłych przygotowywali pochówek.

Oczywiście nie było mowy o chrześcijańskim pogrzebie. Pogrzeby najczęściej odbywały się nocami, kiedy wszyscy spali, znużeni ciężką pracą. Cmentarz położony daleko od miejsca budowy w lesie. Prowadziła do niego piaszczysta droga, którą zmarli jechali w jedną tylko stronę. Kiedyś wybrałem się w tamtą stronę, chciałem zobaczyć groby, w których spoczywali ci wykorzystani do ostatnich sił skazani. Piaskowe kopczyki bez imienia i nazwiska.Modliłem się długo na cmentarzu za dusze zmarłych pochowanych tutaj bez kapłana i bez żadnej modlitwy.

Zmieniały się pory roku, zmieniał się też krajobraz budowy. Co jakiś czas przybywali nowi skazani i zajmowali miejsca tych leżących na cmentarzu. Coraz więcej powstawało budynków na ogromnym placu budowy.

Pewnego majowego dnia kopaliśmy ziemię w wykopie na kolejny budynek i przerzucaliśmy ją dalej na podstawione przyczepy.

 

Przyczepy były już załadowane i traktorzysta prowadzący podszedł do jednej z nich, chciał sprawdzić czy dobrze są zamknięte burty wówczas z nieznanych przyczyn burta przyczepy urwała się spadając mu na nogę. Traktorzysta jęknął z bólu i przewrócił się. Pomogliśmy mu podnieść się, lecz nie mógł stanąć na nogach, prawdopodobnie miał złamania w stopie.To wykluczyło go z dalszej pracy. Posadziliśmy go na taczkę i jeden z robotników zawiózł go do ambulatorium.     Brygadzista naszej grupy zapytał czy ktoś potrafi obsługiwać traktor. Zgłosiłem się ja. Nieraz podpatrywałem jak kierowca uruchamia traktor, jakie czynności wykonuje ruszając z miejsca i jakie podczas jazdy. Bywało, że od czasu do czasu podczas jazdy siedziałem na ławeczce obok kierowcy.

Zaprzyjaźniłem się nawet z traktorzystą, który nie był skazanym i przyjechał tu dobrowolnie z rodziną do pracy. Nieraz siadałem za kierownicą traktora kierowca stał za mną i uczył mnie jazdy. Kiedy kierowca na jakiś czas odszedł i nie było go w pobliżu przejeżdżałem z miejsca na miejsce. Chciałem się nauczyć prowadzenia traktora i pracy na tym sprzęcie. Byłoby to dla mnie przydatne, praca kierowcy była lżejsza niż praca robotnika kopiącego rowy lub przenoszącego materiały budowlane. Nie trzeba było mieć jakiegoś specjalnego dokumentu potwierdzającego zdanie egzaminu na prowadzenie traktora.

Umiałeś jechać lub obsługiwać jakąś maszynę, więc przydzielali cię do tej pracy. Nie zawsze okazywał to się właściwe, ponieważ wielu operatorów było niedouczonych i powodowali wypadki. W takiej sytuacji nie brano pod uwagę braku odpowiedniego wyszkolenia tylko uważano, że wypadek powstał z winy kierującego i sąd skazywał go na karę więzienia.

Kiedy więc brygadzista zapytał kto umie obsługiwać traktor patrząc jednocześnie na mnie zgłosiłem się szybko, aby mnie ktoś nie ubiegł. Odtąd moja praca stała się lżejszą. Zostałem zgłoszony, jako traktorzysta. Mój poprzednik miał wieloczęściowe pęknięcia w śródstopiu i nosił gips. To wykluczyło go na jakiś czas z pracy. Ponieważ tak jak wspomniałem wcześniej tutaj nikt nie pytał o dokumenty potwierdzające kwalifikacje zostałem więc traktorzystą.     Po dwóch miesiącach, po wyleczeniu złamania, poprzednik wrócił do pracy, a ja dostałem inny traktor. Wciągnięto mnie nawet na listę płac tylko, że otrzymywałem minimalne wynagrodzenie.

 

Wielu operatorów, sprzętu technicznego, techników i inżynierów tak z nadzoru jak i z wykonawstwa było pracownikami z naboru, nie byli skazanymi tylko przyjechało tu niejako dobrowolnie. Z czasem pobudowano bloki mieszkalne, przyjechała do nich rodzina, odtąd mogli zamieszkać wspólnie. Może upłynęło już 8 lat od chwili przekroczenia przeze mnie bramy obozu dla skazanych, kiedy mój kierownik pewnego dnia zapytał czy nie chciałbym wziąć udziału w szkoleniu na operatora koparki. Brakuje kilku operatorów, a on widząc jak sobie świetnie dałem rady z prowadzeniem traktora widziałby mnie chętnie na kursie obsługi koparki. Jako operator koparki miałbym lepsze warunki mieszkaniowe i nie podlegałbym tak ostrym rygorom skazanego. Pracując solidnie mógłbym się ubiegać o złagodzenie kary.

W odpowiednim czasie wystawi pozytywną opinię o mnie, co ułatwi w ubieganiu się o przedwczesne zwolnienie. W wielkim zaufaniu powiedział mi, że on sam jest synem kapłana prawosławnego, o czym tutaj nikt nie wie. Przed rewolucją ukończył wyższą szkołę techniczną w Petersburgu i otrzymał tytuł inżyniera budownictwa wodnego. Zanim rozpoczęła się I wojna światowa pracował przy regulacji rzeki Dniepr. Został powołany do wojska w stopniu podporucznika w batalionie saperów.Z chwilą wybuchu rewolucji jego oddział przeszedł na stronę czerwonych. Widząc, co oni robią z oficerami, którzy nie chcieli się do nich przyłączyć wyraził zgodę na pozostanie w batalionie.

Do niego nie mieli zastrzeżeń tym bardziej, że był oficerem niezawodowym. W walkach między czerwonymi i białymi nie brał udziału, jednak będąc pod dowództwem czerwonych, w wielu miejscach to albo niszczyli mosty i torowiska albo je w innym miejscu odbudowywali. Bywało tak, że zniszczony most przez nich samych musieli po kilku dniach odbudowywać. Dlatego też przy podkładaniu ładunków wybuchowych kontrolował dokładnie ich ilość, mając na uwadze późniejszą konieczność odbudowania mostu. Wiedział, że ja jestem skazanym kapłanem. Było mu wiadome jak władza sowiecka rozprawia się z cerkwią prawosławną i w ogóle z wiarą, jako taką.

 

Z biegiem czasu coraz bardziej zaprzyjaźniliśmy się tak jak na tutejsze warunki było możliwe. Muszę tutaj dodać, że nad przebiegiem budowy, kontaktach międzyludzkich jak i stosunku ludzi do budowy czuwały na miejscu odpowiednie władze polityczne i policja polityczna NKWD mając w szeregach pracujących, utajnionych donosicieli. Dlatego nie należało się zbytnio afiszować z sympatiami.

Oczywiście nie zastanawiałem się długo na propozycję kierownika i już następnego dnia po przekazaniu traktora rozpocząłem szkolenie. Polegało ono na części praktycznej, zostałem przydzielony operatorowi koparki mającemu mnie nauczyć eksploatacji i obsługi. Była to wielka angielska maszyna z silnikiem spalinowym zabierająca 2 metry sześcienne piachu naraz.

Tych maszyn było kilka. Były też stare koparki parowe używane kiedyś do kopania rowów. Teraz też używano je dalej do kopania wykopów i rowów mimo częstych awarii sprzętu. Tę spalinową, do której zostałem przydzielony, operator obsługiwał z kabiny za pomocą dźwigni i pedałów pod nogami. Moja praktyka początkowo polegała na przyglądaniu się pracy obsługującego. Stałem w kabinie z tyłu za jego plecami i uważnie przyglądałem się jego ruchom.

Po pracy trwającej zwykle 12-14 godzin moim obowiązkiem było wyczyścić łyżkę z resztek piachu, nasmarować smarem maglownicę i liny koparki, uzupełnić paliwo. Po tygodniu przyglądania się operator kazał mi usiąść na jego miejscu, sam zaś stanął za moimi plecami podpowiadając, jaką czynność mam wykonać.

Nabierałem łyżką piasek w jednym miejscu i wysypywałem w innym. Ponieważ wszystkie ruchu wykonywałem prawie bezbłędnie mój nauczyciel zdecydował, że od następnego dnia mogę samodzielnie podjąć pracę. Tak też się stało. Przydzielono mi koparkę i rozpocząłem kopanie. Moja sytuacja, jako więźnia zmieniła się teraz bardzo. Zostałem przeniesiony do baraków poza obozem i mieszkałem razem z operatorami koparek, spycharek, maszyn i dźwigów w tak zwanym baraku technicznym. W pokoju mieszkały jeszcze ze mną cztery osoby. Jedynym rygorem, jakim zostałem objęty to była konieczność codziennego rannego meldowania obecności w komendanturze obozu.

 

Tak mijały lata na pracy przy budowie olbrzymiego kombinatu. Muszę tutaj przyznać, że w pracy się nie ociągałem, to też wkrótce otrzymałem pochwałę dyrekcji budowy. Prawdę mówiąc praca nie była tak wyczerpująca siły fizyczne jak poprzednia przy łopacie i taczce.

 

Pewnego dnia po zakończonej pracy dowiedziałem się, że komendantura obozu zrobiła przegląd wszystkich zatrudnionych skazanych i tych najbardziej wychudłych zgromadzono w dwóch barakach. Strach obleciał wszystkich, gdyż podejrzewano, że zgromadzono ich po to, aby ich w jakiś sposób „unistorzyć” to znaczy zlikwidować, jako nienadających się do dalszej pracy i szkoda dla nich i tak głodowych racji żywnościowych. Wielu pozostałym natomiast wydano z magazynów nową odzież roboczą i buty. Co to miało oznaczać nikt się nawet nie domyślał? Następnego dnia nie wypuszczono do pracy tych zgromadzonych w dwóch barakach. Tak przez dwa dni.

 

Jednego dnia przyjechały na teren budowy dwa kryte samochody ciężarowe poprzedzone dwoma samochodami osobowymi. Z osobowych wyszło kilku oficerów różnej rangi i dwóch cywilów. Kiedy samochody się zatrzymały wyskoczyło z nich sporo różnych osób młodych i starszych . Niektórzy z nich nieśli na ramionach statywy i aparaty fotograficzne. Jak można było zauważyć byli to, więc reporterzy, dziennikarze i fotografowie. A ci z samochodów osobowych pewno musieli być jakimiś prominentnymi osobami władzy obwodowej a może z samej Moskwy. Oficerowie to pewno obstawa.       

 

Z budynku dyrekcji budowy wyszedł im na przeciw sam dyrektor i kilku jego zastępców. Wkrótce całe towarzystwo rozeszło się po budowie rozglądając się i robiąc zdjęcia. W pewnej chwili kilku dziennikarzy i jeden z przybyłych samochodem osobowym podeszło pod koparkę, którą akurat wykonywałem wykop. Towarzyszący im kierownik dał mi znak ręką, żeby się zatrzymać. Potem gestem przywołał do siebie. Na plakietce dziennikarza przeczytałem „Komsomolskaja Prawda”. Inni dziennikarze mieli plakietki w alfabecie łacińskim, z czego wnosiłem, że muszą to być dziennikarze zagraniczni. Ten z osobowego podszedł bliżej wyciągnął rękę i przywitał się ze mną. W tym czasie fotograf zrobił nam zdjęcie. Kierownik podziękował i gestem wskazał, że mam odejść. Nie pozwalając w ten sposób na rozmowę z dziennikarzami. Później dotarło do mnie, że tak to miało być. Przywitanie się, zdjęcie i do widzenia. Fotograf zrobił jeszcze zdjęcie koparki i mnie siedzącego w koparce.

 

Kilka dni później podszedł do mnie kierownik i pokazał mi egzemplarz „Komsomolskiej Prawdy” ,a w niej na tytułowej stronie zdjęcie ja z towarzyszem Bielajewem I zastępcą komisarza do spraw przemysłu. Drugie zdjęcie ja w koparce. Tytuł artykułu brzmiał: „Praca dla socjalistycznej Ojczyzny”. Treść artykułu mniej więcej taka Michaił Andrejewicz Szukałow Przodownik pracy socjalistycznej. Dawny pop prawosławny, dziś całkowicie zrehabilitowany pracownik budowy kombinatu metalurgicznego w Czelabińsku. Osiągnął najlepsze wyniki w pracy wśród operatorów maszyn. Dziennie przekracza w 50% normę w kopaniu rowów i wykopów pod hale produkcyjne. Wzywa wszystkich robotników do wydajnej pracy dla dobra naszej socjalistycznej Ojczyzny. Precz z zacofaniem przemysłowym.

 

Pół roku po owym zdarzeniu zawołał mnie do biura kierownik odcinka, na którym pracowałem i powiedział, że wystąpił pisemnie z wnioskiem do sądu o złagodzenie moje wyroku. Jako okoliczności przemawiające za zmniejszeniem wyroku podał moje zaangażowanie w pracy przy budowie kombinatu metalurgicznego, jestem wyróżniającym się pracownikiem nie szczędzącym sił, zaś moja praca została doceniona przez Komisariat do spraw przemysłu. Osobiście ze mną spotkał się towarzysz Iwan Bielajew I zastępca komisarza do spraw przemysłu.Do wniosku dołączył ów artykuł z gazety „Komsomolskaja Prawda”.     

 Oto powiedział kierownik, dzisiaj przyszła odpowiedź Sądu Obwodu Czelabińskiego, który na posiedzeniu niejawnym w dn. 2 lutego 1938 roku po rozpatrzeniu wniosku dyrekcji budowy Kombinatu Metalurgicznego w Magnitogorsku, dotyczącego anulowania dalszej kary przymusowej pracy obywatela Michaiła Szukałowa, biorąc pod uwagę jego nienaganną pracę dla dobra naszej sowieckiej ojczyzny i pozytywną opinię wystawioną przez dyrekcję wymienionego kombinatu, postanawia umorzyć dalsze wykonywanie kary z dniem jak powyżej. Tę sentencję kierownik odczytał osobiście, powiedział Michaile Szukałowie jesteście wolnym.

 

Potem podał mi pismo.Nie dowierzałem własnym uszom.Chyba to nie mnie dotyczy. Byłem ogromnie zaskoczony.W głowie się mi zakręciło, szukałem wolnego miejsca, aby usiąść. Minęła dobra chwila zanim dotarło do mnie, że tu jednak chodzi mnie .Wziąłem papier od kierownika szybko przeleciałem oczami po zapisanym druku. Był jeszcze dopisek, miejsce dalszego osiedlenia należy do wyboru wyżej wymienionego. Co mam teraz zrobić przeleciało mi przez głowę? Skakać do góry, objąć kierownika i podrzucać tak, żeby skakał razem ze mną? Ten widząc brak u mnie entuzjazmu powiedział i co nie cieszycie się? Ależ tak. Podszedłem do niego schwyciłem wpół i razem z nim rozpocząłem taniec radości.

 

Poszedłem do komendanta łagru i pokazałem mu moje zwolnienie.Nie był za bardzo zdziwiony. Też otrzymał wiadomość z obwodowego dowództwa NKWD w Czelabińsku o moim przedwczesnym zwolnieniu.  Na odchodne dał według niego dobrą radę.”Ty Michaił powiedział, uważaj na siebie. Nie wdawaj się w żadną polityczną agitację.Tym razem miałeś szczęście. Następnym razem nie będą się z tobą bawić. Możesz dostać kulkę w łeb i będzie po tobie. Nasza władza raz tobie darowała, drugi raz nie daruje”.

Od razu nie wyjechałem. Nie. Pieniądze, jakie do tej pory uciułałem może i starczyłyby na bilet. Ale co potem. I tak byłem w lepszej sytuacji od moich współwięźniów, ja miałem trochę pieniędzy, a teraz jak stałem się wolnym człowiekiem, na pewno otrzymam większe wynagrodzenie. Ci, którzy byli zwolnieni z obozu i tak musieli tutaj pozostać. Najpierw musieli popracować, trzeba było zarobić na bilet powrotny. Zazwyczaj wyglądało to tak, były więzień po wyjściu z łagru, dostawał pracę sprowadzał rodzinę i już tu zostawał. Ja nie miałem rodziny i nic mnie tutaj nie trzymało. Chciałem wrócić do Starej Karpiny.Tam było moja cerkiew, tam było moje miejsce.

 

Ucieczka

 

A teraz mówcie, czego oczekujecie ode mnie. Przysięgam na krzyż Chrystusa, tu wyciągnął zza koszuli mały krucyfiks zawieszony na rzemyku na szyi. Położył na figurkę dwa palce i powiedział, przysięgam na ten krzyż, że nie zdradzę nikomu tego, co mi zawierzycie. Jako znający język rosyjski, a właściwie białoruski, rozpoczął wachmistrz Gołobucki. Słuchaj Michaił my potrzebujemy cywilne ubrania dla dwóch osób dla porucznika i dla mnie. Najlepiej ubrania znoszone, wytarte,koszule i do tego swetry. Też czapki. W żadnym przypadku nowe. I buty też stare. Dwie stare łopaty. Do tego jedzenie. Na tydzień.    Myśmy postanowili stąd uciec do Polski. Nie chcemy czekać tutaj aż nas zwolnią. Nie możemy uciec wszyscy. Jesteśmy przygotowani na ryzyko. Ale bez ryzyka nie będzie powodzenia. Musimy w Polsce opowiedzieć, gdzie Rosjanie przetrzymują polskich oficerów. Wierzymy w twoją pomoc Michaił.                                                                 

Przez tydzień Michaił gromadził potrzebne rzeczy.

 

Postanowiliśmy wyruszyć do kraju nie mówiąc, oprócz majorowi Kornatowi, nikomu więcej, 28 października 1939 roku. Na szczęście mieliśmy mapę i niewielki kompas. Po tygodniu od naszej rozmowy Michaił, dał znak wachmistrzowi Kołobuckiemu, ten wyszukał mnie i razem poszliśmy do magazynu, w którym miał przygotowane wszystkie rzeczy. Poczekaliśmy aż się ściemni i dopiero wtedy zdecydowaliśmy się na przebranie. Michaił wyjrzał na zewnątrz, wykonał ręką ruch pokazując, że droga wolna.Szybko podszedł do każdego z nas czyniąc nam na czole znak krzyża. Jednym tylko słowem nas pożegnał <udacza>. Co znaczyło powodzenie. Z naszych prostych obliczeń wynikało,że idąc około 15 – 20 kilometrów dziennie, w przeciągu tygodnia dotrzemy do miasteczka przed Białymstokiem, gdzie Kacper Gołobucki miał krewnych. Nie wiedzieliśmy jeszcze nic o zajęciu Białegostoku przez armię czerwoną i ustaleniu w mieście rządów bolszewików.                                                                                                             

 Trochę to długo. Droga daleka. Szliśmy przeważnie wczesnym rankiem i po południu. Nie głównymi szlakami, ale leśnymi duktami i polnymi drogami. Początkowo spotykaliśmy wioski białoruskie .Tam podchodził pod domy Kacper i prosił o jedzenie. Białorusini o nic nie pytając dzielili się tym, co mieli. Im bliżej Polski tym coraz częściej spotykaliśmy polskie osady, tutaj też musieliśmy być ostrożni.Nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia. Potem jeszcze granica rosyjsko-niemiecka.Do miasteczka za Białymstokiem dotarliśmy 12 lub 13 listopada.Zamierzaliśmy początkowo przez tydzień dotrzeć do tego miejsca. Niestety potrzebowaliśmy piętnastu dni.

Odczekaliśmy w lesie aż się ściemni,aby niepostrzeżenie dostać się do domu,w którym mieszkała rodzina Kacpra. Ponieważ dłuższe przebywanie u nich wydawało się mi niepotrzebne,zatem zaopatrzony w niemiecką Kennkartę i jedzenie postanowiłem ruszyć dalej,do Puław gdzie miałem krewnych.Z Kacprem pożegnaliśmy się po żołniersku poklepując się po plecach i życząc wszystkiego dobrego i zobaczenia się ponownie po wojnie.                                                                                               

W końcu,po kilku dniach, unikając niemieckiej kontroli dotarłem do Puław, gdzie ja miałem krewnych. Resztę już wiesz.

 

IV. Johann

Johann August Pobbenow von Dreidorff

 

W poniedziałek zadzwonił do mnie pan Józef, abym niezwłocznie do niego przyjechał.Na moje pytanie, co się stało panie Józefie, odpowiedział, że zagadka została rozwiązana.Właśnie przyjechał od kolegi pracującego laboratorium kryminalistycznym w Komendzie Wojewódzkiej Policji.Pospiesz się jeszcze dodał. Wyczułem w jego głosie niezwykłe podniecenie.Już jadę.

 

Do Oliwy podjechałem tramwajem, potem z przystanku do ulicy Kaprów, gdzie mieszkał pan Józef było tylko kilka kroków. Nareszcie jest ten dom. Na drugie piętro wbiegłem biorąc po dwa stopnie na raz. Dzwonek. Pan Józef szybko otworzył drzwi, chyba stał za drzwiami i usłyszał jak biegnę. Siadaj powiedział. Wyciągnął kartkę ze skoroszytu i podał mi. Przeleciałem wzrokiem po zapisanych literach. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Oto, co było napisane na kartce:

Pobbenow Johann August von Dreidorff. Engelstein Kreis Angeburg os.

Więc to było moje prawdziwe nazwisko. Kątem oka zauważyłem, jak pan Józef obserwuje moją reakcję.                                                                   

 Po chwili powiedział; „wiesz teraz, kim jesteś. Nie oczekuję od ciebie żadnych słów dotyczących twojej osoby. Sam musisz się z tym zmierzyć, jak się określić? To będzie do ciebie należało. Już teraz powiem ci, nie będę miał za złe jeśli będziesz chciał poszukać twoich krewnych, jeśli ktokolwiek z nich żyje.Masz do tego prawo”.

Jak się do tego zabrać? Wszystkie niemieckie nazwy miast zostały zmienione z chwilą, kiedy Mazury zostały przyznane Polsce na mocy porozumienia USA, Wielkiej Brytanii i Związku Radzieckiego na konferencji w Jałcie w 1945 roku. Jak znaleźć miejscowości o takich nazwach Angeburg, Engelstein lub Dreidorf. Do tego trzeba mieć przedwojenną mapę Ostpreusen, czyli Prus Wschodnich. Skąd ją wziąć. Chyba tylko w muzeum. Wybrałem się, więc do muzeum pomorskiego w Gdańsku.Tutaj może znajdę pomyślałem.

Dla porównania wziąłem ze sobą aktualną mapę Polski.Pani, która wydawała karty wstępu na moje pytanie czy znajdę w muzeum niemiecką mapę Prus Wschodnich wskazała drzwi, z wiszącą na nich tabliczką Adam Miłosz kustosz muzeum. Zapukałem i po chwili drzwi otworzył starszy pan w okularach.   Poszukuję przedwojennej mapy Mazur, powiedziałem.                                                                                     

 

-Tak mamy odparł kustosz i zaprowadził pod regał wyłożony różnymi mapami.Wszedł na taboret i podał interesującą mnie mapę. Rozłożyłem obydwie mapy,polską i tą niemiecką na szerokim stole. Zacząłem szukać oczami kratka po kratce. Najpierw Angeburg. Znalazłem i porównałem z polską mapą. Angeburg nazywał się teraz Węgorzewo. Jest też niedaleko Engelstein, obecnie Węgielsztyn. Dreidorf nie mogłem na mapie znaleźć. Obracałem niemiecką mapą w lewo i w prawo. Przybliżałem wzrok, gdyż koło jeziora Mamry sporo było różnych miejscowości, lecz wśród nich nie było miejscowości o nazwie Dreidorf. Kustosz widząc jak obracam mapę podszedł i zapytał można w czymś pomóc.                                                                               

 

-Tak, odpowiedziałem. Bo widzi pan szukam koło miejscowości Angeburg i Engelstein, miejscowości Dreidorf.                                                 

 

-Może to nazwisko, ale nie sądzę odpowiedział kustosz. Przy tym spojrzał na kartkę leżącą na mapie, na której miałem wypisane nazwy. ”

Wie pan, nie spotkałem się z nazwiskiem Dreidorf. A trochę z racji tego, że jestem kustoszem znam język niemiecki i historię Niemiec. Ukończyłem germanistykę na Uniwersytecie Gdańskim. Musimy znaleźć miejscowość.To musi być jakaś wioska. Przyniosę szczegółowy wykaz miejscowości w Prusach Wschodnich”                                                 

Po chwili zjawił się ze spisem. Spis był tak ułożony, wymieniał miasta powiatowe, w jego zasięgu gminy, a w gminach wsie. „Szukamy najpierw Angeburg, dalej jest Engelstein. O jest Dreidorf, powiedział. A teraz jak nazywa się po polsku. Tu otworzył drugi wykaz polskich nazw, Dreidorf, czyli Trzywieś. Przetłumaczyli dosłownie.

 

-Wróciliśmy do mapy. Palcem pojechał w kierunku wschodnim, ta wieś powinna być tutaj, koło Węgielsztyna. Ależ też nazwę nadali Węgielsztyn. Węgiel to Kohle, a gdzie tam węgiel chyba, że drzewny. Mogli też przetłumaczyć dosłownie Anielsztyn, i jak to ładnie by brzmiało. Pomogłem panu, co”? Zapytał.

 

-Podziękowałem kustoszowi za uprzejmość.

 

Więc moja rodzina pochodziła ze wsi Trzywieś. Von przed nazwiskiem jak wytłumaczył mi pan Józef znaczyło, że pochodzę z rodziny szlacheckiej. Na pewno rodzina posiadała tam kiedyś jakieś włości. Może stoi zamek, pałac wiejski. Muszę pojechać i zobaczyć to wszystko. Jeśli nie spłonęło podczas wojny to powinno tam stać. Najpierw muszę poszukać bliższej rodziny. Może mój ojciec, gdzieś żyje, bo co do matki nie miałem wątpliwości, że nie żyje.Tak jak opowiadała mi mama wśród zabitych w marcu 1945 roku były dwie młode kobiety. Jedną z nich mogła być na pewno moja matka.

 

Jak się do tego zabrać? Nagle mnie olśniło. Przecież w Warszawie jest ambasada niemiecka. Ambasada Niemieckiej Republiki Federalnej muszę do nich napisać. Opisałem w kilku zdaniach o moim wychowaniu w polskiej rodzinie, jak się u niej znalazłem. Moja matka prawdopodobnie nie żyje miała na imię Martha. Ojciec miał na imię Alfred August Pobbenow von Dreidorff.Mieszkaliśmy we wsi Dreidorf gmina Engelstein powiat Angeburg w Prusach Wschodnich. Posiadam zdjęcie ojca w mundurze Wehrmachtu, znaki na mundurze wskazują,że był porucznikiem piechoty zmotoryzowanej.

Czekając na odpowiedź postanowiłem dowiedzieć się nieco o miejscowościach wymienionych na tasiemce, z którymi była związana moja pierwsza rodzina. Chciałem poznać historię tych miejscowości. W tym celu udałem się do czytelni naukowej Uniwersytetu Gdańskiego.

 

Poprosiłem o monografię Mazur. Pierwszą wybraną miejscowością było Węgorzewo. Przeczytałem o tym mieście, że zostało założone przez Zakon Szpitala Najświętszej Maryji Panny Domu Niemieckiego przybyły na te ziemie z Jerozolimy w celu nawracania pogańskich Prusów. Przez Polaków zakon nazwany został Zakonem Krzyżaków z racji krzyża noszonego na płaszczach przez braci zakonnych i dla łatwiejszego ich określenia skróconą nazwą.

Otóż zakonnicy w 1335 roku ujścia rzeki rzeki Węgorapy /Alee/ zbudowali drewniany zamek nazywając go Angeburg. Litwini natomiast nazywali miejscowość Ungura. W trzydzieści lat później zamek był oblegany przez Litwinów, którzy go spalili. W tym miejscu pobudowano nową osadę i dopiero 4 kwietnia 1571 miejscowość uzyskała prawa miejskie nadane przez księcia Albrechta Fryderyka Hohenzollerna. Miasto przechodziło różne koleje losu. Nie zawsze szczęśliwe.

W rozbójniczym napadzie Tatarów zostało ponownie spalone i doszczętnie zniszczone. W latach 1709-1710 spadła zaraza, epidemia dżumy, zabierając na tamten świat prawie wszystkich jego mieszkańców. Miasto się wyludniło i na ich miejsce ściągnięto polskich osadników z Mazowsza.Odtąd miejscowość nazywano przemiennie Angeburg i z polska Węgobork.                                 

W wyniku działań wojennych w 1945 roku miasto zostało zniszczone w 85 % przez Armię Czerwoną. W 1945 roku miasto włączone zostało do Polski i otrzymało nazwę Węgorzewo.

W  polskiej nazwie zawarta jest nazwa ryby, węgorza. Jest miejscowością letniskową ze względu na położenie nad jeziorem Mamry.

 

Po zniszczeniach II wojny światowej odbudowano późnogotycki kościół św.Piotra i Pawła z lat 1605-1611. Kościół Dobrego Pasterza z lat 1912-1913. Kościół bizantyńsko-ukraiński Św.Krzyża zbudowany w 1933 roku oraz zabytkowy zamek.

 

A co wyczytałem o Węgielsztynie, czyli o Engelstein. Miejscowość , jako osadę założył wielki mistrz krzyżacki Ulrich von Jungingen 6 września 1406 roku. Zabytkiem godnym uwagi jest kościół pod wezwaniem św. Józefa z roku 1478 z barokowym ołtarzem i bogato zdobioną amboną. Kościół pełnił rolę warowni, w której miejscowa ludność przetrwała najazd Tatarów. W niedalekiej odległości od wsi widoczne jest wzgórze grodzisko 123 metrów n.p.m. ze śladami grodziska zbudowanego kiedyś przez pierwszych mieszkańców tych ziem Prusów. We wsi znajduje się młyn wodny z XVIII wieku obecnie nieczynny. O wsi Trzywieś nie znalazłem żadnej wzmianki. Muszę tam sam pojechać, aby na miejscu zobaczyć coś interesującego.To przecież miejsce moich narodzin.

 

Johann Wolfgang von Goethe

 

Czekając na wiadomość z ambasady niemieckiej postanowiłem dowiedzieć się nieco o kulturze naszego sąsiada, z którym Polska związana była od wieków.

Prawdę powiedziawszy niewiele o tej kulturze wiedziałem. Kiedyś będąc jeszcze chłopcem byłem na filmie „Doktor Faust”, pamiętam, że scenariusz oparty był na sztuce niejakiego Johanna Goethe. Chyba też w szkole, jako lekturę nieobowiązkową czytałem jego powieść „Cierpienie młodego Werthera”. Powieść była dość poczytna w szczególności przez dziewczęta. Nie wiele z niej pamiętałem, tylko tyle, że młodzieniec imieniem Werther przeżył zawiedzioną miłość i z rozpaczy zastrzelił się z pistoletu pożyczonego od przyjaciela. To chyba tyle.

Najlepiej zrobię, kiedy wypożyczę książkę o ich poecie. W bibliotece zapytałem o książkę na ten temat i ku mojemu zdziwieniu pani bibliotekarka przyniosła mi ” Goethe, życie i jego czasy”. Grubą książkę autorstwa Richarda Friedenthala wydaną po raz pierwszy w 1965 roku. To już było coś. Powoli z dnia na dzień wgłębiałem się w jego życie i jego twórczość.

Muszę przyznać, że nie wiedziałem nic dotychczas o jego życiu. Z jednej strony czasy były dość odległe z drugiej strony wydawało się mi, że to tak niedawno. Czas cesarzy niemieckich. Rewolucja Francuska. Ścięcie gilotyną we Francji Marii Antoniny i ludwika XVI. Czas wojen napoleońskich. Bitwa narodów pod Lipskiem. Upadek Napoleona Bonaparte.Goethe był świadkiem, oczywiście nie bezpośrednim, tych wydarzeń. Żył w tych czasach. Od jego urodzenia 29.Sierpnia 1749 roku do jego śmierci 23 Marca 1832 wiele się wydarzyło to przecież 83 lata. Walec historii przetoczył się przez Niemcy.

Goethe tajny radca na dworze Karola Augusta w Weimarze. Minister na tym dworze odpowiedzialny za wiele ministerstw. Dziś powiedzielibyśmy premier rządu. Przy tym wielki twórca. O zaintere- sowaniach oświeceniowych. Poezja antyczna, architektura, biologia, geologia i mineralogia. A przede wszystkim literatura. Niezliczona ilość listów napisana przez niego. Niezliczona ilość wierszy.Tylko do ponad stu jego wierszy muzykę napisał urodzony we Wiedniu Franz Schubert.                                                                                                                     

 Goethe ostatni tak wielki klasyk literatury. Książę niemieckich poetów. Medium, którym interesował się ówczesny świat. Wielu czekało na jego zdanie, a co powie na to pan Goethe.                                     

Wiele przeżytych miłości, z których czerpał natchnienie. Postanowiłem poznać niektóre z jego dzieł. Szczególnie interesował mnie jego stosunek do kobiet. Kochał w Weimarze, platonicznie ponad dziesięć lat damę dworu księżny Anny Amalii, Charlottę von Stein, starszą od niego o siedem lat. Ona była jego muzą. W końcu zaczęła mu ciążyć owa miłość i aby się uwolnić od niej, potajemnie w przebraniu Johanna Filipa Möllera ucieka do Włoch.Tu dopiero w wieku 37 lat poznaje jak smakuje miłość fizyczna.

Okazało się, że był wielkim altruistą. Zakochać się a potem uciec. Bał się dalszych konsekwencji miłości.Jak uciekł to potem cierpiał. Ból przemieniał w poezję. W piękne wiersze. Przeczytałem kilka jego biografii. Poznałem jego miłości z imienia i nazwiska. W żadnej biografii nic o jego fizycznej miłości. Dopiero w „Elegiach Rzymskich” poeta rozkoszuje się miłością cielesną. Czytałem niewielką książkę „Byłem tajnym radcą w Rzymie”, w której niejaki Heinrich Wilhelm Tischbein opisuje czynioną przez niego obserwację kolonii niemieckich artystów w Rzymie, w tym i Johanna Wolfganga. Z obserwacji spisuje donosy przekazywane cesarskiej policji we Wiedniu.                                                       

Goethe stworzył ogromną ilości dzieł. Ale i o nim później też wiele napisano. Przeczytałem, co jadał, na co dzień i na święta, w książce „Wczoraj jadłam u Goethe”autorstwa Sybilii Gräfin Schönfeldt. Okazało się, że ten nadzwyczajny człowiek lubił zwyczajne jedzenie. Groch, fasolę i szparagi. Kartofle, ryż i kluski z mąki. Kapustę kwaśną i kalafior. Kaczki, kury i wieprzowinę. Żeberka w kapuście. Podaję składniki na na przyrządzenie wędzonki z kwaśną kapustą.

1 kg kwaśnej kapusty, 1-2 kg wędzonki lub wędzonego boczku, 2 łyżki stołowe masła-lub gęsiego smalcu, 1-2 cebul, 1 jabłko, szklankę białego wina, kilka jagód jałowca, pieprz i sól. Wszystkie te składniki dodać i wędzonkę w kapuście w temperaturze 150-200 stopni zapiekać. Próbowałem. Palce lizać.

 

W książce „Święta Bożego narodzenia z Johannem Wolfgangiem Goethe” autorstwa Ulryki-Krystyny Sander i Mateusza Siedenschnura-Sander dowiedziałem się jak obchodzono święta, jakie prezenty dostawały dzieci. Cukierki, pralinki, czekoladki. Pierniki. Z zabawek – małe koniki i jeźdźców. Konie na biegunach. Lalki i pajace. Wózki dla lalek.

Johann Wolfgang von Goethe człowiek, o którym następne pokolenia będą szukać wiadomości po archiwach. Poznają jego życie prawie z dnia na dzień, i opiszą. Teraz dzięki badaczom jego życia i twórczości ja poznaję tego człowieka.

 

V: Dreidorf

Poszukiwanie ojca

Pewnego dnia otwierając jak zwykle skrzynkę pocztową, wśród korespondencji odróżniała się jedna koperta. Coś mnie tknęło, że to oczekiwana odpowiedź z ambasady Niemiec w Warszawie. Nie czekając aż dojdę do mieszkania otworzyłem ją. Po polsku napisano, że oni nie zajmują się poszukiwaniem rodzin, ale podają mi adresy, pod które mogę się zwrócić. Życzą mi powodzenia w poszukiwaniu. A oto adresy, gdzie mogę napisać:

Deutsche Dienststelle WASt Eichborndamm179 13403 Berlin

————————————————-

WastPanzerbesatzungmanschaft Wehrmachtsankunft Stelle Berlin Deutsche Dienststelle WASt

Eichborndamm 179 13403 Berlin

————————————————-

Deutsches Rotes Kreuz Galenstr29 13597 Berlin

————————————————-

List należy napisać po niemiecku. Załączyć o ile to możliwe dokumenty potwierdzające pokrewieństwo z poszukiwanym. Dokumentów oczywiście nie miałem żadnych. Wiedziałem jak się nazywałem, gdzie się urodziłem i jak nazywali się moi rodzice. Do tego dane ze zdjęcia Pz.Gren.Ers.Btl.86.,co według pana Józefa mogło oznaczać Panzer Grenadiere Ersatz Bataillion 86, a po polsku Grenadierzy Pancerni Batalion Zapasowy 86.Trzeba było jeszcze znaleźć kogoś, kto napisze mi list.Oto zatroszczył się pan Józef i po kilku dniach zadzwonił do mnie, abym przyszedł do niego. Oto jak wyglądał list w wersji polskiej:

Deutsche Dienststelle WASt

Eichborndamm 179

13403 Berlin

 

Szanowni Państwo.

 

Nazywam się Johann August Pobbenow von Dreidorff. Pod koniec wojny wskutek wybuchu bomby zginęła prawdopodobnie moja matka Martha. Szukam ojca Alfreda Augusta Pobbenow von Dreidorff. Przed 1945 rokiem moja rodzina mieszkała we wsi Dreidorf , koło Engelstein powiat Angeburg w Prusach Wschodnich. Posiadam zdjęcie mojego ojca w mundurze Wehrmachtu, był porucznikiem. Na mundurze ma odznakę, wieniec z liści na nim u góry niemiecki orzeł trzymający hackenkreuz, na dole wieniec spięty opaską, na odznace karabin piechoty z paskiem. Z tyłu zdjęcia zapisana jest przynależność wojskowa w skrócie Pz.Gren.Ers.Btl.86. Moje obecne nazwisko Ludwik Kornat. Wiadomość proszę przesłać na to nazwisko. Gdańsk ul.Pogonowa 17.Polska. Załączam 2 odbitki zdjęć.

 

Po miesiącu otrzymałem wiadomość z Berlina, że wymieniony był na froncie wschodnim.

Figuruje w spisie jeńców wojennych zatrzymanych w czasie działań wojennych na terenie Ukrainy w 1944 roku. Spis otrzymano ze Związku Radzieckiego. Został zwolniony z niewoli w Związku Radzieckim 27 października 1951 roku. Nie jest znany jego obecny adres. Proszę w powyższej sprawie zwrócić się do Deutsche Rote Kreuz. /Niemiecki Czerwony Krzyż/.

 

Moje nadzieje na odnalezienie ojca okazały się płonne. Cóż trzeba było napisać do Czerwonego Krzyża. Wysłałem identyczny list i załączyłem kopię listu z Berlina. Czekając na odpowiedź zacząłem uczyć się pilnie języka niemieckiego. Jeśli dojdzie do spotkania z ojcem nie będę musiał mieć tłumacza. Może nauczę się języka i to ułatwi spotkanie.

Minął miesiąc jeden, drugi i trzeci a ja nie dostawałem odpowiedzi. Już myślałem, że list mój zaginął i chciałem ponownie wysłać, kiedy listonosz zapukał do drzwi wręczając mi pocztę.

Również negatywną. Radzili mi jednak, abym zwrócił się do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdyż według nich pewna liczba żołnierzy zwolnionych z niewoli radzieckiej bądź z przyczyn ideologicznych, lub mających tam rodzinę osiadła na tamtym obszarze. Proszę napisać do Czerwonego Krzyża NRD. Adres: Linden Alee 25, 13214 Berlin.

 

Więc wszystko od nowa. Tym razem bezpośrednio napisałem pod wskazany adres. O dziwo już po trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź, że obywatel Alfred August Pobbenow – Dreidorff, żyje w powiecie Erfurt. Jeśli otrzymamy   zgodę, podamy jego adres.

Więc żyje. Dlaczego mnie nie szukał? Tak, ale jak? Skąd mógł wiedzieć jak ja się nazywam. Zresztą on był w niewoli. Na pewno po zwolnieniu z niewoli szukał nas. Jeśli się spotkamy to się dowiem, czy nas szukał.

 

Po kolejnych dwóch tygodniach otrzymałem list tym razem z odręcznie napisanym imieniem i nazwiskiem oraz adresem. Wiedziałem od razu, ten list jest od niego. Okrągły stempel na znaczku 20 Jahre DDR z   napisem Ilmenau Post..

Jakaś twarz na znaczku chyba Otto Grotewohl. Drżącymi rękami   z biciem serca słyszalnym w uszach, rozerwałem kopertę. Tak w środku był list, którego nie potrafiłem przeczytać. Tylko podpis potrafiłem zrozumieć. Dein Vater. Czyli twój ojciec. A więc żyje napisał do mnie to może oznaczać, że chce się ze mną spotkać. Szybko do pana Józefa, niech poprosi kolegę o przetłumaczenie.

Oto co napisał mój ojciec w tłumaczeniu na polski:

Drogi Johannie Auguście.

Ogromnie się cieszę, że do mnie napisałeś.Na pewno jesteś już dorosłym mężczyzną. Według moich obliczeń masz teraz 30 lat.Ja zapamiętałem Cię, jako małego chłopczyka. Robiliśmy rodzinne zdjęcia przed moim ponownym wyjazdem na front.Jak wiesz ja służyłem w niemieckim wojsku podczas II wojny światowej, rozpętanej prze niemiecki faszyzm. W 1944 roku koło miejscowości Trembowla na Ukrainie dostałem się do niewoli radzieckiej. Musiałem pracować w kopalni na Magadanie aż do 1951 roku.

W Rosji dowiedziałem się o zakończeniu wojny, o utracie wiele terytoriów, w tym o utracie naszego kraju Prus Wschodnich i podzieleniu reszty Niemiec na dwa państwa.

Przed zwolnieniem z niewoli zapytano mnie, do jakiej części Niemiec chciałbym wrócić.Ponieważ nie było już Prus Wschodnich nie miałem gdzie wrócić. Mieliśmy przed wojną koło miasta Ilmenau w Turyngii w miejscowości Langewiesen dalszą rodzinę Twojej matki, to znaczy kuzyna, syna siostry jej matki. Mieli tam przed wojną majątek, sto hektarów pól uprawnych, piędziesiąt hektarów lasu, łąki i młyn Schwarzemühle nad rzeką Ilm. Myślałem, że mama po opuszczeniu naszego majątku w Dreidorf uda się właśnie do nich.

Dlatego, kiedy mnie zapytano, gdzie chcę się osiedlić powiedziałem, że właśnie w tej miejscowości. Udałem się tam, lecz oni nic nie wiedzieli o mamie. W ostatnim liście jaki otrzymałem od mamy pisała, że szykują się do opuszczenia domu.

Mieli jechać w styczniu 1944 roku odpowiednio przygotowanym wozem konnym właśnie do Langewisen.Wraz z mamą i Tobą miała jechać mamy siostra Krystyna Wegenstram z Resenstein z dwiema małymi córkami. Powozić miał mój ojciec, a Twój dziadek Ulrich August. Nikt nie wie czy wyjechali, jeśli tak to, gdzie przebywają. Na pewno nie jechali przez skutą lodem Mierzeję Wiślaną.

Słyszałem od ludzi, którzy wybrali tę drogę ,że Rosjanie bombardowali kolumny wozów z uciekinierami.Wielu z nich zostało zabitych lub potopili się w wodzie.Szukałem mamę, Ciebie i dziadka przez Niemiecki Czerwony Krzyż.Niestety nie ma żadnych śladów, gdzie mogliby przebywać.

Tutaj kuzynowi mamy zabrano całą ziemię do Landwirtschaf Genossenschaft.To jest taka gospodarka uspołeczniona.A do domu, w którym mieszka dokwaterowano cztery rodziny uciekinierów lub przesiedleńców z dawnych naszych terenów.

Kuzyn pracuje w tej Spółdzielni, jako magazynier. Ja pracowałem z początku, jako robotnik rolny. Teraz pracuję też, jako magazynier.Jeśli możesz to przyjedź nas odwiedzić. Zapraszam. Napisz coś o sobie.Jeśli masz zdjęcie włóż do listu.Jestem ciekaw jak wyglądasz. Może Ty coś wiesz o mamie i pozostałych. Wkładam do listu moje zdjęcie. Mam teraz 53 lata.

Całuję Cię i pozdrawiam Twój tata Alfred August. 

PS. napisz do mnie na adres:

Alfred August Pobbenow- Dreidorf Teichstr.19 8704 Langewiesen NRD

 

Więc żyje. Żyje mój ojciec. Może i moja mama, gdzieś żyje tylko nie wiemy gdzie? Cieszę się ogromnie. Przyglądałem się jego zdjęciu. Fotografia jak się mówi do legitymacji lub innego dokumentu.W białej koszuli pod krawatem. Mężczyzna w sile wieku. Wysokie czoło, lekko odstające uszu. Ułożona do zdjęcia fryzura. Wygląd inteligentnego człowieka. Muszę przyznać, że pocałowałem zdjęcie. Z drugiej strony, pomyślałem, to dla mnie obcy człowiek.

Przez trzydzieści lat mojego życia wyrosłem w innych realiach. Inni ludzie mnie otaczali. Nie wiem czy mogę zaakceptować, że mam teraz ojca? Tak jak wcześniej pragnąłem się dowiedzieć o nim, czy żyje, gdzie mieszka? To teraz ogarnęło mnie zwątpienie. Może jakby mieszkał w Polsce i mówił po polsku, poczułbym silniejszą więź. Muszę coś z tym zrobić.

Trzywieś. Dreidorf

 

Wiedziałem teraz, gdzie mieszkali przed wojną moi rodzice. Gdzie na pewno się urodziłem? Postanowiłem pojechać na Mazury dotrzeć do miejscowości Trzywieś. Pociągiem z Gdańska przez Iławę i Ostródę dotarłem do Olsztyna. Stamtąd Autobusem PKS do Węgorzewa. Pochodziłem po mieście, pooglądałem jego zabytki. Wszedłem do późnogotyckiego kościoła św. Piotra i Pawła. W kruchcie na tablicy z historią kościoła przeczytałem o budowie kościoła w latach 1605-1611.Fundatorem zaś kościoła był baron Fryderyk zu Dohna i Andreas von Kreutzen. Ich herby umieszczono nad portalem wieży.Obok wieży płyta nagrobna starosty Hansa von Auera z 1659 roku.

Z ciekawością oglądałem ołtarz główny i późnorenesansową bogato zdobioną ambonę.Moją uwagę po wyjściu z kościoła przyciągnęła wieża z hełmem i latarnią z 1826 roku. Z zewnątrz kościoła te wszystkie kwiatony, fiale i chimery dodawały budowli lekki wygląd.Oglądnąłem jeszcze odnowione kamieniczki przy rynku.Po obejrzeniu miejscowych ciekawostek postanowiłem przenocować w hotelu „Pod Węgorzem”.                 

W recepcji zapytałem miłą, młodą recepcjonistkę jak dojechać do Węgielsztynu .  Odpowiedziała mi, że można tam również dotrzeć autobusem.Na moje pytanie o Trzywieś odpowiedziała, że to jest tak blisko od Węgielsztyna i na pewno przejdę się piechotą.

Jak się powiedziało tak i też się stało. Rankiem po zjedzeniu śniadania udałem się na przystanek ,z którego po 10 minutach oczekiwania autobus PKS zabrał mnie do Węgielsztyna.                                                           

Węgielsztyn ni to wieś ni miasteczko ze swoją zabudową bardziej pasowałoby mówić jako o miasteczku, gdyż jak się dowiedziałem później od gospodarza jadącego furmanką,którego poprosiłem o zabranie mnie do wsi Trzywieś, miejscowość ta była w latach 1975-98 siedzibą gminy. Siedząc wygodnie na ławce furmanki oglądałem sobie miejscowe ciekawostki.Najbardziej zainteresował mnie kościół św. Józefa, w którym jak wyczytałem wcześniej, miejscowa ludność schroniła się przed Tatarami. Wyglądał na solidną budowlę.

Zachwycałem się polami, na których rosło zboże, zielonymi łąkami.Krowami pasącymi się na łąkach.Taki wiejski miły dla oka pejzaż. Gospodarz okazał się gadatliwym i batem wskazywał to lub inne gospodarstwo, przy czym wygłaszał opinię o mieszkających tam mieszkańcach, o ich sposobie prowadzenia gospodarki. Według niego każdy gospodarz to nieudacznik, nieznający się na rolnictwie, niepotrafiący dobrze gospodarzyć.

Gdy zbliżyliśmy się do środka wsi, gospodarz z którym jechałem, batem wskazał na duży budynek, wyglądający na wiejski pałac stojący wśród drzew przypominających park. Teraz obok drzew i krzewów panował nieład. Niektóre przewrócone drzewa i zarośnięty park. Widzi pan – powiedział, to był kiedyś pałac jakiejś rodziny niemieckiej. Mówili o tym ludzie, którzy zostali tu po wojnie. Jacyś Mazurzy potrafiący, co nie co po polsku, tylko, że taką twardą gwarą, z gardłowym <r>. Młody Niemiec był nawet oficerem i musiał pójść do wojska. Został tylko stary August. Te wszystkie ziemie, jakie pan tu widzi, przy czym wskazał naokoło batem, do nich należały.

 

Panie oni wszyscy uciekli przed Ruskami. Po wojnie już się tutaj nie pojawili. Teraz tutaj jest PGR. W pałacu mają biura. Tam też mieszkają pracownicy. Wszystko jest tutaj zapuszczone. Wie pan, jak pracuje się nie na swoim to taki jest rezultat, jak pan widzi. Mazurzy później też wyjechali do Niemiec i więcej się nie pokazali.

Zsiadłem z wozu tuż koło bramy wjazdowej do pałacu. Słupy, na których kiedyś zawieszone były skrzydła bramy leżały przewrócone w trawie.Po bramie ani śladu.Wzdłuż szerokiej alei rosły wiekowe zapewne lipy.Szedłem ciekawie rozglądając się na boki.    

Budynek składał się z piwnic otoczonych kamienną wykładziną,miejscami widać było wmurowane spore kamienie. Powyżej piwnic z czerwonej cegły dwie kondygnacje mieszkalne.W lewej części budynku wysunięty wykusz poszerzający wnętrze pokoju na pierwszym piętrze.Dokładnie na środku można było zauważyć ryzalit wysuwający część budynku od fundamentu po dach.

Po prawej stronie do budynku przylegała wieża zbudowana na podstawie sześciokąta z takimż sześciokątnym szpiczastym dachem.Całość z wysokim dwuspadowym dachem,w którym były cztery wyczółki. Pokryte wszystko było nową czerwoną dachówka.Główne wejście znajdowało się w środkowej części.Wiodły do niego kamienne schody z takąż balustradą,na której po lewej i prawej stronie umocowane były kamienne donice. Na dole wieży widniały mniejsze drzwi,zapewne dla służby i zaopatrzenia.Teraz drzwi owe były od zewnątrz zablokowane dwiema przybitymi do futryny,deskami.

.Zewnętrznego wyglądu pałacu nie będę opisywał.Szkoda słów. Otworzyłem stare silne drzwi i wszedłem do niedużego holu. Przechodzącą kobietę zapytałem o dyrektora.Wskazała mi ręką drzwi w głębi korytarza.Zapukałem w drzwi z tabliczką DYREKTOR i po usłyszeniu proszę wszedłem do przedpokoju.Za stołem siedziała sekretarka.Ukłoniłem się i powiedziałem Dzień dobry.”Pan do dyrektora”? Zapytała . Odparłem twierdząco.

 

„Pan dyrektor jest nieobecny, wyjechał do Olsztyna.”

 

Jadąc tutaj wpadłem na pomysł, że udam agronoma poszukującego pracy.Szkoda, bo chciałbym tutaj podjąć prace, jako agronom. Poczekam może dyrektor przyjedzie.Sekretarka podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer.

Słyszałem jak powiedziała <panie dyrektorze jest tutaj pan chcący się zatrudnić, jako agronom, jak ma pan na nazwisko,> spojrzała na mnie. Wymieniłem pierwsze lepsze, jakie mi przyszło do głowy. Sekretarka powtórzyła dyrektorowi. Potem powiedziała szkoda, że pan nie uprzedził dyrektora telefonicznie.         

Dyrektora dzisiaj nie będzie. Proponuję panu zostać do jutra. Mamy dwa pokoje gościnne, gdzie mógłby się pan przespać.                       

 

 Dobrze tylko muszę uprzedzić o tym żonę. Czy można wskazałem na telefon? Ależ oczywiście, odparła sekretarka. Podszedłem do biurka zdjąłem słuchawkę wykręciłem mój numer domowy odczekałem chwilę, potem udałem, że rozmawiam z żoną, której nawiasem mówiąc nie miałem. Sekretarka wstała i poszliśmy obejrzeć pokój gościnny,o którym wcześniej wspomniała.                                                                           

„Proszę pana mamy tutaj stołówkę dla pracowników i zapraszam pana o drugiej godzinie na obiad”.                                                                     

Czy pani tutaj długo pracuje, zapytałem? Tak ponad dwadzieścia lat.” A kto mieszkał przedtem w pałacu zanim został przeznaczony na biura i mieszkania dla pracowników?

 

„Oj wie pan jak rozpoczynałam pracę pałac stał opuszczony, z powybijanym szybami. Postrzelane ściany, na których wisiały kiedyś obrazy. W niektórych pokojach zupełnie żadnych mebli. W jednym pokoju na ścianach wisiały sportretowane obrazy mężczyzn. Każdy z nich miał brodę i przez to byli bardzo do siebie podobni.

Myślę, że w piwnicy leżą te obrazy. Co nie zabrali czerwonoarmiści i szabrownicy, to resztę ukradli miejscowi chłopi. Stało to puste, więc było niczyje. Pierwsze, co musieliśmy zrobić to wstawić szyby, usunąć sterty śmieci z pokojów. Wymalować i nadać pomieszczeniom mieszkalny wystrój. Teraz to zupełnie pałac inaczej wygląda”.

Proszę pani czy mógłbym pooglądać sobie inne pokoje?Interesuję się antykami może coś, jeśli znajdę odkupiłbym od dyrekcji.                       

Sekretarka uśmiechnęła się i powiedziała.”Tu nic pan interesującego nie znajdzie. Może w piwnicy. Myślę, że dyrektor nie będzie chciał wiele za graty zalegające piwnice”.                                                                        Więc mogę zobaczyć?

„Ależ tak”.

Z bijącym sercem schodziłem po drewnianych skrzypiących schodach do piwnicy. Najbardziej interesowały konterfekty, o których mówiła sekretarka. Nic więcej nie spodziewałem się w piwnicy znaleźć. Rzeczywiście piwnice wyglądały na wyczyszczone z wszystkich przedmiotów. Tylko w jednym pomieszczeniu stały skrzynki z pustymi butelkami po winie, jakieś zrolowane stare dywany, kilka pustych beczek bez wieka, liny i sznury, lampy naftowe z kominkiem takie używało się kiedyś, kiedy nie było elektryczności.

Na ścianie  pozbawione ram zakurzone,  wisiały obrazy, o których zapewne mówiła sekretarka. Podszedłem do małych piwnicznych okienek, gdyż w piwnicy nie było światła elektrycznego i otworzyłem je, aby wpuścić nieco więcej światła. Obrazy były zakurzone i kiedy przetarłem je nieco zauważyłem mnóstwo dziur zapewne strzelano do obrazów.   Przedstawiały mężczyzn, w tak zwanym sile wieku z krótkimi brodami i wąsami.Były to właściwie portrety.

Widać było, że obrazy były pozowane, wskazywało na to coś sztucznego w wyglądzie mężczyzn.Z jedną ręką ułożoną na piersi, drugą na pasie z wsadzonym kciukiem za pas z dużą klamrą. Ich oblicze zdawało się mówić, ja tu jestem panem. Każdy obraz był podpisany, zapewne imieniem i nazwiskiem pozującego. Niewątpliwie byli to moi przodkowie. Według dat:

pierwszym był Reinhold August 1746 

drugim Albrecht August 1783 

trzecim Friedrich August 1822 

czwartym Siegfried August 1862 

piątym Ulrich August 1892

 

Oczywiście wszyscy nosili nazwisko von Dreidorff. Kiedy uporałem się z obrazami, zaniosłem je do sekretariatu pod opiekę pani sekretarki.       

 „Widzę, że pan znalazł coś interesującego, uśmiechnęła się.”                         

 Tak kilka starych podziurawionych obrazów. Zostawiam je pod pani ochroną, powiedziałem. Spojrzałem na zegarek była druga po południu, czas, zatem, aby się udać na stołówkę na posiłek.     

 Wszedłem do dużego pokoju zastawionego prymitywnymi stołami i ławami. Gdzieś z przodu zaleciał mi zapach smażonej ryby, powodując u mnie wzrost apetytu.Podszedłem do tak zwanego okienka podawczego, nachyliłem się i powiedziałem dzień dobry do kucharki stojącej przy piecu kuchennym.Co pani dzisiaj poleca zagaiłem?

Ta spojrzała na mnie dziwnie i twardym gardłowym akcentem na <r> odpowiedział rrybe. Pomyślałem sobie, pewnie jakaś Mazurka, która nie wyjechała do Niemiec. Podać panu? Zapytała.

Tak chętnie.     Zostałem zaproszony na obiad przez panią sekretarkę.                   

 

Prroszę usiąść, zarraz podam.

 

Usiadłem przy stole ciekawie się oglądając wokół. W rogu stołówki stał czworokątny piec kaflowy, szeroki u dołu.Wysoki do 2 metrów, z nadbudową przypominająca wieżyczkę. Zielonego koloru kafle, po bokach każdej kafli ornamentyka roślinna. W środku kafli  okrągłe wklęśnięcia. Całość wyglądała przyjemnie dla oka.                                   

 W środkowej części pieca drzwiczki zakrywające wnękę służącą do utrzymywania w cieple kawy, herbaty lub obiadu. Cały pokój 4,5 metra wysoki, z łukowymi podwójnymi oknami i od środka zamykanymi okiennicami. Na suficie ozdobne stiuki w prostokącie i owalny plafon  na środku. Wielkość pokoju, około 60 metrów kwadratowych wskazywała, że był to kiedyś pokój gościnny.

Kucharka podeszła ze smakowicie pachnąca rybą na talerzu.     

Spytałem ją, jaka to ryba? Odpowiedziała Forelle.

Jak się nazywa? Spytałem jeszcze raz, gdyż nigdy nie słyszałem o takiej rybie. Forelle powtórzyła.

-Nie, nie znam takiej ryby, a mimo to zjem, bo pachnie znakomicie. Dziękuję.

 

VI: Anna Mollnau

Anna Mollnau

Kucharka przyglądała się mi ciekawie. Co? Chciała mi pani coś powiedzieć? Zapytałem.  Przypatrzyła się mi jeszcze raz.”Wtedy odpowiedziała, że ja jej kogoś przypominam. Lecz to chyba przypadek. Niemożliwe”. Tak? A kogo pani przypominam? „Nie to niemożliwe, powtórzyła kucharka jeszcze raz”.                                                                   Coś pani zaczęła to proszę skończyć, powiedziałem.                                         

 

„Proszę pana ja na tym majątku pracowałam przed wojną i w czasie wojny u państwa von Dreidorff. Pan jest podobny całkiem do młodego pana Alfreda, syna właściciela tego majątku, który stąd poszedł na wojnę i już nie wrócił.

 

Wojna zbliżała się z każdym dniem, coraz bliżej nas. Huk armat ze wschodu narastał, niosło się to daleko szczególnie w nocy. Wtedy któregoś dnia stary pan Ulrich powiedział – Anna my musimy stąd wyjechać, żeby nie wpaść w ręce Iwana.Wam Iwan nic nie zrobi, bo wy umiecie po mazursku. Dogadacie się z nimi. My wiemy, co się stało w Nemmersdorfie i dlatego uciekamy.Ty pilnuj z Horstem, to jest z moim mężem, majątku. Mój Horst był inwalidą z pierwszej wojny światowej i dlatego nie zabrali go do wojska.

Dajcie jeść krowom i świniom my tu na pewno wrócimy jak się skończy wojna. Przygotowali duży wóz, wyścielili go słomą, załadowali do środka pierzyny, ciepłe rzeczy, na górę założyli budę z desek i plandeki.Na środku mieli nawet żelaźniak, żeby się nieco ogrzać i wyruszyli. Pan Ulrich powoził.

Z nim jechała jego żona pani Helga, dwie młode panie Johanna i Martha. Johanna była żoną starszego ich syna Wilhelma, który też był na froncie. Mieli dwoje dzieci Agnes, dziewczynkę dziesięcioletnią i syna Siegfrieda. Pani Martha była żoną młodego pana Alfreda i miała syna Hansi może czteroletniego.

Cała rodzina wyruszyła na początku marca 1945 roku. Na pożegnanie uczyniłam za nimi znak krzyż świętego.Stałam na schodach wiodących do pałacu i patrzałam za nimi dopóki nie zniknęli mi z oczu.Niestety nie wrócili. Nikt. Czy przeżyli? Myślę, że tak.Tylko, dlaczego nikt się tutaj nie pojawił”?

To powiedziawszy spojrzała na mnie znów tym dziwnym wzrokiem, takim samym jak tu wszedłem i po raz pierwszy mnie zobaczyła.

Wie pani dzisiaj są inne czasy. Są granice, których nie można przekroczyć. Potrzebne są paszporty. Jeśli żyją, to jedni nie chcą ich wypuścić, a drudzy nie chcą wpuścić. Między krajami zaciągnięta jest żelazna kurtyna niełatwa do przebycia. Może w przyszłości się to zmieni.   

Opowiedziała mi pani część historii na krótko przed wkroczeniem tutaj Armii Czerwonej. A jak było tutaj jak wkroczyli Ruscy? Czy mogłaby mi pani dalej opowiedzieć?

Proszę pana, takiego koszmaru i upokorzenia nigdy nie przeżyłam. We dworze, w trzech domach dla służby i robotników mieszkali pracownicy majątku. W 1945 roku do pracy na polu i w oborze codziennie wychodziły kobiety i młodziki poniżej 16 lat. Mężczyzn dorosłych sprawnych do pracy nie było. Wszyscy zostali zabrani do wojska i poszli na front. Zostało kilku staruszków i mój Horst, który był inwalidą jeszcze z I wojny.

Tak samo było we wiosce, gdzie mieszkali chłopi gospodarujący na swoim polu. Tam też zostały same kobiety ze staruszkami i młodzikami.Wszystkich młodych powyżej 16 lat do 18 zabrano do przysposobienia wojskowego. Ubrano ich w mundury, podzielono na oddziały do obrony miast.

Przede wszystkim zajmowali się przenoszeniem amunicji i prowiantu dla żołnierzy w okopach. Wykonywali różne czynności gospodarcze, a to przy kuchni, a to przy magazynach. W transporcie. Niewielu ich brało czynny udział w obronie. Kto z nich nie zginął dostał się do niewoli rosyjskiej.                   

 

Wracając do dni, kiedy weszli Ruscy, postanowiła z Horstem przywitać ich obiadem. Co pan na mnie tak patrzy? Tak obiadem. Horst z kilkoma dziadkami zabili dwa wieprzki narobili kiełbas i pasztetów. Ja na dworskim piecu, na tym samym, który stoi do dziś, nagotowałam w największych garnkach grochówkę.

Siedzimy, więc z Horstem i dziadkami w tym o tutaj pokoju i czekamy na Ruskich. Ja specjalnie rozpuściłam włos, przymurzyłam się trochę na twarzy i założyłam czarną chustę na głowę.Chciałam wyglądać na starszą kobietę.Nigdy nie wiadomo, co tym zdobywcom wpadnie do głowy?

Wojna nas ominęła,  nie było tutaj   żołnierzy Wehrmachtu,  nie było żadnych umocnień. Żadne strzały nie padły, żadne bomby nie spadły. Od Angelsteinu, czyli od Węgielsztynu jak mówimy dzisiaj, narastał huk motorów. Coraz bliżej. Na dziedziniec wjechały czołgi, armaty ciągnione przez samochody i zaprzęgi konne z wojakami.

Horstowi kazałam przedtem wywiesić w kilku oknach białe prześcieradła. Wyszłam na ganek z talerzem i chochlą do zupy w ręku. Z jednego samochodu wyskoczyła grupa żołnierzy i z karabinami gotowymi do strzału zbliżała się do pałacu. Jeden z nich zapytał po rusku są u was Niemcy, sołdaty. Zrozumiałam, że chodzi mu o żołnierzy.

Odpowiedziałam po mazursku, że nie ma. Wtedy on zapytał, a wy, kto. My Mazury.

Wtedy odepchnął mnie od wejścia i skradając się weszli do środka. Po kilku minutach wyszli wyprowadzając Horsta. To mój mąż krzyknęłam. My dla was mamy obiad. Zrobiłam przy tym ruch chochlą niby coś nalewając na talerz. Zostawili Horsta i podeszli do dwóch samochodów terenowych. Wyszła z niego grupa chyba oficerów, bo mieli na pagonach duże złote gwiazdy. Szli po chwili w moją stronę.Ten, który przed chwilą pytał o Niemców powiedział no babuszka <dajte nam wasz objed>.

Cała gromada weszła do pokoju gościnnego. Widziałam, że zapach grochówki zalatujący z kuchni nastroił ich pogodnie. Pousiadali za stołem, Horst poukładał talerze, a ja przyniosłam w wazach zupę. Po chwili zaczęli wołać o chleb.

 

Oczywiście to nie byli wszyscy żołnierze. Ci porozchodzili się po szopach, stodole i oborach. Dla nich gotowano na kuchniach polowych. Ci, którzy weszli do pałacu, jak się później okazało stanowili sztab jakiegoś generała. Jak sobie pojedli, zaczęli pytać o wódkę i wino?Horst poszedł z dwoma do piwnicy, z której przynieśli cały kosz butelek.

Podaliśmy im po obiedzie szynki, kiełbasy.Ten, który pierwszy wchodził do pałacu podszedł do nas i zaczął po „rusku” do nas mówić, że to jest sztab generała i oni zatrzymają się tutaj trzy dni. Mamy dla nich wszystkich gotować posiłki. Oni nam nic nie zrobią złego, nie mamy się ich bać. Mamy przygotować dla nich sypialnie, które on chce obejrzeć.

Mówię panu, jak oni sobie popili zaczęli hałasować, chodzić po całym pałacu. Tłukli i strzelali do ozdobnych waz i wazonów. Tu w gościnnym wisiały portrety wszystkich dziedziców majątku, więc zaczęli do nich strzelać.

W obejściu żołnierze wyprowadzali z chlewni świnie i szlachtowali na miejscu. Prosiaki nabijali na rożen i piekli nad ogniskiem. Jak wyjrzałam przez okno pełno był takich ognisk. Żołnierzom dano chyba wódkę, bo śpiewali i tańczyli. Niektórzy z nich strzelali nawet na wiwat. Jak sobie dobrze popili poszli do domów służby i robotników rolnych i wyciągali z nich kobiety i dziewczynki. Zrobił się hałas, bo wyrywały się im i uciekały. Oni je gonili. Zmuszali je do tańca, a potem je gwałcili.

Tak samo było we wiosce. Żołnierze rozeszli się po chatach i tam też wyciągali kobiety i dziewczynki.Jęki, lament i płacz krzywdzonych. Przez całą noc hałas. Rano następnego dnia wysłałam Horsta po drewno do pieca w kuchni i żeby zobaczył, co się dzieje w obejściu. Horst przyniósł naręcze drewna.Widząc jego przerażenie zapytałam, co się dzieje.Okazało się, że żołnierze zaszlachtowali wszystkie świnie i prosiaki.

Zabili też młodego byczka. Niektóre ze świń leżały jeszcze na placu przed oborą.Przy ogniskach leżały głowy prosiaków i pełno kości.W kurniku, który przylegał do stodoły nie było żadnych kur. Część z nich przedostała się do stodoły i siedziały na najwyższych belkach.

Wszędzie pełno żołnierzy śpiących w stodole, szopach i stajniach po nocnym pijaństwie.U nas też w   pokojach, gdzie nie było oficerów i w piwnicach mnóstwo śpiących żołnierzy.

Po południu kazałam pójść Horstowi do wsi, aby zobaczył, co tam się wydarzyło. Jak przyszedł powiedział, że żołnierze zabili kilku starszych mężczyzn, dziadków broniących kobiety przed gwałtem. U nas w obejściu bałagan. Rozrzucona słoma, drewno, wiadra i kosze.Wyrwane drzwi z obory i stajni.

W drugim dniu sytuacja się powtórzyła. Znów żołnierze palili ogniska, na których piekli to, co pozostało. Znów głośne śpiewy i krzyki. A potem wyciąganie kobiet i ponowne gwałty. Oficerowie wcale na to nie reagowali.

W trzecim dniu pod ganek podjechały ciężarówki i zaczęto wynosić z pałacu wszystko, co było wartościowe. Inna zaś grupa żołnierzy pakowała na samochody zabite świnie i bydło. Wyprowadzono krowy i konie. Podeszłam do tego, który jako pierwszy wchodził do pałacu i zaczęłam go prosić, aby nam wszystkiego nie zabierali.

Żeby, chociaż zostawili nam jedną krowę. Dał znak jakiemuś żołnierzowi, ten podbiegł, coś mu powiedział i żołnierz   przyprowadził spowrotem jedną krowę. Tak samo było we wsi i tam żołnierze rekwirowali bydło i konie.

Niektórzy z chłopów wcześniej wyprowadzili swoje bydło do lasu, i na mokradła tak, że niewiele bydła żołnierze wyprowadzili z ich obór i stajni. Zostaliśmy doszczętnie ograbieni, ogołoceni.

Po trzech dniach grupa oficerów i generał opuścili pałac, a za nimi wojsko. Udało się mi trochę mięsa i wędlin schować. Musieliśmy mieć coś do zjedzenia. Zostały jeszcze kury, których nie udało się im wyłapać. Nie było wiadomo, co będzie dalej. Czy jak będzie koniec wojny to wrócą właściciele? Nikt nic nie wiedział, bo i skąd miałby się dowiedzieć. Żadnej władzy wokoło. Ruszać się gdzieś dalej było niebezpieczne.

Pod koniec maja przyjechało pod pałac starym samochodem ciężarowym kilku mężczyzn. Na samochodzie mieli pianino, jakieś dwie szafy, maszyny do szycia i krzesła.Weszli śmiało do pałacu i zaczęli się rozglądać. Jak zobaczył mnie i Horsta, jeden z nich łamaną niemczyzną zapytał czy my jesteśmy Niemcami? Oni są władzą, która teraz będzie tu rządzić. Odpowiedziałam po mazursku, że jesteśmy Mazurami i pilnujemy tutaj wszystkiego. Zapytali jeszcze czy mogą się rozejrzeć po pałacu.

Aby ich nie drażnić, nie wiedzieliśmy tak naprawdę, kim oni są, odpowiedziałam im, że tu nic nie ma, bo to, co było zabrali Ruski. Mimo to rozeszli się po pokojach.Za chwilę wyszli, zapewne nic ciekawego nie znaleźli, tak po prawdzie pałac całkowicie był splądrowany przez Ruskich.

Później dowiedziałam się, że to byli tak zwani szabrownicy jeżdżący po niemieckich majątkach i kradnący to, czego Ruski nie zabrali. Co jakiś czas tacy tu przyjeżdżali. A to po meble, a to po bydło, a to po maszyny rolnicze. Horst to, co można było zmieścić   ukrył w stodole   w słomie.

 

Przyszła wiosna i nikt nie wiedział, co będzie dalej.Przyjeżdżali jacyś to z żołnierzami to cywilami z biało czerwonymi opaskami na ramionach i uzbrojonymi w karabiny i przedstawiali się jako polska władza obejmująca zarządzanie na tym terenie.Robili spis zamieszkałej ludności i jechali dalej.

U nas nie można było wyjść w pole, bo nie mieliśmy koni potrzebnych do orki.Wszystkie konie zostały zabrane przez Ruskich.We wsi chłopi, którzy ukryli konie w lasie przystąpili orania ziemi pod nowe uprawy i zasiewy.   

Sadzono kartofle, siano zboże jare i buraki cukrowe i pastewne. U nas w majątku, kiedy chłopi obrobili swoje własne pola,prosiliśmy o pomoc. Oczywiście nie udało się obsiać wszystkich pól, gdyż dużo sadzeniaków i ziarna zostało zabrane przez ekipy wojska jeżdżącego od majątku do majątku i rekwirujące na potrzeby wojska.

Kiedy po raz kolejny przyjechała jakaś grupa do liczenia ludności zapytałam w gwarze mazurskiej <co s nama bendze>. Jeden z urzędników zapytał kim ja jestem,czy Niemką i skąd znam słowiański słowa. Odpowiedziałam, że jestem Mazurką z dziada pradziada osiadłych tutaj w dawnych wiekach Mazurów, przybyłych z północnego Mazowsza, kiedy to Tatarzy wycięli w pień miejscową ludność niemiecko-pruską.

Czuję się Niemką,gdyż w tym języku się modlę i tym językiem posługuję się na co dzień.Gwarę mazurską znam od mojej babci,która często rozmawiała w tym języku z niektórymi starszymi osobami we wsi.Ona też nauczyła mnie modlitwy „Ojcze nasz” po mazursku.

Więc ten urzędnik odpowiedział mi,że teraz robią spis ludności i jeśli ktoś się zdeklaruje jako nie-Niemiec,będzie mógł się ubiegać o przyznanie obywatelstwa polskiego.Natomiast wszyscy, którzy zdeklarują się jako Niemcy będą stopniowo opuszczać teren Prus Wschodnich,które zostały przyznane na jakieś konferencji Polsce i tam też zdecydowano o wysiedleniu wszystkich Niemców. Najpierw zostanie wysiedlona ludność miast, a w drugiej kolejności ludność zamieszkała na wsi. Rozmawiałam o tym z Horstem, czy decydujemy się na zostanie,czy wyjeżdżamy.

Tu muszę dopowiedzieć, że Horst nie był Mazurem, był Niemcem. Znał kilka mazurskich słów i to wszystko.On skłaniał się do wyjazdu. Jeśli wszyscy muszą opuścić Prusy to on też. Ja namawiałam go do zostania.Nie wiadomo, gdzie przesiedlą ludność niemiecką. Nikt nie zagwarantuje, że do azjatyckiej części Rosji, gdzie jak słyszałam nad Wołgą żyją od pokoleń Niemcy, których sprowadziła tam carowa Katarzyna II i nadała im ziemię do uprawy.

Z drugiej strony nie wierzyłam, że wszystkich wysiedlą,co wydawało się mi niemożliwe ze względu na liczbę ludności niemieckiej zamieszkałej w Prusach.         

Na prawdę wydawało się mi to niemożliwe. My nic nie wiedzieliśmy co się dzieje na świeci,ani w pobliżu nas. Nie było żadnej prasy. Radia nie mieliśmy, bo w majątku nie było prądu. Tak samo prądu nie było we wsi. Nic do nas nie docierało. Zupełnie nic. Nasz świat to był Dreidorf i nic więcej. Poza tym myślałam ciągle o właścicielach majątku, że może wrócą lada dzień i wtedy oni będą lepiej wiedzieli, niż my co dalej robić.

 

W połowie 1946 roku po raz, który pojawiali się tutaj jacyś urzędnicy i głosili, że reprezentują władzę polską i tym razem mają już gotowe spisy ludności i termin ich wyjazdu.Ponieważ każda władza pierwsze swoje kroki kierowała zawsze do naszego dworu, toteż tutaj założono biuro nadzorujące wysiedlenie.Ja zdecydowałam się na pozostanie. Natomiast Horst powiedział, że wyjeżdża. Dwa dni trwał wyjazd wszystkich, którzy określili się, jako Niemcy. Pozostały dwie rodziny mówiące o sobie Mazurzy, otrzymały status autochtonów. Ja również zostałam i otrzymałam status autochtonki.

 

Wkrótce po tym do wsi zaczęły skądś przybywać polskie rodziny chłopskie przejmujące cały dobytek. Pojawiły się komisje przydzielające chłopom ziemię. Ziemia należąca do dworu nie została w większości rozparcelowana.

Ta ziemia leżała odłogiem. Tylko ja kawałek uprawiałam siejąc i zbierając na własne potrzeby. Przy czym szukałam często pomocy miejscowych polskich chłopów. Ponieważ trudno było się mi z nimi porozumieć odtąd nazwano mnie Niemką. Jak ktoś o mnie rozmawiał to zawsze określano mnie, jako ta Niemka.

Dopiero chyba gdzieś w 1949 roku przybyło do dworu kilku urzędników z pismem, że ziemię dworską przejmuje na własność państwo i zostanie utworzone Państwowe Gospodarstwo Rolne.

Sprowadzono do mieszkań,w których mieszkali kiedyś Niemcy zatrudnieni we dworze,robotników rolnych z rodzinami i zaczęto uprawiać ziemię. Ja zostałam zatrudniona, najpierw, jako pomoc w magazynie, a potem kucharka dla pracowników i ich rodzin.   Dotychczas z nikim nie rozmawiałam o sobie. Pierwszy jest pan. Od razu jak pana zobaczyłam poczułam jakąś sympatię do pana”.

 

Tak, więc pobieżnie poznałem historię dworu i ludzi mieszkających tu pod koniec II wojny światowej i pierwszych latach powojennych. Od tego czasu minęło wiele lat. Prusy Wschodnie zniknęły z mapy na zawsze.Tu też zapewne kończy się historia mojej rodziny. Dalszą historię zapiszę sam. Czy uda mi się być Niemcem?

 

Przede mną jeszcze spotkanie z dyrektorem PGR-u. Muszę się czymś wykpić. Przecież nie jestem agronomem. Nic lepszego nie mogłem wymyślić, aby obejrzeć dawną rodową posiadłość. Moja ciekawość została zaspokojona. Nie odczuwałem żadnego sentymentu. Czułem się tak jakbym zwiedzał jakiś historyczny dwór będący teraz muzeum.

W nocy zbudził mnie warkot samochodu, pewnie przyjechał dyrektor pomyślałem sobie odwracając się na drugi bok. Rankiem następnego dnia około godziny ósmej zajrzałem do pokoju gościnnego, a stamtąd przez okienko podawcze do kuchni, z której zalatywał zapach kawy zbożowej. Kucharka krzątała się przy piecu nalewając do dzbanków gotującą wodę, zaparzając kawę. Pozdrowiłem ją mówiąc do niej dzień dobry. Odwróciła się w moim kierunku i odpowiedział dzień dobry.

„Jak się panu spało?” Zapytała. Dziękuję dobrze. „Zje pan coś na śniadanie”? Z przyjemnością. „Może zupę mleczną z makaronem”?

 

Chętnie. Jak dawno nie jadłem zupy mlecznej pomyślałem sobie? Chyba w dzieciństwie. Kucharka przyniosła wazę nakrytą talerzem. Zamieszałem chochlą i nabrałem trochę gęstego z dna i mleka z wierzchu, tak jak uczyła mnie matka, kiedy byłem dzieckiem. Pierwszą łyżkę zupy ochłodziłem dmuchając na zawartość. „Smakuje”? Zapytała kucharka. Tak, wspaniała. „Bo widzi pan ja gotuję z mleka pełnotłustego od naszych krów”.                                                                Proszę pani, zwróciłem się do niej. Wczoraj opowiedział mi pani trochę o sobie. Jedno pani nie powiedziała jak ma pani na imię.     

 „Ależ oczywiście.Mam na imię Anna, moje nazwisko panieńskie Mollnau,po mężu Socha.Tak, Horst nazywał się Socha. To po niemiecku Pflug. Namawiano jego rodziców, żeby zmienili nazwisko na Pflüger, co znaczy Oracz, ale oni nie zgodzili się. Socha jest i Socha ma być”.

W tej chwili otworzyły się drzwi wejściowe i wszedł wysoki mężczyzna, tak na pierwszy spojrzenie około pięćdziesiątki. „Widzę, że mamy gościa powiedział”. Wyciągnął rękę i przedstawił się Marian Kalinowski. Oddałem jego silny uścisk dłoni i powiedziałem Ludwik Kornat . „Rozmawiałem właśnie o panu z sekretarką. Gdyby pan przyjechał dzień wcześniej miałby pan pracę u nas. Potrzebowaliśmy agronoma.

 

Wczoraj byłem w Olsztynie w Zjednoczeniu PGR-ów. Rozmawiałem z dyrektorem Zjednoczenia o braku u nas agronoma. Tam mieli dla nas pracownika. Został mi przedstawiony. Absolwent olsztyńskiej Wyższej Szkoły Rolniczej. Pracował na tym stanowisku pięć lat. Jakiś znajomy dyrektora.

A pan, po jakiej jest szkole, zapytał”. Musiałem skłamać, bo przecież byłem architektem i wcale nie szukałem pracy. Był to tylko wybieg. Całkiem poważnie powiedziałem, że ukończyłem studia rolnicze w Wyższej Szkole Rolniczej we Wrocławiu. Myślałem, że we Wrocławiu pewnie taka szkoła się znajduje, a dyrektor PGR-u nie będzie przecież sprawdzał. Aby rozmowę skierować na inne tory zapytałem, a pan długo pracuje tutaj?

 

„Ja proszę pana przed wojną skończyłem szkołę rolniczą w Poznaniu. Pochodzę z rodziny, dziś to się mówi obszarniczej. Mieliśmy duży majątek w poznańskim.   Po wojnie obecne władze nasze ziemie rozparcelowały przydzielając je chłopom małorolnym Musiałem sobie szukać pracy.W 1949 roku zaczęto tworzyć PGR-y. W wydziale zatrudnienia otrzymałem skierowanie do tego majątku z zadaniem utworzenia państwowego gospodarstwa.

Przez Olsztyn, gdzie dostałem wytyczne przyjechałem koleją do Węgorzewa. Dalej do Trzywsi piechotą. Razem ze mną przyjechało jeszcze dwóch pracowników. Jeden do produkcji rolnej i jeden do chlewni. Dokładnie przybyłem tu 28 listopada 1949 roku.

Powitała mnie pani Anna. Jak zapytałem, kim ona jest odpowiedziała do mnie w jakiejś nie bardzo zrozumiałej dla mnie mowie, jestem gospodynią i czekam na właściciela pana Ulricha von Dreidorff. Pilnuję jego majątku. Pokazałem jej dokumenty o przejęciu majątku na rzecz skarbu państwa i decyzję o utworzeniu Państwowego Gospodarstwa Rolnego.

Pan Ulrich, jeśli żyje to mieszka teraz w Niemczech i tu już się nie pojawi. Jak chce, mogę ją przyjąć do pracy. To, co zobaczyłem na miejscu, odebrało mi chęć do pracy. Żadnych sprawnych maszyn rolniczych.Te, jakie były wymagały naprawy. Żadnych koni, bydła, nic. Nie było, czym uprawiać ziemi i co posiać i posadzić. Zabudowania gospodarcze w opłakanym stanie.Wszystko ze środka wykradzione. Żadnych zapasów.

Zrobiłem spis potrzebnych rzeczy i pojechałem do Olsztyna, do Zjednoczenia. Pokazałem im spis i powiedziałem, że nie ruszę się z miejsca dopóki tego nie dostanę.

Dyrektor Zjednoczenia zawołał człowieka chyba magazyniera i kazał mu pójść ze mną do magazynów i wydać to wszystko, co mam w spisie i co znajduje się akurat w magazynie. Wszystko to załadować na samochód i zawieźć do Trzywsi.

Dużo tego nie było, głównie ziemniaki i zboże na siew. Miałem obiecane konie z dostawy amerykańskiej UNRA-y. O traktorze na razie mam przestać myśleć. Miałem jeszcze problem z wyznaczeniem gruntów. Otóż zanim utworzono PGR część ziemi oddano rolnikom indywidualnym.

Nikt nie zrobił pomiarów i zapisów geodezyjnych. Komisja parcelując ziemię zapewne brała pod uwagę, jako wyznaczniki granicy gruntów rowy, strumyki, rosnące na miedzy drzewa lub wbijali paliki i tak poszczególnym chłopom przyznawano ziemie.

Nie mieliśmy żadnych przedwojennych ksiąg wieczystych i map geodezyjnych. Te wszystkie zabrali Niemcy opuszczając ten teren. Trzeba było powołać nową komisję do ustalenia granic gruntów.

W październiku 1961 roku PGR przekształcono w Kombinat obejmujący kilka miejscowości. Teraz gospodarujemy na 6275 hektarach ziemi uprawnej, do tego dochodzi 279 hektarów łąk. Mogę pana przyjąć do pracy, jako kierownika gospodarstwa w Gartnie. Będzie mógł się pan wykazać zdolnościami”.

Ja jednak nie zdecydowałem się na pracę kierownika gospodarstwa. Wymigałem się tym, że muszę się zastanowić i prześlę wiadomość. Zapisałem sobie numer telefonu na wszelki wypadek. Podziękowałem za gościnę i wyruszyłem do domu do Gdańska.

Kiedy żegnałem się z panią Anną jej oczy zrobiły się wilgotne, a w kącikach oczu zauważyłem dwie łzy. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Przecież nie przyznam się, że jestem Johann August Pobbenow von Dreidorff. Chyba nigdy nie wrócę do tego imienia i nazwiska. Polskim zwyczajem pocałowałem panią Annę w rękę. Do widzenia pani Anno.

 

Jadąc pociągiem do domy rozmyślałem, co dalej począć. O ile do Trzywsi jechałem w nastroju poznania nieznanych dla mnie dziejów mojej właściwej rodziny, to wyjeżdżając poczułem, że nic mnie z tym miejscem nie wiąże. Ot takie historyczne wspomnienia. Ja wyrosłem w innej rzeczywistości i nie czułem się związany z miejscem, gdzie przez stulecia mieszkali moi przodkowie.

Teraz wszyscy protoplaści na obrazach, jakie zabrałem ze sobą były dla mnie postaciami historycznymi. Nie czułem żadnej więzi z nimi. Pozostał jeszcze ojciec, który gdzieś tam żyje i tylko zwykła ciekawość wzbudzała we mnie zainteresowanie. Postanowiłem po przyjeździe do niego napisać i wysłać mu moje zdjęcie. Jak postanowiłem tak też zrobiłem. Zadzwoniłem do pana Józefa, że mam tekst do przetłumaczenia i chciałbym go odwiedzić.

 

VII: Spotkanie z ojcem

Spotkanie z Ojcem

Mój list napisałem mniej więcej tak;

Drogi Ojcze

Cieszę się, że żyjesz i przesłałeś wiadomość o sobie. Z Twego listu wynika, że nic nie wiesz o mamie, dziadku i pozostałych członkach rodziny z naszej Trzywsi, uciekających pod koniec wojny przed Rosjanami. Ponieważ ja byłem mały nic nie pamiętam. To, co się wydarzyło znam tylko z relacji innych. Otóż dotarliśmy do miejscowości W. koło Gdańska.Tutaj trafiliśmy na działania wojenne. Tak się zdarzyło, że obok naszego wozu, którym powoził dziadek, spadły bomby lub pociski. Wszyscy oprócz mnie zostali zabici. Mnie rannego przygarnęła pewna polska rodzina, uznając mnie za syna.

Nie wiedzieli jak się nazywam ani skąd dokładnie pochodzę. Miałem na piersiach torebkę w kształcie serduszka, a w niej Twoje i Mamy zdjęcie. Na szyi miałem tasiemkę z zapisanym imieniem i nazwiskiem, ale była mocno zakrwawiona, zupełnie nieczytelna. Torebka i tasiemka były przechowywane w domu, w którym mieszkałem i dopiero przed śmiercią moja przybrana mama mi o tym powiedziała. Wówczas nie było możliwości odczytać danych zawartych na tasiemce. Po latach, dzięki urządzeniom, jakich nie było wcześniej odczytano moje imię i nazwisko. Teraz nazywam się Ludwik Kornat. Uczę się języka niemieckiego. Pogłębiam znajomość niemieckiej literatury i historii. Jestem z zawodu architektem. Dotychczas się nie ożeniłem.

Myślę często o Tobie i byłoby dobrze gdybyśmy się spotkali. Napisz czy masz możliwość przyjechania do Polski? Ja ostatnio byłem w Trzywsi we dworze, w którym mieszkała nasza rodzina. Nie będę Ci opisywał, co zobaczyłem. Jak przyjedziesz wybierzemy się tam razem. Do listu wkładam moje zdjęcie, żebyś widział jak ja wyglądam. 

Pozdrawiam serdecznie 

Ludwik/ Johann.

Po dwóch tygodniach otrzymałem odpowiedź ojca. Pisał w liście, że nie jest to możliwe, aby mógł przyjechać do Polski. Nie może pisać, z jakich przyczyn. Dobrze byłoby, gdybym przyjechał do niego. Podał mi numer telefonu, pod jaki mogę dzwonić, jeśli chciałbym z nim rozmawiać.

Pół roku trwały przygotowania do mojego wyjazdu do Langewiesen, gdzie mieszkał mój ojciec. Miałem pewne problemy z uzyskaniem paszportu. Ojciec musiał mi przysłać zaproszenie do odwiedzin. Jak tylko otrzymałem paszport udałem się do konsulatu NRD we Wrzeszczu po wizę. Tutaj poszło dość gładko, kiedy urzędnikowi, starszemu panu przedstawiłem cel odwiedzin i pokazałem zaproszenie.

20 lipca 1970 roku wsiadłem do pociągu jadącego do Wrocławia, aby tam przesiąść się na pociąg Kraków-Paryż. Ustaliłem z ojcem, że będzie na mnie czekał w Erfurcie skąd mnie odbierze.

Po krótkiej odprawie celnej i przekroczeniu granicy w Zgorzelcu pociąg wjechał do Görlitz.Tutaj kolejni celnicy tym razem z NRD. Wydawali się mi niemili. Rozglądali się po przedziale jakby czegoś szukali. Jeden z nich wziął do ręki tygodniki ilustrowane leżące na stoliczku przy oknie i uważnie przeglądał. Obserwowałem z ciekawością dworzec i perony. Dopiero rozlegający się głos z megafonu dworcowego uzmysłowił mi, że znajduję się w innym kraju.

Czułem wewnętrzny niepokój. W mijanych po drodze miastach zauważyłem na stojących bliżej torów dworcach i budynkach różne czerwone transparenty z hasłami. O pokoju, o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, o pracy i socjalizmie.

Teraz wiedziałem skąd brał się mój niepokój. To, co tu zobaczyłem w Polsce już dawno nie uświadczysz. Tutaj zupełnie inny kraj. Jakiś taki szary, bezbarwny. Nawet słońce było zakryte chmurami. Totalitaryzm na każdym kroku.

Dojeżdżając do Erfurtu przykleiłem się do szyby, może rozpoznam ojca. Na peronie dworca w Erfurcie nie było dużo pasażerów wysiadających lub oczekujących na pociąg. Zeskoczyłem ze stopnia wagonu wprost na człowieka trzymającego w górze biały brystol z napisem ALFRED.

Przede mną stał człowiek, zupełnie niepodobny do mojego wyobrażenia o   ojcu. Zdjęcie, jakie mi przysłał musiało być wykonane przed latami. Tamten na zdjęciu był względnie młody. Ten stojący na peronie nie pasował do tego na zdjęciu. Tak na pierwszy rzut oka ten miał koło 60 lat.

Schludnie ubrany, lecz rzeczy, jakie miał na sobie wyglądały na znoszone. Buty też nie nowe. Czapka jakiegoś wzoru, jakiego dotychczas nie widziałem. Bardziej przypominała mi z filmów czapkę polową Wehrmachtu. Koszula w kratę, też nie wyglądała na nową.

Przez chwilę nie wiedziałem jak mam się zachować. Czy tylko się przywitać podając rękę, czy uściskać go? Moje wahanie trwało tylko kilka sekund. Ojciec wyciągnął ręce i przyciągnął mnie do siebie. Puściłem torbę podróżną i oddałem uścisk. Trwaliśmy tak w uścisku i dopiero sygnał pociągu na odjazd przerwał nasze przywitanie.                   

To ty Johannie powiedział ojciec.

Nie było to pytanie, lecz coś takiego jak potwierdzenie i zarazem duma. To było coś takiego, gdy po latach spotka się kogoś, kogo znaliśmy, jako chłopca, a teraz staje przed nami dorosły i mówimy, ale tyś wyrósł. Cieszę się ogromnie, że cię widzę. Ojciec jeszcze raz przysunął mnie do siebie i uściskał.

Ja też ojcze  bardzo się cieszę, że cię w końcu zobaczyłem. Po ponad dwudziestupięciu latach spotkali się ojciec ze synem. Brakowało tylko matki. Zawierucha wojenna rozłączyła wiele rodzin. Jednych na zawsze, innych okaleczonych utratę swych bliskich pozbawiła życia rodzinnego.Tysiące, a nawet miliony opuściło swój kraj rodzinny.

Zostawiając na zawsze swoje domy, ziemię, kościoły i cmentarze. Teraz na obcej ziemi, z ludźmi tutaj mieszkającymi, łączył ich tylko ten sam język. Można powiedzieć ten sam, a jednak inny, co zaraz było zauważalne przez miejscowych. Bardziej miękki z niektórymi słowami nieznanymi tutejszym Niemcom, określającym przybyłych, o to są ci z Prus.

Zrobiła się mieszanka ludzi bez korzeni z ludźmi zasiedziałymi od wieków. Trzeba powiedzieć, iż miejscowi   niechętni byli przybyłym, gdyż trzeba było się ścieśnić we własnych mieszkaniach. Zagęścić   by przyjąć Prusaków.

 

Wyszliśmy na plac przed dworcem. Ojciec podprowadził mnie do stojącego na parkingu motocykla z przyczepą. To nasz środek lokomocji powiedział.

”Daj torbę włożę do przyczepki, a ty siadaj na siedzenie za mną”. Ruszyliśmy.

Jechaliśmy przez miasto, więc miałem możliwość przyglądania się. Wszystko było inne niż w Polsce. Domy jakieś szare bez kolorów. Mijane samochody to tylko Wartburgi lub Trabanty nazywane w Polsce nie wiem, dlaczego zemstą Honeckera.

Wydobywające się z rur wydechowych spaliny wisiały w powietrzu. Powietrze było aż sine. Smród spalin. W wielu miejscach znów transparenty z politycznymi hasłami. Powtarzające się słowa to socjalizm, partia i młodzież. Coś, co po raz pierwszy zobaczyłem to zwisające flagi czy chorągwie, pionowo wzdłuż masztu.

Mijaliśmy wsie, gdzie na polach uwijali się rolnicy przy żniwach. Potem nieduże miasto zdaje się o nazwie Arnstadt. Tu też transparenty. Pomyślałem sobie, że władze tego państwa transparentami przypominają ludziom, że ich obowiązkiem jest praca?

Może oni w ten sposób wychowują ludzi.Taka indoktrynacja poprzez hasła i plakaty? Jak komuś będzie się stale wytyczać kierunek ktoś w końcu pomyśli, że to jedynie słuszna droga, po której ma kroczyć.

Pejzaż zaczął się zmieniać. Przypomniałem sobie, że ta kraina nazywa się Las Turyński. Wjechaliśmy drogą pod górę w las, w którym rosły same świerki. Droga kręta jak to w górach. Muszę przyznać, dobrze utrzymana, z zabezpieczającą betonową bandą po prawej stronie.

Gdy osiągnęliśmy wierzchołek, droga była teraz płaska, aby po chwili zaczęła opadać w dół. Teraz zmiana biegu na niższy i dwójką powoli zjeżdżaliśmy w dół. Wyjeżdżając z lasu przed nami otworzyła się równina z widocznym w pobliżu miastem. Ojciec wyciągnął rękę do przodu i powiedział Ilmenau. Potwierdziła to stojąca tablica miejscowości a na niej napis Ilmenau, pod spodem Kreis Ilmenau, Goethe Stadt.

Więc tutaj też przebywał znany niemiecki poeta. Przypomniałem sobie, że otwierał tutaj gdzieś kopalnię srebra, lecz z tego pomysłu niewiele wyszło, kopalnię zalewała woda i nie było jak jej wyciągnąć ze sztolni. Dowiedział się o pompie zakupionej w Anglii, przez kopalnię w Tarnowskich Górach na Śląsku i pojechał zobaczyć jak ona działa. Była to pierwsza pompa o napędzie tłokowo-parowym i w kopalni w Tarnowskich Górach zdała egzamin.

Na pewno to widziane teraz przeze mnie miasto nie ucierpiało podczas ostatniej wojny. Nie było tutaj wielkiego przemysłu, więc naloty aliantów je oszczędziło. Żadnych nowych domów nie mówiąc o blokach. Wyglądało tak jak przed wojną.

Zabudowa dość podobna, kamieniczki dwu trzy piętrowe. Dachy pokryte łupkiem dachowym, kiedyś może ładne teraz wyglądały jak stara tablica szkolna. Niektóre budynki zamiast tynkiem pokryte też łupkiem. Tutaj łupek miał świeższe barwy, niebiesko szary o jedwabistym połysku. Inne domy pokryte grafitowym łupkiem.

Dla mnie była to nowość, gdyż domy w Gdańsku zazwyczaj pokryte były wypalaną czerwoną dachówką. Widocznie tutaj musiały być w pobliżu kamieniołomy, w których wydobywano ów materiał. Na pewno i cena łupków musiała być przystępna. Brakowało zaś na pewno gliny na dachówki.

Zjeżdżając z góry do miasta widać było z daleka wieżę kościoła. Będę musiał zobaczyć go z bliska, pomyślałem.Te stare kościoły miały w swojej architekturze coś, warte obejrzenia. Interesowały mnie kościoły nie tylko, jako przybytki religii i kultury. Zawsze widziałem w budowli kościoła w każdym jego elemencie talent jego budowniczych. Tak samo było we wnętrzu kościoła. Tutaj szczególnym artyzmem wykazywali się rzemieślnicy budujący ołtarz, ambonę czy malarze wykonujący malowidła.

 

Nareszcie tablica miejscowości, a na niej napis Langewiesen. Wjechaliśmy do miasteczka. Potem jeszcze z trzysta metrów i ojciec skręcił w lewo. Na tablicy umocowanej na budynku przeczytałem Teichstrasse. A więc to tutaj.   

Zatrzymaliśmy się przed niedużym dwupiętrowym domem. Ojciec powiedział, to nasz dom. Nie powiedział to mój dom, tylko to nasz dom. Więc na pewno mieszka w nim więcej ludzi. Weszliśmy po drewnianych trzeszczących schodach na drugie piętro. Zapukał i drzwi otworzyła młoda ładna panna i na powitanie powiedziała Guten Tag. Odpowiedziałem też Guten Tag.

Weszliśmy do pokoju, przy którym siedziała kobieta i dwóch chłopców. Jedli chyba akurat obiad. Ojciec przedstawił mnie, to mój syn Johann.Zdziwiony spojrzałem na ojca, pytając wzrokiem, kto to? Zauważył moje nieme pytanie i powiedział, to moja żona Agnes.Kobieta podniosła się i podała mi rękę. Następnie przedstawił pannę, to moja córka Martina 16 lat, to synowie Peter 15 lat i Markus 14 lat.

Przywitałem się z każdym po kolei podając rękę. Więc mój ojciec założył nową rodzinę pomyślałem sobie. Nie wiem czy przyjechałbym, gdyby mi o tym napisał. Czułem się trochę niezręcznie i zażenowany.

Gdybym jednak zdecydował się na przyjazd kupiłbym każdemu skromny upominek. Miałem tylko dla ojca, składaną łódź w butelce z podstawą, nóż składany wielofunkcyjny i pudełko pralinek.

Agnes zapytała czy zjem z nimi obiad? Odpowiedziałem, że tak. Obiad jedliśmy w milczeniu. Zauważyłem ciekawe ukradkowe spojrzenia całej przybranej rodziny kierowane na mnie. Cóż i ja też ukradkiem przypatrywałem się im.

Na pewno miałbym siostrę lub brata gdyby żyła moja mama. Czasu nie da się odwrócić, fakty trzeba zaakceptować takimi, jakie są. Mam siostrę i braci, wprawdzie nie rodzonych, ale przyrodnich. Po obiedzie wszyscy sobie podziękowali i wyszli.

Zostałem z ojcem sam. Ojciec popatrzył na mnie chwilę, widocznie nie wiedział jak zacząć. Spojrzał na ścianę i mój wzrok podążył za jego. Teraz zobaczyłem, że na ścianie wisi portret mojej matki, a obok drugie zdjęcie takie same, jakie miałem ja. Mama, ja mały w środku i po lewej ojciec w mundurze. Tak to Martha twoja matka, a moja żona. Jej i twoje małe zdjęcia cały czas nosiłem w torebce w kształcie serca na piersi. Nie zabrali mi torebki nawet Rosjanie, kiedy powiedziałem, <żena>.

Byłem wtedy w Dreidorf prosto z frontu, na urlopie. Zrobiliśmy wówczas w Angerburgu zdjęcia, które tu widzisz. Zostałem zmobilizowany, pod koniec 1943 roku.Nie byłem zawodowym żołnierzem. Zarządzałem naszym majątkiem razem z moim ojcem.

Kiedy po klęsce naszych wojsk pod Stalingradem, zaczęto szukać zdolnych do noszenia broni wiedziałem, że nie uniknę wojska. Tak też się stało. Po krótkim przeszkoleniu nadano mi stopień podporucznika. Miałem skończoną Wyższą Szkołę Rolniczą w Allenstein, dział mechanizacji rolnictwa. Zostałem, więc przydzielony do wojsk piechoty zmotoryzowanej, a po stratach, jakie poniosła nasza dywizja, po reorganizacji, do Pancernych Grenadierów Batalionu Zapasowego.

Wkrótce wzięliśmy udział w walkach obronnych, cały czas nacierali Rosjanie. Od czasu klęski pod Stalingradem nasze wojska się cofały. Byliśmy wówczas na Ukrainie w okolicach miasta Trembowla, kiedy niespodziewany atak Rosjan ze wschodu i południa zmusił nas do dalszego cofania się. Tam właśnie zostałem niegroźnie ranny w głowę i straciłem przytomność.

Kiedy się ocknąłem zobaczyłem nad sobą dwóch Rosjan. Ten jeden mierzył do mnie z karabinu. Zrozumiałem, że za ułamek sekundy będę martwy. Krzyknąłem po rosyjsku <ne strelat`>, którego to słowa każdy z nas nauczył się na pamięć i podniosłem ręce do góry. Rosjanin trzymał w moim kierunku cały czas, karabin gotowy do strzału. Ten drugi coś krzyknął i pokazywał karabinem, że mam wstać.

W uszach mi dzwoniło. Z głowy, na czoło leciała mi krew. Jeden z Rosjan rzucił mi opakowanie z bandażem, mogłem po chwili zabandażować głowę. Dostałem się do niewoli rosyjskiej.

Po kilkudniowym pobycie w przejściowym obozie jenieckim zapakowano wszystkich jeńców niemieckich do wagonów i pojechaliśmy w nieznane. Nie będę ci opisywał przejazdu trwającego miesiąc czasu. Zawieziono nas Kołymę do miejscowości Magadan nad morzem Ochockim. Tutaj zdolnych do pracy zabrano do kopalni złota.

Ponad pięć lat morderczej pracy dziesiątkującej jeńców. W marcu 1951 roku zebrano pracujących pod ziemią byłych oficerów Wehrmachtu i przeniesiono do obozu o dość dobrych warunkach jak na tamte czasy.W mojej grupie było około 52 oficerów niższego stopnia. Od kapitana w dół.

Zastanawialiśmy się, co to ma znaczyć. Każdy z nas spodziewał się zwolnienia z niewoli. Otóż niewiele się pomyliliśmy. Okazało się, że w mojej grupie są byli oficerowie pochodzący z Prus Wschodnich.

Na spotkania z nami przychodzili wyżsi rangą oficerowie rosyjscy władający bezbłędnie językiem niemiecki. Było też kilka wyższych oficerów niemieckich teraz ubranych po cywilnemu. Tutaj dowiedziałem się, że zlikwidowano nasz kraj ojczysty Prusy Wschodnie, Pomorze i część Śląska.

Terytoria te przyznano Polsce i granicę między Polską a Niemcami ustanowiono na rzece Odrze. Utworzono dwa państwa niemieckie, Niemiecką Republikę Federalną i Niemiecką Republikę Demokratyczną.

Zaś całą ludność niemiecką przesiedlono do tych dwóch państw niemieckich. Prowadzono z nami zajęcia polityczne pokazując między innymi filmy, jakich zbrodni dopuściły się Niemcy w całej Europie. Ja i wielu z nas nie wiedziało, co się działo w Europie po zajęciu innych państw przez nasze wojska.

My żołnierze, a teraz jeńcy,nic nie wiedzieliśmy o obozach koncentracyjnych, w których mordowano i palono Żydów, Polaków, Rosjan i inne nacje.Takie informacje nie mogły się przedostać do walczących wojsk, bo to by osłabiało morale i ducha walki żołnierzy. Myślę, że nad tym czuwały odpowiednie służby propagandowe Rzeszy.

Mój kontakt z ludnością rosyjską lub ukraińską był prawie żaden. Myśmy się stale cofali.Tereny leżące przed nami były wcześniej spustoszone przez Wehrmacht. Mieliśmy za plecami spalone i wyludnione wsie i miasteczka. Podobno w pierwszej fazie wojny Rosjanie cofając się też wszystko palili, aby nasze wojska nie miały kwater, gdzie by mogłyby odpocząć. Co nie spalili Rosjanie to dokończył Wehrmacht.

Podobną taktykę spalonej ziemi, zastosowali Rosjanie w 1812 roku cofając się przed wojskami Napoleona. Wszystko spalili nie ostał się żaden dom ani chałupa.To samo zrobili w Moskwie. Napoleon wszedł z wojskami do Moskwy i wtedy Rosjanie podpalili miasto.

Oglądając owe filmy dopiero wtedy dowiedzieliśmy się , w czym nasz naród brał udział. Wojny towarzyszyły ludzkości od zarania dziejów, lecz nigdy dotychczas nie mordowano przy tym całe narody. Jak przypominam sobie, nasza propaganda trąbiła o wojnie z Rosją i konieczność pokonania bolszewizmu. Żołnierzy idących w bój, przedstawiano, jako walczących dzielnych rycerzy.

Przecież na sprzączkach pasów mieliśmy napis „Gott mit uns”. Rycerze samego Boga. Upajano się każdym zwycięstwem począwszy od Polski i kolejnych państw. Ludzie wpadali w euforię słysząc o zdobyciu kolejnego miasta w Rosji.

Każdy komunikat o zajęciu kolejnego miasta w Rosji wywoływał nową falę uniesienia.Trwał niekończący się jubel, powszechny entuzjazm. Niemal wszyscy Niemcy wierzyli w ostateczne zwycięstwo.

Tymczasem to była wojna obliczona na wyniszczenie narodu rosyjskiego i innych narodów. Dopiero jak Alianci zaczęli bombardować niemieckie miasta, nieszczęście wdarło się do Niemiec, ludność niemiecka zrozumiała, że teraz przyszedł odwet za popełnione zbrodnie.

Nie byliśmy rycerzami Boga. Bóg nas pokarał. Odwet był straszny. Zginęło wiele milionów Niemców. Ofiary na ołtarzu szatana. W Biblii mówi się, że grzechy ojców obciążają potomnych aż do piątego pokolenia. Wielu z nas zaczęło się modlić, aby dobry Bóg przebaczył nam za udział w wojnie.                                                                                                W konsekwencji przegranej wojny powstały dwa demokratyczne państwa niemieckie. Jedne o ustroju kapitalistycznym, a drugie o ustroju socjalistycznym. Mówiono nam, że duża grupa byłych oficerów niemieckich z feldmarszałkiem von Paulusem na czele zgłosiła swój akces do osiedlenia się w Niemieckiej Republice Demokratycznej tworząc tym samym zalążek prawdziwej socjalistycznej ludowej armii, tym samym zachęcając nas do osiedlenia właśnie w tym kraju.

To upolitycznianie trwało cztery miesiące i po tym czasie pytano nas, jaki kraj wybieramy. Trudno było dokonać wyboru,ci którzy pochodzili z terenów należących do teraz Niemiec federalnych wybrali ten kraj. Ja nie miałem specjalnie wątpliwości, gdyż spodziewałem się was zastać w NRD.

Nikt z nas nie miał wcześniej możliwości ustalenia, gdzie teraz przebywa jego bliska rodzina Mówiono nam, że większość przesiedlonej ludności z Prus Wschodnich została przesiedlona właśnie do Wschodnich Niemiec.

W niewoli w Rosji w ogóle nie było możliwości wysłania listu z zapytaniem, gdzie przebywa rodzina. Nikt tym się nie zajmował. Traktowano nas jak niewolników, którzy mają tylko jedno prawo, pracować i umierać z wyczerpania. Nie znałem dokładnego adresu, pod którym mieszkała rodzina w Langewiesen. Byłem tutaj tylko raz, jako mały chłopiec z mamą i tatą.

Ponieważ trzeba było dać odpowiedź, gdzie chce się osiedlić. Więc podałem tę miejscowość. Znałem nazwisko mamy krewnych i pomyślałem sobie jak tu dotrę, to każdy napotkany człowiek wskaże, dokąd mam iść.

Może zastanę ich w majątku jej rodziny. Zresztą rozmawialiśmy o tym przed moim wyjazdem na front, że w przypadku konieczności opuszczenia rodzinnego domu w Dreidorf, będziemy się szukać w Langewiesen. Dlatego wybrałem ową miejscowość. Niestety po przybyciu nie zastałem moich bliskich.

Pisałem do różnych instytucji do Berlina. W tym do Czerwonego Krzyża. Odpowiedź była zawsze taka sama. Wymienieni nie figurują w naszych spisach. Pisałem do Bonn, do stolicy Niemieckiej Republiki Federalnej. Pisałem do Polskiego Czerwonego Krzyża do Warszawy.

Również stamtąd otrzymałem odpowiedź, że wymienieni nie figurują w spisie osób pochodzenia niemieckiego wysiedlonych z dawnych Prus Wschodnich. Również nie figurują w spisach poległych, zabitych i zmarłych na terenie Polski. Nic. Zupełnie jakby się zapadli pod ziemię.

Czekałem kilka lat. Nic. Wtedy podjąłem decyzję o powtórnym ożenku. Agnes była wdową po żołnierzu niemieckim. Została w 1944 roku z małą córką Marion.Teraz Marion jest już mężatką i mieszka w Erfurcie.

Chyba nie masz mi za złe, że ożeniłem się powtórnie?

Ojcze,odpowiedziałem wtedy. Nie, nie mam ci za złe. Kiedy moja przybrana matka leżała na łożu śmierci, zapytałem ją, gdzie zostały pochowane te osoby, z którymi jechałem owego pamiętnego dnia w marcu 1945 roku? Gdzie jest ich grób? Chciałem wiedzieć, żeby pójść na cmentarz odwiedzić grób, złożyć kwiaty i zapalić znicz. Moja matka odpowiedziała, że nie wie.                                                                     

Uciekając z Prus Wschodnich akurat w mieście W. dostaliśmy się na linię frontu. Ona wszystko robiła, żeby mnie ocalić. Kiedy po kilku godzinach wyszli z piwnicy, Rosjanie już byli na miejscu. Jedni pędzili dalej w pościgu za wojskami niemieckimi, inni zbierali to, co pozostało.

Broń, amunicję, uszkodzone samochody. Dopiero po dwóch dniach następni Rosjanie mając pod strażą jeńców niemieckich zbierali zabitych. Pomagali im przy tym Polacy chcąc oczyścić swoje ulice z zabitych. Rosjanie zbierali swoich żołnierzy oddzielnie i zabitych żołnierzy niemieckich i cywilów, jeśli nie byli Polakami oddzielnie.

Matka mówiła, że żołnierzy rosyjskich chowano w grobach na specjalnym wyznaczonym cmentarzu. Natomiast wszystkich pozostałych w wspólnej mogile na cmentarzu komunalnym. Jeszcze kilka lat po wojnie na wspólnym grobie stały tablice, że spoczywają tutaj nieznani żołnierze i cywile niemieccy. Teraz jest tam obelisk z napisem, że spoczywają tu nieznani Niemcy ofiary II wojny światowej.

U ojca przebywałem ponad miesiąc. W tym czasie przyglądałem się ludziom, ich otoczeniu i zwyczajom. Ich pracy. Pojechaliśmy do Erfurtu odwiedzić Marion.

Ojciec cieszył się z odzyskania syna. Chciał się mną pochwalić. Zwiedziliśmy Suhl, Gotha, Gera, zamek Wartburg. Za każdym razem ojciec pytał się mnie jak mi się tutaj podoba. Czy widzę różnicę między rzeczywistością tutaj i w Polsce? Zawsze mówiłem, że podoba się mi.

Ale prawda była taka, że ja mieszkałem w portowym mieście w Gdańsku, gdzie na ulicach można było spotkać ludzi z całego świata. Wielu mieszkańców tego morskiego miasta pływało na statkach i opływając często kulę ziemską. Widzieli jak ludzie żyją w innych krajach. Ze swoimi przeżyciami, swoimi opiniami dzielili się z innymi ludźmi po powrocie do kraju.

Wielkie stocznie w Gdańsku i Gdyni i ich pracownicy niejednokrotnie odgrywali ważną polityczną rolę na Wybrzeżu. Panowała większa swoboda. Z istnieniem silnej klasy robotniczej musieli liczyć się rządzący w kraju.Tutaj wydawało się mi wszystko jakieś stłamszone. Wszędzie propaganda socjalistyczna. Zdawało się mi, że ludzie tutaj chodzą pochyleni, ciągle oglądający się na boki. Brakowało wyprostowanej postawy.

Wydawało się mi, że przyczyna nie tylko tkwi w nieustającej propagandzie dążącej do wychowania socjalistycznego człowieka. Toteż pewnego razu, gdy ojciec zapytał mnie czy chcę zobaczyć coś zakazanego, pomyślałem, że chce mi pokazać tutejszego „świerszczyka” lub jakieś inne wydawnictwo erotyczne.

Zbliżał się wieczór, zaraz miała zapadać ciemność, kiedy ojciec skinął ręką abym poszedł za nim. Poszliśmy na strych, ojciec z kąta za kominem wyciągnął antenę i podszedł do okna. Otworzył okno, antenę przymocował do wystającej rury. Zdziwiłem się, ale tylko się przyglądałem.

Przecież niedawno oglądaliśmy program i nic nie wskazywało, że trzeba wymienić antenę. Ojciec powiedział, a teraz zobaczysz coś, czego jeszcze na pewno nie widziałeś. Zeszliśmy na dół, do pokoju. Włączył telewizor i po chwili zaczął się dziennik, Tagesschau, nadawany z Monachium. A więc to jest ta tajemnica pomyślałem sobie. Programy rozrywkowe. Programy sportowe. Wywiady z różnymi ludźmi. Relacje z Anglii, z Ameryki.

Zupełnie inny świat w telewizorze. Żadnej propagandy. To był wolny świat, do którego tęsknili obywatele Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W programach telewizji NRD socjalizm, demokracja i socjalistyczny człowiek, odmieniane na różne sposoby, a tam wolny świat, wolny człowiek. Więc w dzień są obywatelami NRD, a wieczorem myślami i pragnieniami uciekają na drugą stronę,gdzie panuje większa swoboda.   

A więc to jest ta tajemnica pomyślałem sobie. Programy rozrywkowe. Programy sportowe. Wywiady z różnymi ludźmi. Relacje z Anglii, z Ameryki. Zupełnie inny świat w telewizorze. Żadnej propagandy. To był wolny świat, do którego tęsknili obywatele Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

W programach telewizji NRD socjalizm, demokracja i socjalistyczny człowiek, odmieniane na różne sposoby, a tam wolny świat, wolny człowiek. Więc w dzień są obywatelami NRD, a wieczorem uciekają na drugą stronę granicy, aby poczuć się mieszkańcami Niemieckiej Republiki Federalnej.

To mogło człowieka ugniatać. Tam wysoki poziom życia, tutaj nieraz w kolejce przed Schlachthofem w tak zwanym Freibanku, czyli taniej jatce, po mięso niepełnowartościowe.

Przez ten miesiąc chodząc po sklepach zauważyłem, że towary oferowane kupującym są jakieś inne niż spotykane w Polsce. Wszystko to był jakiś erzac. Garnitur,który kupił niby nowy, mówił ojciec. Spotkał go deszcz wracającego z uroczystości i co się stało z garniturem?

Okazało się, że garnitur miał w połach i na wysokości klatki piersiowej usztywnienie. Kiedyś takie usztywnienia robiło się z surowego płótna przetykanego końskim włosiem. Ten garnitur usztywnienie miał kartonowe. Wystarczyło, żeby ubranie zmokło, z kartonu zrobiła się sieczka. Erzacem były też zegarki na rękę. Bezkamieniowe Ruhle chodziły tak długo aż wytarły się ośki lub gniazda. Jak zegarek przestał chodzić zegarmistrz nie naprawiał.

Chcąc stworzyć ludziom namiastkę luksusu władze NRD postanowiły zbudować fabrykę samochodów, aby wyróżniający się w pracy Hans Schmidt mógł kupić na talon Wartburga. Dla mniej wyróżniających się był Trabant. Jeśli ktoś miał w Zachodnich Niemczech krewnych, którzy wpłacali na jego konto w banku zachodnie marki, mógł kupić o klasę lepszy samochód Moskwitsch.

Samochody zachodniej produkcji, jeżeli były spotykane na drodze, to na pewno należały do jakiegoś wysokiego rangą urzędnika państwowego lub aparatczyka. Dla zwykłego obywatela priorytetem była propaganda socjalizmu i współzawodnictwo pracy.

Pewnego dnia postanowiłem sam pojechać do Weimaru, gdzie mieszkał i tworzył przez prawie 48 lat na przełomie XVII i XIX wieku poeta i pisarz Johann Wolfgang von Goethe. Miejscowość ta była oddalona od Langewiesen około 30 kilometrów.

Muszę przyznać, że zainteresowało mnie jego życie i twórczość. Jako największy poeta niemiecki mało był znany w Polsce? Choć mówi się i pisze o nim, że w swojej twórczości wykorzystywał pierwiastki antyczne, klasyczne ja w jego wielu wierszach znajdowałem pierwiastki romantyczne. ”Cierpienie młodego Werthera” czytywane było na polskich dworach i w domach mieszczan w XVIII wieku. W całej ówczesnej Europie panny i młodzieńcy czytali tę epistolarną powieść z wypiekami na twarzy.

Znane jego dzieło „Doktor Faust” przedstawia człowieka szukającego postępowych rozwiązań dla ludzkości. Dla wyrwania się z otaczającego go świata feudalnych zależności nie waha się przy tym paktować z diabłem, a   potrzebując jego pomocy podpisuje nawet własną krwią cyrograf. Postać dr Fausta ukazana jest też w literaturze polskiej, gdzie występuje w utworze polskiego poety Adama Mickiewicza, po nazwiskiem Pan Twardowski.” Doktor Faust” grywany bywał na deskach polskich teatrów.                                                                   Wzorując się na wierszu Goethego  „Kennst Du das Land” /Znasz ten kraj, gdzie cytryny kwitną/opisujący Italię w czasach jego pobytu  w Rzymie. Adam Mickiewicz w podobnym tonie przetłumaczył ów wiersz znany w Polsce pod tytułem „Znasz li ten kraj”.                                                   

Zafascynowany  byłem ogromną ilością utworów i barwnym życiem człowieka będącym autorytetem w XIX wiecznej Europie. O spotkanie z nim zabiegali sam Napoleon Bonaparte, wręczając mu krzyż Legii Honorowej i zachęcając go do wyjazdu z małego bądź, co bądź Weimaru do Paryża, gdzie mógłby tworzyć wielkie dzieła. Z nim spotkał się też car Aleksander I wręczając Order Świętej Anny.

Uznanie dla Goethego ze strony potężnych władców nie wzięło się z wygranych przez niego wielkich bitew, czy znajomości strategii wojennej. Poważanie, jakim został obdarzony, było uznaniem dla jego twórczości.

Sam Napoleon przyznał się Goethemu, że „Cierpienie młodego Werthera” przeczytał trzy razy. A więc Goethe człowiek autorytet.Człowiek cieszący się niezwykłym zaufaniem u jemu współczesnych. Nie pisze swoich utworów na zamówienie, jak to robiło wielu innych w tym czasie.

Ale też człowiek prawie niezależny, któremu okoliczność pozwoliła na zajęcie takiego stanowiska. Ostrożny w osądach bliskich mu ludzi, od których zależy jego bieżący materialny byt, ale ogólnikowo walczący o zmianę świata na lepsze. W życiu osobistym przeżywający wiele miłości, bo cóż byłby wart poeta bez miłości, będącej natchnieniem.

Szuka nowych miłości i nowego życia „Neue Liebe, neues Leben”. Był zdania, że liryki nie można napisać słuchając innego człowieka.  Miłości trzeba samemu doznać. Przeżywa swoje zakochanie. Miłość i dramat zerwania, ucieczki od kochanych kobiet.                                                                                                                     

Człowiek studiujący prawo, a jednocześnie czytający klasyków Homera, Pindara, Wergiliusza, Owidiusza. Jest pojedynczą osobą, ale czuje jakby w jego piersi mieszkały dwie dusze, dwie osobowości. ”Zwei Seelen wohnen in meiner Brust”.                                                                Widocznym obrazem jego rozdwojenia jest liść miłorzębu japońskiego, opisany w wierszu Ginko Biloba. Jest jeden, ale jakby z dwóch listków składający się. W swoim wierszu również przyrównuje się do tego liścia.    „Fühlst du nicht an meinen Liedern. Daß ich Eins und doppelt bin?”- <Czyż nie czujesz w pieśniach mych, żem ja jednym i dubeltowym jest>?

Taki był Goethe i dlatego zainteresowałem się jego twórczością.               

Mógłbym tutaj dodać, że mnie też dotyczył pewien dualizm. Jestem tym, kim jestem, ale jestem też kimś innym. W moich żyłach płynęła niemiecka krew, ale dusza została ukształtowana na polski obraz. Czy można mieć dwie osobowości? Tak. Nawet wiele. Jak napisał Johann Wolfgang von Goethe „Wie viel Sprachen du spricht, sooft mal bist du Mensch”- czyli iloma językami /mową/ mówisz tylokrotną masz osobowość. Czy można to tak odczytać? Tak. Wiedzą o tym wszyscy władający dodatkowym językiem,..

 

VIII: Weimar

Weimar

Spod dworca kolejowego w Ilmenau autobusem wyruszyłem do miasta, w którym miałem nadzieję zobaczyć jak mieszkał i jak żył książę poetów niemieckich. Wysiadłem przed budynkiem stacji kolejowej, na którym dużymi literami napis informował HAUPTBANHOF WEIMAR. Więc to już.

W pobliskim kiosku z gazetami zapytałem o Stadtkarte.           

Pierwsze, co postanowiłem to pójść pod Niemiecki Teatr Narodowy, tam spodziewałem się zobaczyć pomnik Goethego i Schillera dwóch słynnych pisarzy. Wiedziałem,że teatrem przez długie lata kierował sam Goethe,a w ponad 20 przedstawieniach występował jako aktor, przy czym wystawiał  nie tylko swoje sztuki teatralne, ale też   Schillera w tym słynne: „Marię Stuart”,”Narzeczoną z Messyny”,”Wilhelm Tell”,czy „Dziewicę Orleańską”.Goethe  w dużym stopniu przyczynił się do rozwoju w teatru muzycznego w Weimarze wystawiając   opery Mozarta w tym niezapomniane do dziś   „Czarodziejski Flet”, „Uprowadzenie z Seraju”, „Wesele Figara”, „Don Giovanni” i inne.

Goethe postarał się,aby orkiestrą w teatrze dyrygowali słynni kapelmistrze Austriak Richard Strauss i kompozytor węgierski Ferenc Liszt. Dlatego, mając tak wybitne osobistości  oraz wystawiając wymieniony repertuar,teatr pod dyrekcją Goethego stał się wiodącym w całych Niemczech.Do Weimaru na przedstawienia zjeżdżali się znani wielbiciele sztuki i teatru z całych ówczesnych Niemiec i Austrii.

Chodziłem po Weimarze i podziwiałem uroki miasta. Przed Teatrem Narodowym rzeczywiści stał pomnik Goethe`go i Schillera. Musiała być pomiędzy nimi spora różnica wieku.Ten starszy to Goethe trzyma mocno w ręku wawrzyn, nie chce oddać go młodszemu, Schillerowi wyciągającemu rękę, jakby chcącemu uchwycić wieniec.

O nie, ty musisz jeszcze trochę popracować, utworów więcej stworzyć, zda się mówić do niego starszy. Pisz, pisz ja jestem dyrektorem teatru stojącego za moimi plecami.Potrzebuję twoich sztuk teatralnych. Uśmiecha się i patrzy na wprost. On już nie musi szukać natchnienia. Jest w wieku, kiedy należy uporządkować swoją twórczość. Fryderyk patrzy w niebo szukając tam natchnienia. Trzyma w lewym ręku zwinięty arkusz papieru. Zejdzie z pomnika i zacznie pisać nowe sztuki teatralne. A pan Goethe niech patrzy tak przed siebie. Jest przecież ministrem na dworze Karola Augusta odpowiedzialnym za wiele ważnych spraw. Z góry lepiej widać.

 

Trochę się pokręciłem koło teatru. Spojrzałem na plakat, co wystawiają na scenie. Afisz głosił nieśmiertelne dzieło Williama Szekspira„Romeo und Julia”.

 

Jakieś te uliczki krótkie i zanim się obejrzałem byłem już na Schillerstrasse. Minąłem dom młodego poety i wkrótce znalazłem się na Frauenplan.Tutaj nie można byłoby nie rozpoznać domu poety. Znany mi dom z różnych obrazków i zdjęć, stał przede mną. Muszę przyznać, że piękny duży dom. Miał gest wielki książę Karol August darowując Goethemu ten wspaniały dom. Pewnie zasłużył sobie, pomyślałem.

Bilet wstępu dość drogi 10, – Euro. No, ale nie zawsze zdarza się być w domu takiej osobistości. Akurat weszła grupa młody Niemców, chyba uczniów z przewodniczką, więc dołączyłem do nich. W tych starych domach jest jakiś specyficzny zapach. Mówią, że to wieki, czyli czas tak pachnie. Poza tym w takich domach mieszka <genius locci>. Oglądałem się za siebie, żeby go zobaczyć, lecz zdawało się mi, że to duch Pisarza stał tam w kącie.

Rozpoczęliśmy zwiedzanie od salonu. Ileż to ludzi znanych i mniej znanych bywało w pomieszczeniu gościnnym. Goethe nie mógł się opędzić od gości. Wszyscy chcieli poznać człowieka, którego sława niosła się po Europie.

Dzisiaj jestem ja i oglądam stałą wystawę na temat klasyki weimarskiej. Bibliotekę i pracownię. Pokoje mieszkalne jego i żony Christiany. Jest jego pokój sypialny, a w nim łóżko „Sterbebett”, na którym Johann Wolfgang von Goethe wypowiedział swoje ostatnie słowa, kiedy jego oczy zachodziły już śmiertelną mgłą „Mehr Licht”, czyli więcej światła.

Chciał światła na ostatnią drogę w zaświaty. Światło przyświecające jego twórczości zostało jednak na tej ziemi, aby przyświecać innym poetom. Tobie zaś <Tu lumen divinum fulget>, <Sie lassen das göttliche Licht leuchten>.<Pozwólcie boskiemu światłu świecić>.

Nie byłem zawiedziony tym, co obejrzałem. Ważnym dla mnie był nastrój.Oglądane artefakty i portret poety,jego syna i wnuków. Coś, co obok jego utworów pozwoliło mi wczuć się w epokę, w której poeta żył. Tu muszę dodać, że przeczytałem sporo jego utworów i brakowało mi tylko czasu odciśniętego w ścianach domu, gdzie wielki poeta i pisarz przebywał.

Szkoda tylko, że nie ma możliwości obejrzenia pamiątek z jego dzieciństwa. Dom we Frankfurcie nad Menem, dom jego dzieciństwa został przecież sprzedany przez Goethego, a nowy właściciel zapewne chciał w nim mieszkać, a nie urządzić muzeum. Z przyczyn, których tu nie wymienię nie było dla mnie możliwe obejrzeniu owego domu we Frankfurcie. Szkoda.

 

Wróciłem po południu do Ilmenau. Tu muszę w moim opowiadaniu wrócić do pierwszego spotkania z tym miastem. Otóż wjeżdżając z ojcem zafrapował mnie napis pod szyldem miejscowości, napis Goethe Stadt.

Przeczytałem onegdaj, że Goethe przyjeżdżał do Ilmenau w celach służbowych. Chociażby, aby uruchomić kopalnię srebra, gdzie niegdyś wydobywano rzeczywiście srebro. Skarbiec księstwa świecił pustkami i trzeba było go napełnić. Nie było to w samym Ilmenau, lecz w pobliżu w miejscowości Sturmheide. Goethe na okoliczność otwarcia wygłosił okolicznościową mowę i to tyle.

Podobno niewiele srebra wydobyto, bo kopalnię ciągle zalewała woda. Uruchomiono trzy kieraty do wybierania wody. Do obsługi kieratów wykorzystywano siłę  20 koni. Nie, nie mechanicznych tylko żywych koni.

Szedłem, więc główną drogą miasteczka długą chyba kilometr i co ciekawe na początku drogi po lewej stronie widzę szpital. Później okazało się, że przy końcu drogi po prawej stronie cmentarz. Mają prostą drogę. Ze szpitala na miejsce wiecznego spoczynku, niedaleko.

Patrzyłem na stojące przy głównej ulicy domy. Nieduże, niektóre dwupiętrowe, zabudowa typowa dla małych miast. Szukałem znaków bytności Goethego w Ilmenau. Nagle zauważyłem na jednym z domów tablicę z napisem „HIER WOHNTE JOHANN WOLFGANG VON GOETHE” i pod spodem napisu „6 Tage 1779”. Czyli jednak był tutaj i mieszkał w tym domu 6 dni. Idę dalej i co zobaczyłem?

Kilka domów dalej następna tablica. Napis, Goethe mieszkał tu 5 dni w 1780 roku. Jedak bywał tutaj i mieszkał, pomyślałem sobie. Wielkie było moje zdziwienie, kiedy na następnej tablica zapisano; 5 dni w 1781 roku.Takich tablic z różnymi datami policzyłem z osiem.

Ale to, co na kolejnym domu zobaczyłem wywołało u mnie śmiech. Otóż na tej tablicy jak byk był napis „HIER WOHNTE JOHANN WOLFGANG VON GOETHE ” 1960 i pospodem”6Tage”. <Tutaj mieszkał J.W. von Goethe,1960 6 dni. .                                                         Nieprawdopodobne. Ktoś stroi sobie żarty pomyślałem. Akurat przechodził starszy pan, którego wygląd wskazywał na osobę duchowną, zapytałem, dlaczego na tablicy widnieje owa data. Przecież Goethe od dawna już nie żyje.

A co powiedział ów człowiek?

Nie, nie on żyje w Niemczech Zachodnich i od czasu do czasu przybywa do nas. Wie pan jak to z poetami bywa. Oni bujają w obłokach.Tak też jest z nim. On unosi się, buja coraz wyżej aż pod niebiosa, gdzie nie ma granic, potem szybuje na wschód i zachód. Chodź pan ze mną pokaże panu coś.

Przeszliśmy kilka kroków i starszy pan wskazał ręką na tablicę. To, co przeczytałem wprawiło mnie w ogromne zdumienie.Ten napis brzmiał „JOHANN WOLFGANG VON GOETHE” i niżej małymi literami, „war hier noch nicht”.

Ten pierwszy napis wiadomo, kogo przedstawiał. Ten poniżej w tłumaczeniu na polski <tutaj jeszcze nie był>. Starszy pan widząc moje zdziwienie, uśmiechnął się i zapytał :      < i co pan na to>?

W pierwszej chwili zamurowało mnie. Wykorzystał moje milczenie i poszedł dalej, w przeciwnym kierunku do mojego.Po chwili się obejrzałem do tyłu, ten, który zdawał się mi osobą duchowną zniknął, rozpłynął się. Może wszedł do któregoś z domów?

Poszedłem dalej, skręcając ku kościołowi. Byłem już w jego w pobliżu, gdy nagle zauważyłem przy gospodzie na werandzie siedzącego przy stole, staromodnie na czarno ubranego jegomościa z trójgraniastym nakryciem na głowie. Pan ów zatopiony był w gazecie, trzymając ją oburącz.

Zjawa toż była, czy prawdziwy człowiek z kości i ciała? Na wszelki wypadek przeżegnałem się, i po cichu wyszeptałem wszelki Duch Pana Boga chwali, tej krótkiej modlitwy nauczyła mnie w dzieciństwie mama Maria.

Mówiła, żeby je wypowiadać w chwilach wewnętrznego niepokoju.

Wypowiadając ostatnie słowo następnie pozdrowiłem serdecznie osobę przede mną. Gość siedzący przy stole odchylił gazetę, spojrzał na mnie i zapytał skąd przybywasz przyjacielu?,Powiedz, masz taki dziwny miękki akcent?.

 

Zamiast odpowiedzi spojrzałem śmiało na niego, gazeta nie zasłaniała już jego twarzy, domyśliłem, a po chwili byłem pewny z kim mam honor rozmawiać.

 

 

IX: Rozmowa Z JOHANNEM

NIESPODZIEWANE SPOTKANIE

Tak jak wcześniej mówiłem teraz, gdy Johann, obrócił się ku mnie dojrzałem, jaką gazetę czytał.Była to ” Allgemeine Zeitung”, na stole zaś leżał „Der Teutsche Merkur”.

Przed nim na stole stał piękny puchar wykonany z barwionego na niebiesko kryształu, u dołu okrągły osadzony w pierścieniu z białej porcelany, będącym zarazem podstawą pucharu.Powyżej podstawy nieco pękaty, zwężał się wyżej w regularny dziewięciokąt.

U góry znów zaokrąglał się i jego okrąg był wywinięty na zewnątrz niczym ogromny tulipan z płatkami ściśle obok siebie, jak to bywa u pucharów, czym stanowił swego rodzaju wazon.Na jego dziewięciu bocznych polach wypisane złotymi literami od góry do dołu odczytałem następujące imiona:

ANETTE    FRIEDERIKE    LOTTE 

LILII   CHARLOTE   CHRISTIANE

MINNCHEN   MARIANNE  ULRIKE

 

ANETTE,FRIEDERIKE,LOTTE,LILLI,CHARLOTTE,CHRISTIANE,MINNCHEN, MARIANNE,ULRIKE.

 

Wiedziałem, kto nosił te imiona i jak wiele znaczyły one dla Johanna. Niemniej chcąc się dowiedzieć nieco więcej spytałem poetę czy nie będę nazbyt ciekawym i natrętem, jeśli dowiem się od niego, jak teraz po latach, gdy imiona w jego życiu oddaliły się, wyblakły i zostały tylko wspomnieniem, opisałby kobiety, które je nosiły. Jak teraz z upływem czasu wspomina uczucia, którymi je darzył i jak odbiera ich uczucia, którymi one jego darzyły.

 

„Cóż, jeśli to cię ciekawi postaram się przywołać i opisać uczucia, jakie wówczas żywiłem do spotkanych w moim czasie kobiet. Wiele zapamiętałem, wiele utrwaliłem w moich utworach.Powrót do tych czasów mnie cieszy. Myślę, że poeta nie zapomina miłości, jaką darzył kobietę. Moje uczucia się nie zmieniały, wszelako spotykałem coraz to inne kobiety i to one się zmieniały i powodowały napływ nowego uczucia.Ja w uczuciach byłem stały. Jeślibym o czymś zapomniał, to proszę o uzupełnienie moich wspomnień.

 

Tak jak muzyk ulubioną melodię gra w tonacji C-dur, atoli tę samą melodię może zagrać w innej tonacji.

 

Miałem wówczas trochę więcej niż lat szesnaście kiedym trafił do Lipska na nauki.Byłem młody i o miłości nie miałem pojęcia. Starsi ode mnie mówili, że z miłością jest jak z chorobą.Nie wiadomo kiedy przyjdzie i jak się już na nią zapadnie to trudna jest do wyleczenia i   długo trzyma.Objawy miłości są różne i trudne do przewidzenia. Jednych miłość uskrzydla, zdolni są przenosić góry dla ukochanej,inni gotowi są odebrać sobie życie gdy miłość niespełnioną jest.

Miłość to stan umysłu, a jak niektórzy mówią stan ducha. A umysł i ducha trudno jest leczyć,zaś najlepszym lekarstwem na miłość jest druga miłość.Już wkrótce miałem się o tym przekonać. Dotychczas wydawało się mi,że miłość spotyka dorosłych ludzi, a nie mnie młodzieniaszka.Wprawdzie zauważałem piękne dziewczęta lecz o miłości nie myślałem.

Dla mnie kochanie i miłość to były dwie strony tego samego medalu.Do mojej siostry Kornelii, będącą moim powiernikiem w sprawach kochania pisałem <Prawda, moja siostrzyczko,że jestem bardzo śmieszny,bo kocham wszystkie dziewczęta! Któż mógłby się ich wyrzec, zwłaszcza że są dobre.Co się zaś tyczy piękności,nie jest dla mnie najważniejsza,wszystkie moje znajome są raczej dobre aniżeli piękne>.

 

„Tak wydawało się mi ,że piękności nie widzę, jak już,to szukałem w dziewczynie dobroci.Wkrótce jednak miałem doświadczyć wszystkiego osobiście.”

 

X: Dama dworu

Anetta

 

„Anetta miała śliczne niebieskie oczy i im się coraz więcej w nie wpatrywałem ,tym bardziej odczuwałem dziwne łaskotanie w okolicach serca,a gdy na mnie patrzyła, zawstydzony uchylałem oczy. Aby mnie nie złapała   na wpatrywaniu się w nią, robiłem to ukradkiem. Po jakimś czasie złapałem się na tym, iż już nie wystarczało mi wpatrywanie się w jej oczy.

Tak, od pewnego czasu, gdy jej nie widziałem,nic innego nie pragnąłem jak być blisko niej. Jak zwierzyłem się memu przyjacielowi i opisałem uczucie,które mną zawładnęło, przyjaciel zawyrokował, iż owładnęła mną choroba, którą można nazwać miłość.

Wkrótce zauważyłem u siebie gorące miłosne zapały, kiedym to w obecności Anetty oblewał się potem, drżały mi ręce i zmieniał mi się głos. Cóż mogę powiedzieć ona wzbudziła, to co drzemało we mnie o czym ja się domyślałem lecz nie wiedziałem, że to będzie tak głębokie.

 

Otóż wzbudziła we mnie uczucie, które opanowało mnie bez reszty. Teraz mogę śmiało powiedzieć, iż każda moja cząsteczka,najgłębszy zakamarek mojego ciała został opanowany uczuciem do Anetty. Już wiedziałem jak odczuwa się miłość. To było ciągłe myślenie o ukochanej. Moja myśl nie była niczym innym zajęta,jak tylko Anetta, Anetta, Anetta. Chciałem być przy niej codziennie w każdej chwili. Chciałem aby ona była tylko dla mnie, czekałem na każde jej słodkie spojrzenie. Na każde jej słowo. Mnie się wydawało, że ona wiedziała jakie gorące uczucie jest w moim sercu, jak to uczucie przybiera niczym woda podczas wylewu.

Wszystkie moje zmysły opanowała miłość do Anetty. Atoli muszę powiedzieć, że mówiąc zmysły mam na myśli to co się mieści w sferze ducha. Ja widziałem w niej piękność duchową, oplatającą ją niczym przejrzysty muślin oplatający anioła. Delektowałem się jej widokiem, jakbym widział w niej coś świętego niedostępnego dla mnie. Jak wierzący przechodząc codziennie koło świętego obrazu składa modlitwę, dar dla świętego, tak ja musiałem codziennie spoglądać na ten <święty> widok mojej Anetty.

 

Odczuwałem ogromną wewnętrzną radość patrząc na jej widok. Jej spojrzenie było tak radosne,i czułe,a moje serce drgało wówczas niewymowną miłością do niej. Aczkolwiek okoliczności nie pozwalały nam,aby dać wyraźny wygląd naszemu uczuciu, domyślałem się miłości Anetty do mnie.

Wystarczyło mi jej czułe ulotne spojrzenie jej dotyk dłoni, jej rozmowa ze mną, podczas której ślicznie składała usta i nachylała się do przodu poddając swe śliczne usta, wtedy czułem jak jej serce drży. A ja spijałem słodycz jej ust. Odrywała się ode mnie zawstydzona. Zakrywała usta, spuszczała wzrok. Spiesznie się oddalała.

 

W moich snach przychodziła do mnie. Najpierw niczym zjawa, która mnie przywoływała z daleka,a ja za nią goniłem i nie mogłem się do niej przybliżyć. Byłem już blisko, coraz bliżej, na wyciągnięcie ręki. Zdawało się, że chwytam ją w ramiona, wówczas jej postać rozpływała się oddalała się ode mnie. Wołała znów mnie z daleka i znów i tak ciągle.

Bywało niekiedy żem ją we śnie nareszcie złapał naówczas budziłem się zlany potem, moje serce drżało szczęściem. Zawsze po takim śnie,kiedym przyglądał się Anettcie, widziałem rumieniec na jej obliczu.

Może ona była rzeczywista w moich snach? Może to nie była senna ułuda? Cóż nie zapytałem jej, bom się obawiał, że więcej nie pojawi się w moich snach. A ja tak pragnąłem być z nią coraz bliżej. Wiedziałem, że spełnienia moich pragnień nie doczekam się w rzeczywistości. Moje cielesne pragnienia miały się spełnić tylko we śnie.                                                                                             

 

Więc przyszedł taki sen,w którym ona wabiła mnie a ja za nią pędziłem. Lecz tym razem ją złapałem, wówczas obsypywałem ją pocałunkami. I spełnił się czas, kiedym odsłonił to co było dla mnie zakryte to o czym nieraz myślałem,a to co cielesne było.Wtedy moje serce połączyło się w wirującym tańcu z sercem Anetty. I tak spełniła się nasza miłość.

Wiedziałem, że to koniec mojej gorącej miłości do Anetty. Byłem szczęśliwy. Teraz gdy spotykałem Anettę spoglądałem w jej oblicze i zauważyłem znak spełnienia. Nie czerwieniła się. Jej twarz wyglądała niczem twarz kochanki po pierwszym spełnieniu, kiedy to kochankowie się rozstają. Nie była oziębłą, lecz w jej wzroku nie widziałem zalotnego spojrzenia jakim mnie darzyła wcześniej. Taka dziewczyna, których można spotkać wiele.

 

Poczułem się pozbawiony młodzieńczego zachwytu do niej. Pozbawiony miłosnego uczucia. Jej oczy nie miały tego powabu i czaru co dawniej. Czułem się uwolniony i lekki. Spadła zasłona z moich oczu.Teraz nareszcie wolny od tego uczucia, które zawładnęło moim sercem i umysłem mogłem zabrać się do nauki.

 

Nie przewidywałem jak ta miłość wpłynie na moje dalsze uczucia względem Anetty. Byłem świadom,że uczucie pomiędzy nami przerodzi się w miłość platoniczną. Będziemy teraz przyjaciółmi myślałem o tym nieraz i starałem się przekazać to Anettce. Będziemy teraz blisko siebie, lecz żar miłości nie będzie nas tak palił, przynajmniej mnie.

Jakże się myliłem, gdyż teraz miał mnie palić inny ogień, który jest tak samo lub może bardziej palący niż uczucie do kochanej osoby. Ów żar miał być bardziej palący. On palił ogniem piekielnym mą duszę. Wyganiał ogień miłości z mojej duszy, aby ją pochłonąć do cna. Byłem skazany na ogień zazdrości.

 

Podejrzliwość młodsza siostra zazdrości, zaczęła opanowywać mnie. Wprawdzie wiedziałem, iż Anetta nie mi przeznaczona na przeżywanie z nią wielu szczęśliwych lat,a przeznaczona innemu, któregom wkrótce poznał. Nie zazdrościłem jemu, gdyż wydawał się mi nieszczęsną personą, nie znającą naszej prawdziwej tajemnicy. Takiej osoby Anetta nie obdarzy miłością jaką obdarzyła mnie. Jednak zazdrość bodła mnie na każdym kroku.

Nie widziałem teraz u Anetty ciepłych lubych spojrzeń, jakimi mnie dawniej darzyła, zamiast tego widziałem w jej obliczy złośliwość. Odczytywałem jej spojrzenia jako pełne fałszu i obłudy. Wydawało się mi,że czerpie radość z mego bólu, widocznego na mojej twarzy. Robiłem jej niesmaczne sceny zazdrości nie pojmując, iż tym samym odpycham ją coraz bardziej od siebie.

 

Czekałem na jedną chwilę szczęścia na jeden jej potajemny uścisk mojej dłoni, który zastąpiłby cierpienie, które przeżywałem.

Mogłaby piekło, które mi uczyniła zastąpić rajem wcześniej doznanym. Miast tego wzbudzała zazdrość niekiedy bliską szału. A ona prowadziła grę, którą nie do końca rozumiałem. Zdarzały się dni,kiedym widział ją odmienioną, przyjazną, przesyłającą mi ciepłe ulotne spojrzenia.

Naonczas wydawało się,że wróci do mnie. Ta jedna chwila szczęścia zastąpi dni pełnych cierpienia, inaczej któż by chciał żyć”.

„A ona czyniła to w obawie przed utratą wielbiciela.Było jej miło mieć w młodzieńcu jak ja, kogoś kto obdarzał ją czułym spojrzeniem i zabiegał o jej czułości.

Nie wiem jak skończyłoby się to zauroczenie,które inni nazywają miłością ,,gdyby nie choroba ,która zmusiła mnie do opuszczenia Lipska.Po czasie z dala, inaczej widziałem tamtą miłość. Niemniej miała ona dla mnie znaczenie,otóż do dzisiaj pamiętam ten piękny dla mnie okres.

Ona była aniołem, była moją panią, a ja jej sługą leżącym u jej stóp. Pragnąłem w dalszym życiu poznać kogoś podobnego do Anetty, wkrótce przekonałem się, że moja pierwsza miłość, to były tylko młodzieńcze marzenia i zachwyty. Poświęciłem Anettcie kilka wierszy.”

 

„Pięknie mi Pan to opowiedział, nie każdy skłonny jest do wyznań jeśli owe wyznania dotyczą niespełnionej miłości  w tak  odległym  czasie. Myślę, że miłość ta była niezwykła i wielce romantyczna.Czy zostawiła ona ślad w  lirycznej duszy w postaci niechęci do kobiet, gdyż wielu młodzieńców zraziwszy się niepowodzeniami, wręcz odrzuceniem ma potem stały uraz do płci pięknej i nie są zdolni do podjęcia i przeżycia nowej miłości.

Czy też zauważył Pan u siebie takie zjawisko. Jak powiadają pożeracze niewieścich serc, miłość niespełniona  daje asumpt do podjęcia szybko nowej miłości. Jako lekarstwo podają: szybko zakochaj się ponownie więc wkrótce zapomnisz o poprzedniej.

Nie sądzę aby nie był Pan zdolny do nowej miłości. Co było dalej proszę mi powiedzieć”.

„Cóż ja właśnie myślałem,iż nie jestem zdolny ponownie zakochać się. Zbyt mocno w sercu tkwiła mi Anetta. Tu muszę powiedzieć nie spodziewałem się, że oddalenie stopniowo zacierać będzie jej wizerunek, jednak zazdrość jaką żywiłem z jej powodu, wygaszała w moim sercu młodzieńcze uniesienia.Zostały tylko liryczne wspomnienia i przyjemność kochania.

 

Moja zdolność do kochania, o czym wówczas nie wiedziałem miała się sprawdzić już wkrótce.

 

Tak jak powiedziałem z Lipska gdziem odbywał nauki prawnicze, wygnała mnie choroba. Tak poważna, że musiałem się kurować w rodzinnym domu we Frankfurcie prawie dwa lata. Nie w głowie była mi wówczas miłość. Przechodziłem przeobrażenia duchowe wręcz można powiedzieć, mistyczne. A to za przyczyną przyjaciółki mojej matki, Susanne von Klettenberg.                                                                     

 Zacząłem studiować Biblię i w niej poszukiwać stosunku człowieka do Boga i na odwrót stosunku Boga do człowieka.Poprzez modlitwę i znajomość Biblii rozbudzała się we mnie pobożność i chęć powrotu do kościoła żywego,którą to ideę rozpowszechniało bractwo Herrnhuter.

 

Lecz po ciągłych modlitwach i umartwianiu moja młoda natura zaczęła poszukiwać bardziej przyziemnych doznań, tym bardziej, iż wspomnienia Anetty, wzbudzały we mnie liryczne nastroje, co oddałem cyklem wierszy pod tytułem Anetta.

Przeciągająca się rekonwalescencja wydawała się memu ojcu brakiem zainteresowania dalszym kształceniem co wyrażało się u niego niechęcią do tolerowania dłużej tego stanu rzeczy.

Tak więc na początku kwietnia owego roku ojciec mój polecił mi podjęcie dalszej nauki i dokończenia studiów. Tym razem wybrał znaną Uczelnię w Strasburgu w Alzacji. Jechałem do Strasburga z chęcią, gdyż miałem już dość zrzędzenia mego papy. Poza tym pociągała mnie chęć poznania nowych ludzi i nowego miejsca.”

„I tutaj spotkał Pan nową miłość, którą opiewał   później  pieśniach i wierszach jak chociażby „Sesenheimer Lieder” czy w ” Wilkommen und Abschied”.

„Budzące się nowe uczucie, w chwili gdy dawne jeszcze niezupełnie przebrzmiało, bardziej jest przyjemnym przeżyciem. Podobnie jak o zachodzie słońca lubujemy się na przeciwległej stronie nieba wschodzącym księżycem i cieszymy się podwójnym blaskiem obu tych świateł niebieskich”.

Jeśli Pan pozwoli chciałbym tutaj zacytować słowa „<Neue Liebe,neues Leben.Herz mein Herz,was soll das geben?>”. <Nowa miłość,życie nowe,co przyniesie sercu memu? >

Och tak. Anetta nie była aż nazbyt urodziwa, była tylko ładna swoim dziewczęcym świeżym urokiem, stwierdzam to obecnie ,gdy czar tamtej miłości prysnął.”

 

Fryderyka

„Teraz na mojej drodze spotkałem dziewczę o urzekającej mnie urodzie. Zdawało się mi, że gwiazda niezwykłej urody spadła dla mnie z nieba. Subtelny urok tego smukłego dziewczęcia o wąskiej kibici i blond włosach ze spadającymi na plecy długimi bujnymi warkoczami ,jasnej cerze i delikatnym spojrzeniu jej błękitnych marzących oczach zrobił na mnie ogromne wrażenie. Spojrzenie w jej piękne oczy obudziło we mnie nadzieję na nową miłość.

Toteż już wkrótce w lirycznym nastroju zacząłem zabiegać o względy osiemnastoletniej panny Fryderyki Brion, będącej jedną z pięknych córek pastora w Sesenheim.                                                                   

 

Wokół budziła się wiosna, pachniały trawy na łąkach i pierwsze wiosenne kwiaty. Nasze spacery we dwoje rozbudzały wzajemne uczucia. Z jakąż radością podawałem Fryderyce zerwane na łące kwiatuszki. Co było zawsze okazją do przytrzymania jej ślicznej rączki. Czułem wówczas przyspieszone bicie mego serca, a od serca po całym ciele spływało przyjemne ciepło. W takiej chwili czułem drżenie jej dłoni. Starała się niby uwolnić od mojego uścisku, lecz ja przyciskałem do siebie, próbując skraść jej całusa.

Nie zawsze mi to się udawało, lecz muszę przyznać, iż wiele razy przelotny pocałunek dotykał jej słodkich ust. Cóż za niebiańska rozkosz spływała na mnie.

Gdy opuszczałem gościnny dom państwa Brion i wracałem do Strasburga, moja luba na pożegnanie wychodziła na dziedziniec i powiewała za mną wyhaftowaną w niebieskie kwiaty chusteczką. Oglądałem się często za siebie, a ona ciągle stała,zapewne tak długo aż nie zniknąłem jej z oczu.                                                                                                               

 

Rozpamiętując nasze spotkanie pędziłem na koniu w kierunku Strassburga, na uskrzydlonym mitycznym Pegazie nie widząc przed sobą drogi. Moje serce niczym wahadło zegara wybijało Fryderyka, Fryderyka, Fryderyka.

Moje myśli krążyły zawsze wokół jej osoby i z utęsknieniem wyczekiwałem każdej soboty, kiedy będę mógł wyjechać do Sesenheim, aby być znów z Fryderyką, trzymać jej delikatną rączkę w mej dłoni. Spacerować po łąkach, wdychać ich zapach i zrywać łąkowe kwiaty i zioła, z których plotła wianki i bransoletki dla niej i dla mnie.

W sobotni zaś wieczór,kiedy nie wyjeżdżałem do Strassburga i na nocleg zostawałem gościnnie u państwa Brion,chodziliśmy w pogodny wieczór do altany i podziwialiśmy na nieboskłonie gwiazdy, wybierając dla siebie najjaśniejszą. W inne dni,kiedy aura była nieprzychylna i padał deszcz siadaliśmy razem z domownikami w salonie graliśmy w różne gry i zabawy. Śmiechy i piski panien słychać było w całym domu. Muzykowałem”.

„Po raz pierwszy zapytałem Johana,jak na waszą młodzieńczą miłość patrzyli   przyjaciele, bo jak mi wiadomo nie sam wybierałeś się do Sesenheim.”

„Tak,często towarzyszyli mi moi druhowie Fryderyk Weyland, który wprowadził mnie do domu pastora i był dalekim krewnym pani Brion i Jacob Lenz.

Cóż widziałem ich ciekawe, spojrzenia, kiedym to był blisko Fryderyki, lecz nigdy nie zauważyłem w ich spojrzeniu zazdrości. Nasze szczęście było tak radosne i radość ta obejmowała też ich. Byli w kręgu naszej radości.Widziałem w ich oczach uniesienie i ciche uwielbienie Fryderyki.”

„A potem nastąpiło zerwanie waszej znajomości, Koniec waszej miłości. Odjechałeś   nie pożegnawszy się z Fryderyką.Czy była to ucieczka?                                                                                                                     Twój przyjaciel Jacob Lenz pisał w związku z Twoim wyjazdem ze Strasburga,

<o człowieku który przyszedł i jak dziecko serce jej skradł>”.

 

„Wiem  , że pewne okoliczności, kiedy ukończyłeś studia sprawiły, iż wkrótce po tym jak otrzymałeś upragniony licencjat, nie chciałeś się z nikim wiązać, to przecież zaszkodziłoby Twojej twórczości. Chciałeś zostać samotnym,aby być geniuszem.

Widzę po Tobie,że to zerwanie nawet teraz wzbudza  poczucie winy.

Skąd   wrażenie, iż byłeś wówczas nieodpowiedzialnym? Dlaczego taki smutek w   głosie? Ja rozumiem,że straciłeś najpiękniejszą z pięknych, że ta miłość tak młodzieńcza i niewinna głęboko zapadła w Twoim sercu. Dlaczego się czułeś  winnym?

To był niecały rok waszej znajomości. Cóż smutek rozstania zawsze boli i uciska duszę. Przecież Ty  ani Fryderyce ani jej rodzicom nic nie obiecywałeś. Wasza miłość była niewinna i nie wynikała z niej wina. Tak jak Ty wasze rozstanie przeżywała też Fryderyka,a może jeszcze boleśniej.

A cóż   mogłeś wówczas obiecać Fryderyce, ślub? Wiedziałeś, że to niemożliwe, byłeś przecież na początku dorosłości. Nie posiadałeś majątku, który ułatwiłby Tobie założenie rodziny. Byłeś całkowicie uzależniony od   rodziców. Na pewno  ojciec nie byłby zachwycony, gdybyś stanął przed nim i powiedział: <ojcze żenię się i liczę na twoją pomoc>.

Wiedziałeś,że on oczekiwał od ciebie zrobienia kariery prawniczej. Czy żona i dzieci pozwoliłyby, abyś wszedł na stałe do literatury w tak młodym wieku?”

Przed Tobą   stała kariera i  dobrze o tym wiedziałeś. Chciałeś się dalej twórczo rozwijać, poznawać rzeczy, których jeszcze nie poznałeś. Przed Tobą świat stał otworem, należało tylko do niego wejść, ale bez bagażu własnej rodziny.

No cóż Fryderyka cierpiała, piękne chwile się skończyły. Wielu młodych cierpi po zerwaniu.Nie każda młodzieńcza miłość kończy się ślubem.Ty doświadczałeś cierpienia, aby cierpienie nie tylko przeżyć ,lecz aby cierpienie w miłości przekształcić w literacką formę.

Wielu później młodych będzie się identyfikowało z Tobą, kiedy zaznają podobnych miłosnych cierpień.

Jednak poczucie winy długo Cię nie opuszczało i dopiero, kiedy uśmierciłeś postacie kochanków w Twoich utworach,”Götz von Berlechingen”, gdzie niewierny zostaje otruty, a w „Cierpieniach młodego Wehrtera” nieszczęśliwy kochanek sam sobie odbiera życie,uważałeś że Twoja wina została zmazana. Sam wydałeś wyrok na siebie, a w zamian ukarałeś bohaterów Twoich opowieści.

Więc kiedy to po latach wracasz do Sesenheim i ponownie spotykasz się z Fryderyką czujesz się uwolniony od winy.

.

Przed Tobą otwierał się świat i czekały na Ciebie nowe przeżycia i nowe miłości.”<Każda Miłość jest piękna>”.

Pozwól ,że teraz zamilknę, gdyż widzę, że i ty chciałbyś coś dodać do mojego wywodu. A zatem milczę i słucham Cię”.

„A więc po zdaniu egzaminów ustnych przed Cesarską Komisją otrzymałem, upragniony przez mego ojca Licencjat prawnika. Podstawą do otrzymania licencjatu stanowiło 56 Tez pod tytułem „Positiones Juris”, które wygłosiłem po łacinie. W przedostatniej tezie odniosłem się do spornego w owym czasie w orzecznictwie sądowym problemu,czy dzieciobójczyni może zostać skazana na karę śmierci.Później tezę tą wykorzystałem w literackiej formie pisząc „Tragedię Gretchen”.

Wkrótce też po zaliczeniu egzaminów, postanowiłem wrócić do domu do Frankfurtu, chcąc spotkać się z ojcem i matką. Kiedym opowiadał memu ojcu o moich planach zajęcia się literaturą o dziwo ojciec nie miał nic przeciw, a nawet przyrzekł mi pomoc. Tak więc nareszcie mogłem realizować moje wcześniejsze plany literackie.

Nie będę tutaj wymieniał tytułów moich utworów, gdyż umówiliśmy się, że będę tobie opowiadał o moich kolejnych miłościach. Mówię <Miłościach>,jako że inni mogliby to nazwać miłosnymi podbojami.

Nie widziałem się w roli uwodzicielskiego amanta, dokonującego kolejnych podbojów. W roli Don Juana pobijającego niewieście serca, rozkochującego w sobie białogłowy, aby potem po wykorzystaniu, często salwując się ucieczką porzucić je.

Ja szukałem miłości dla rozbudzenia mojej duszy,do rozbudzenia mojej wyobraźni i fantazji.Wiedziałem, że miłość splata się z liryką i otwiera nowe doznania, tak niedostępne dla człowieka samotnego.”

Lotta

 

„Nową moją znajomą była Lotta,którą tom poznał w Wetzlarze będąc na praktyce sądowej.

Podczas jazdy marnym powozem na jeden z bali, a właściwie wiejskiej potańcówki w okolicy Wetzlaru, w towarzystwie jadącym na ów taniec, znajdowała się Lotta.

Nie była może pięknością na miarę Fryderyki i raczej się bardzo od niej różniła. Lecz jej młodość, miły i ujmujący wyraz twarzy podobał mi się od pierwszego wejrzenia. Jej postać gibka i wesołe usposobienie kipiące humorem przyciągało mnie do niej, tym bardziej, iż ja z natury nie jestem wesołkiem.

Często zapadałem w zamyślenie tam widząc strofy, które miałem przelać na papier. Zamyślenie owe inni często nazywali melancholią, lecz co do mnie nie była to prawdą, ja wyłączając się z otaczającego mnie świata, przebywałem w świecie fantazji i liryki.

W Lottcie widziałem niezwykłą żywotność i zdrową naturę. Przy tych wszystkich dodatnich przymiotach, zauważałem u niej wielką wrażliwość na piękno natury i radość życia, kiedy przystawała, aby wysłuchać śpiewu ptaków czy podziwiać przyrodę, a w tym była podobna do mnie.

Wkrótce też zacząłem się dobrze czuć w jej obecności. Zacząłem ją odwiedzać w domu i miałem okazję widzieć ją jako gosposię, gdy starała się zastąpić zmarłą matkę swojemu licznemu rodzeństwu, z którego była najstarszą.

Złapałem się na tym, że bawiąc się z nią rozmową mimowolnie przyglądałem się wykonywanym przez nią czynnościom. Tak więc widziałem jej pracę przy kuchni, przy stole oraz przy pracach gospodarczych,o których nie miałem dotychczas pojęcia.

 

Ów widok wzbudzał u mnie wrażenie, iż widzę w niej antyczną boginię domowego ogniska. Wykonywane przez nią zajęcia dość prozaiczne, czyniła z niezwykłą gracją. Tak z dnia na dzień stawała się Lotta coraz bardziej mi bliska, coś mnie ku niej pociągało, że czasami kilkakrotnie w czasie dnia wpadałem do Lotty chcąc z nią choćby słowo zamienić.

Czas jednak,którego upływu nie zauważałem nie był jednak moim przyjacielem. Dopiero na ściennym zegarze w przedpokoju wybijane godziny przypominały mi, abym pożegnał się z Lottą,co prawdę mówiąc czyniłem niechętnie.

Tak uczucie sympatii do Lotty przerodziło się w coś więcej, zaowocowało miłością. Nie wiem jak uczuciowo moje hołdy przyjmowała Lotta lecz powierzchownie widziałem, że nie są jej obojętne.

Wkrótce miałem się dowiedzieć, co przygotował dla mnie los.

Nieszczęściem dla mnie było, kiedym dowiedział się spotkawszy przyjaciela Chistiana Kestnera, znanego mi z Trybunału Sądowego,gdzie jako radca reprezentował dwór hannoverski, iż jest on narzeczonym Lotty.

Christian przez swe trafne spostrzeżenia i osądy dotyczące orzeczeń Trybunału szybko stał się moim przyjacielem i chętnie przebywałem w jego towarzystwie. Często też w znakomitej kompanii prawników spotykaliśmy się w gospodzie „Zum Kronprinz”, gdzie z racji swojego prawniczego doświadczenia Johann dzierżył prym. Tutaj też nieraz drwiliśmy z orzeczeń Trybunału, w którym to Trybunale zasiadali sami dziadkowie. Ich orzeczenia daleko odbiegały od znajomości realiów ówczesnego życia”.

„Więc jak oznajmił mi,iż Lotta jest jemu przyrzeczona, wtedy zrozumiałem całą niedorzeczność mojego uczucia. Cóż byłem zaślepiony uczuciem. Przyjaźń Lotty i hołdy jakie z chęcią odbierała przyjmowałem jako miłość.

Teraz zrozumiałem, że jego częste odwiedziny u Lotty nie były przypadkowe. On pilnował ją i chronił przede mną .

Ja sądziłem zrazu, że odwiedziny jego były towarzyskim spotkaniem. Dopiero jej stanowcze zachowanie, kiedym chciał jej wręczyć kwiaty, a one je odrzuciła i oświadczyła, że pomiędzy nami może być przyjaźń i tylko przyjaźń a na więcej nie mam co liczyć, wstrząsnęło mną dogłębnie. Owe oświadczenie wręcz wpędziło mnie w rozpacz. Czułem się jak odrzucony kochanek obiecujący sobie wielce po tej znajomości.

Przypomniała się mi Fryderyka. Ona na pewno też rozpaczała po naszym rozstaniu. Czułem jak moje serce się ściska, jak niepokój i żal opanowywał moje ciało.

Zatopiłem się w myślach. Zdawało się mi, że ktoś obok mnie, podpowiada mi co mam teraz uczynić, co zrobić, aby z Lottą spotkać się w zaświatach.

Ten podszept był coraz wyraźniejszy. Jakaś zła moc mówiła, uczyń to ze sobą. Jesteś przegrany. Dość udręki. Zrób!     

NIE! głośno wtedy wykrzyknąłem przecież ona żyje, a czekanie na nią w niepewnych zaświatach byłoby dla mnie jeszcze większą udręką, niż zerwanie z nią i wyjazd z Wetzlaru. Nie, nie i nie. Moje życie jeszcze się nie kończyło a świat stał przede mną otworem.

Musiałem się tylko otrząsnąć ze stanu przygnębienia i natychmiast wyjechać. Więc Adieu meine Liebling. Zabieram Cię w sercu z sobą. Nie będziesz moją kochanką. Zostanie tylko pamięć o Tobie.

„Neue Liebe,neues Leben                   * „Nowa miłość, życie nowe

Herz,mein Herz,was soll das geben? Co przyniesie sercu memu?

Was bedränget dich so sehr?….         Czemu doskwiera tobie żal?

Weg ist alles,was du liebtest,              Przeszło to co kochałeś,

Weg, warum du dich betrübtest…”    Więc daremnie smucisz się…“

⦁ Przekład własny.J.Szymański

 

„Panie może teraz choćby na chwilę, przestaniesz snuć nić wspomnień. Widzę że zmęczyły Cię owe wspomnienia, które odżywają, a które są dla mnie romantyczną historią Twego życia.

Pozwól  ,że ja będę dalej rozważał i przypominał szczegóły między jedną a drugą Twoją miłością.

Więc po powrocie do domu do Frankfurtu rozmyślałeś jeszcze przez pewien czas o Lottcie, zastanawiałeś się jak przetworzyć Twoje przeżycia w literacką formę. Tu przypadek sprawił,że dowiedziałeś się od Christiana, narzeczonego Lotty, o przypadku Karla Jerusalema, który to z powodu nieszczęśliwej miłości popełnił samobójstwo.

Cóż wypadki się zdarzają, zdarzają się też samobójstwa z powodu nieodwzajemnionej miłości.Sam znam pewien lasek zwany Lasem Samobójców, gdzie widok dyndających na gałęziach nie jest widokiem rzadkim i nie dziwi już mieszkających opodal wieśniaków.

Po prawdzie Ty, jak wcześniej wspomniałeś miałeś jakieś obrazy,dość dręczące Cię a i zapewne zachęcające   do nieprzemyślanego czynu. Miałeś jednak dość siły w sobie,aby je odrzucić i nie ulec podszeptom Złego.

Przypadek Karla Jerusalema w ciągu jednej nocy, a właściwie wieczoru splótł się z Twoimi własnymi przeżyciami. Zauważyłeś jak bliski był Tobie ów samobójca. Wręcz identyfikowałeś się z nim. Jego historia stała się Twoją własną za wyjątkiem samobójstwa.

Zacząłeś w szczegółach rozpatrywać powody jego kroku. Z tego kłębu myśli wirujących w głowie, jakie wpierw przygniatały swoim ogromem, stopniowo zaczął, wyłaniać się przemyślany porządek zdarzeń. Wyłonił się główny bohater opowiadania, któremu na imię dałeś Werther.

Werther zaś został przez Ciebie wyposażony w te przymioty i przeżycia, które były Twymi własnymi. To wszystko splotłeś z przypadkiem Karla Jerusalema. W ten dramat oprócz Werthera włączyłeś jeszcze Lottę i Alberta czyli  Christiana Kestnera, któremu Lotta przyrzeczona była za żonę.

Nieszczęśnik Werther zakochuje się na zabój <unsterblich> w Lottcie, czyni wszystko aby zdobyć jej serce.

Tutaj na przeszkodzie staje Albert, który ciągłym pojawianiem się u boku Lotty próbuje zniechęcić intruza. Zrozpaczony Wether chce uwolnić się od jej uroku. Jednak po półtora roku nieudanych starań nie widzi innego wyjścia jak się zastrzelić pistoletem, jednym z dwóch,które poprzez swojego służącego pożycza od Alberta.

Nad ranem służący stwierdza zgon swego pana. Powieść ta  wnet stała się bardzo poczytną. Panny czytały ją z wypiekami na twarzy. Nareszcie znalazły coś, co opisuje miłość.

Wprawdzie miłość nieszczęśliwą, lecz one często identyfikowały się z nieszczęśliwą miłością. Zazdrościły Lottcie. Chciałyby mieć takiego kochanka.Potępiały ją,że nie odwzajemniła miłości. One inaczej postąpiły by w takim przypadku. Wszystkie oznaki miłości Werthera przyjmowały jakby były do nich do każdej z osobna skierowane.

Najlepiej byłoby, gdyby to Wertherowi była przyrzeczona Lotta.

Zaś Alberta, przeszkadzającego miłości między tymi dwoma, powinien spotkać los Werthera. Często niejedna z panien była przyrzeczona innemu, a jej serce rwało się do kochanka będącego blisko niej. Takiego, który mówił czułe słówka i gestami pokazywał kochance, że jest mu bliska.

Powieść była czytana niejednokrotnie. Była też przepisywana ręcznie. Stała się wkrótce bestsellerem, zaczytywanym w całej Europie.Dla każdej panny był to skarb bardo drogi. Mogła ów skarb ponownie otworzyć,aby się spotkać z Wertherem. Niejedna panna chętnie przyjęłaby jego hołdy.

 

Młodzieńcy zaś tą nieszczęśliwą miłością przejęci, współczuli Wertherowi, byli z nim w jego trudnych chwilach. Chcieliby podpowiedzieć co zrobiliby na jego miejscu.

Dla nich uczynek Werthera zachęcał do pójścia w jego ślady. Dość często meldowano o młodych ubranych w niebieski frak i żółtą kamizelkę, popełniających w przypływie rozpaczy samobójstwo.

 

Panie powinieneś zmienić zakończenie,tak aby Werther miłujący niezmiernie Lottę jeśli już chciał odebrać sobie życie,jego zgon trwałby długo i naznaczony byłby cierpieniem.Może mniej chętnych byłoby do umierania z miłości”.

„Nie było tajemnicą,kogo tak naprawdę w rzeczywistości przedstawiają bohaterowie owego dramatu. Osoby w nim wcale nie były fikcyjne. Lotta jest Lottą, której oddałeś swe uczucia. Jest Lottą wokół,której codziennie krążyłeś,u której serce starałeś się pozyskać. Może udałoby się Tobie wzbudzić u niej miłość, jako ze Białogłowy łase są na pochlebstwa, na gesty i czułe spojrzenia.

Tutaj jednak na przeszkodzie stanął Albert, któremu Lotta była przyrzeczona. Lotta zdawała sobie sprawę z danego słowa.Albert pilnował, aby nie uległa zwodniczym namowom.

I wreszcie trzeci bohater dramatu Werther, to Panie Ty.Osnowa gładka,bohaterowie młodzi i miłość do zakazanego owocu.Popularność powieści ogromna. Popularność Twoja też ogromna.

Jednak pozostali bohaterowie dramatu nie życzyli sobie, aby być popularnymi.Charlotta Buff zwana Lottą i jej narzeczony Johann Kestner przedstawiony jako Albert pobierają się.Dociera do nich powieść „Cierpienia młodego Werthera”.

Czy mógłbyś   dalej kontynuować tę opowieść.Jak odczułeś,reakcję osób poniekąd Tobie drogich”.

„Natchniony twórczością w zapale pisania nie brałem pod uwagę reakcji moich przyjaciół. Wszystko miałem poukładane w głowie.Starałem się napisać powieść jak najszybciej. Obawa przed tym, że stracę wątek nie pozwalała spojrzeć mi krytycznie na moje dzieło. Coś mnie popędzało,coś mnie gnało. Słyszałem wewnętrzny głos wołający,abym się pospieszył. Kiedy  więc  napisałem powieść byłem dumny ze swego dokonania.

Toteż kiedym przeczytał list od państwa Kestner, którym nie obca stała się powieść, reakcja zawarta w liście była dla mnie nieprzyjemną, wręcz rujnującą moje zadowolenie.

Johann Kestner zarzucił, że powieść jest pisana tak przejrzyście, tak dosłownie, że nie trudno zidentyfikować dwoje bohaterów, to jest Lottę i jego. Lecz cechy, które posiada Lotta i Werther w żadnej mierze nie można do przypisać im.”

Stworzył pan osoby z wypaczonym charakterem, a szczególnie nędzną osobą jest w powieści Albert, zaś Lottcie przypisał pan tak brzydkie cechy, których ona nie posiada, i których ty panie też nie życzyłbyś sobie aby takowe posiadała. Lecz najgorsze jest w powieści to, iż mimo cech, których nie posiadamy, cechy te łatwo nam przypisać przez znajomych nam ludzi, przyjaciół znających zarówno pana jak i nas i znających nasze wspólne powiązania. Sumując to wszystko nie mogę pana dłużej nazywać naszym serdecznym przyjacielem. Proszę też nie robić niczego co mogłoby jeszcze pogorszyć nasze wzajemne stosunki lub mogłoby jeszcze bardziej pogorszyć pana wizerunek i pamięć o panu w nas”.

Na nic zdały się moje wyjaśnienia,moje tłumaczenia, że jest to pewnego rodzaju fikcja literacka. Takie są prawa sztuki i opisywanie podpatrzonego życia na poważnie, byłoby reportażem, a nie utworem literackim. Niech nie biorą sobie to tak do serca. Zapewniałem ich o mojej ciągłej przyjaźni.

Niestety nasze wzajemne stosunki uległy znacznemu ochłodzeniu.”

 

Anna Elżbieta. Lili

„  Pozwól, że milczeniem pominiemy dalsze  usprawiedliwienia, bo oto w Twoim życiu pojawiła się nowa osoba godna Twojej miłości.” Neue Liebe, Neues Leben….” Ta nowa miłość miała na imię Anna Elżbieta a zwracano się do niej Lili.Piękne imię i kojarzy się mi z pięknym kwiatem lilią i z zapachem odurzającym,jaki wpierw nas przyciąga ale potem odpycha. Na koniec, gdy zwiędnie prędko się go pozbywamy.

Czy   można ją było porównać do kwiatu symbolu niewinności.”

”O tak, szesnastoletnia Lili była piękna i niewinna.Biała jak lilia. Była wiosennym kwiatem dla mnie.Ujęła mnie swym dziecięcym urokiem. Jej miły głos i niezwykłe zdolności muzykalne przyciągały mnie do niej. Nieśmiałymi spojrzeniami, wdzięcznymi ruchami oraz ukradkowymi uśmiechami, którymi mnie obdarzała rozpaliła ogień w mym sercu.

Nasz wspólny wyjazd na wieś do Offenbachu: wieś i przyroda a przede wszystkim nasze spacery we dwoje to wszystko wzbudzało we mnie tak liryczne nastroje,iż wkrótce zapragnąłem to utrwalić na papierze w postaci liryk miłosnych poświęconych Lili.Tak powstał wiersz „Nowa miłość,nowe życie” i „Do Belindy”.

Niepomny moich pragnień,aby się nie wiązać, co mogłoby zaszkodzić moim planom bycia geniuszem, zaręczyłem się z Lili.

Dawałem wyraz mojemu wzniosłemu uczuciu wręczając często Lili kwiaty, gdyż niezmiernie je kochała i przyjmowała jako wyraz hołdu. Nie zapominałem przy tym o  drobnych podarkach. Moje wizyty w jej domu stawały się coraz częstsze. Nie wiem kiedy, ale w pewnej chwili, mimo że miłość moja do Lili cieszyła mnie, zapragnąłem wszystko przemyśleć od nowa.

Najlepszym sposobem byłoby pewne oddalenie od ukochanej. Najlepiej podróż. Toteż niebawem udałem się w podróż do Szwajcarii razem ze znajomymi braćmi Krystianem i Fryderykiem von Stolbergaby mieć  czas na przemyślenia.”

„Muszę tutaj dodać,że Lili pochodziła z bogatego domu frankfurckich bankierów urządzonego ze znacznym przepychem. To co często mnie raziło będąc z wizytą w jej domu, to były rozmowy jej braci o bogactwie tego, a innego z ich znajomych. O ich finansowych interesach. Ciągle pieniądz i pieniądz. Zachwycali się bogactwem.

Opisywali co mają w domu ich bogaci przyjaciele. Ile zysku będą mieli z tej lub innej transakcji. Wartość człowieka mierzyli ilością posiadanego bogactwa. Nieraz z lękiem czekałem na pytanie a jak pan jest bogaty, ile pan posiada pieniędzy. Zawsze odczuwałem dystans pomiędzy nimi a mną.

We mnie nie mieli partnera do rozmów.

W naszych wzajemnych stosunkach odczuwałem lekceważenie,lekką niechęć do mnie, lecz starannie ukrywaną.

Myślałem, że oddalenie od Lili pozwoli się mi wyzwolić z pęt miłości. Nowe wrażenia z podróży, nowe miejsca, nowi ludzie zajmą miejsce uczuć miłosnych. Wszystko się zmienia i na pewno ja się zmienię pod wpływem nowych doznań. Jakże się myliłem. Im dalej oddalałem się od Frankfurtu tym bardziej wzmagała się miłość do Lili. Stojąc na przełęczy świętego Gottharda spojrzałem przed siebie, wytęskniona Italia leżała w oddali przede mną.Wystarczyło wyciągnąć rękę, zrobić krok do przodu i byłbym tam.

Zszedłem pospiesznie w dół. Popędzałem konia, aby jak najszybciej znaleźć się w rodzinnych stronach. Przybywszy do Frankfurtu zacząłem odczuwać wątpliwości co do dalszego życia we dwoje z Lili.

Wątpliwości narodziły się kiedym odwiedził mą siostrę Kornelię w Emmerdingen. Ta kwitnąca dawniej dziewczyna, tutaj w małżeńskim stanie nie znalazła uroku. Wręcz odmieniła się fizycznie, znosząc trudy małżeństwa,które nie dało jej szczęścia. Zaś będąc z nią sam na sam wysłuchiwałem jej żalów.

Znając jej podobieństwo charakteru do mojego własnego, zaczęły się wkradać we mnie wątpliwości odbierające mi pewność co do zmiany mojego stanu cywilnego. Moja niechęć się wzmogła,kiedym ponownie odwiedził Lili w dzień jarmarku św. Michała, a głównym tematem rodziny były zyski, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Z

niesmakiem wyszedłem od Lili.Byłem pewien,że ja nie zaakceptuję środowiska i oni nie zaakceptują mnie. Będę zawsze stał na uboczu rodziny, jak biedny krewny z prowincji. Moje ambicje i dążenia zostania literatem zostaną pogrzebane. Zostałbym prostym urzędnikiem bankowym, któremu niepotrzebna jest antyczna poezja i artystyczne doznania. Siedziałbym przy stole w banku jej rodziny i podliczał kolumny cyfr zamiast pisać strofy wierszy.”

„Wiem,że wkrótce cofnąłeś dane słowo i zerwałeś zaręczyny z Lili. Jednak nie mogłeś się przemóc, żeby nie popatrzeć na Lili w ukryciu.

 

Trochę wyglądało to na podglądanie panny w kąpieli przez małego Jasia, który po ciemku zakrada się pod okno dziewczyny aby zobaczyć jak ona wygląda naga. Tak Ty  skradałeś się owego wieczoru pod okno Lili, aby ją po raz ostatni zobaczyć w szczęściu lub nieszczęściu. Niestety nie znalazłeś nawet najmniejszej szparki w zasłonach. Tylko jej gra na fortepianie i jej śpiew długo będzie jeszcze pobrzmiewał w Twojej duszy.”

„O tak, jej obraz i jej śpiew będzie mi towarzyszył jeszcze długo. Będę o niej śnił, rozmawiał w moim śnie. Lecz co się stało to się nie odstanie. Drzwi zostały zatrzaśnięte. Nie wyobrażałem sobie abym wszedł do domu Lili tak, jakby się nic nie stało i zaczął z nią rozmowę. Nie teraz. Mój honor nie pozwalał na to. Może kiedyś, ale nie dzisiaj nie jutro. Musiałem uciec daleko, sam od moich myśli. Lili zabierałem ze sobą w myślach. Adieu Lili. Życzyłem jej szczęścia.

Byłaś mi

Szczęściem,piosenką moich dni!

O słodka Lili

Szczęście w żal przemienił czas-

W mojej piosence dalej trwasz.

 

Dama dworu Charlotta von Stein

„ Życie było przed Tobą,gdybyś poszedł do wróżki na pewno przepowiedziałaby Tobie jeszcze wiele miłości.Wiele nowych wrażeń i doznań.

Czekałeś w owym czasie na posłańca, od Karola Augusta księcia von Sachsen ,Weimar i Eisenach,mającego przywieźć zaproszenie do odwiedzenia Weimaru.

Księcia poznałeś w grudniu 1774 roku,gdy odwiedził Cię autora „Cierpienie młodego Werthera”, podczas swojej podróży do Paryża.Niestety posłaniec nie przybył. Byłeś już spakowany i za namową ojca udałeś się w podróż do Italii. Posłaniec Karola Augusta dopada Cię w Heidelbergu   w drodze do Italii. Jakichże musiał użyć argumentów, aby przekonać do przerwania podróży, zawrócenia i zmiany planu.

Italia to był wymarzony prze ciebie kraj. Wiele obiecywałeś sobie po tym pobycie. Antyczna kultura na wyciągnięcie ręki. Co skłoniło Cię do tego kroku.”

„PRZEZNACZENIE”, to było przeznaczenie zapisane w gwiazdach. Tak miało być. Tak miało się stać”. „

Przeznaczenie odkryłem, kiedy wracając ze Szwajcarii odwiedziłem lekarza Zimmermana znanego mi jeszcze ze Strasburga. Pokazał mi wycięte z czarnego papieru sylwetki, z których wybrałem moje przeznaczenie na długie lata. Już wkrótce miałem się dowiedzieć jak wygląda moje  „PRZEZNACZENIE”.   

„7 Listopada 1775 wjechałem do Weimaru,w którym miałem zostać na długie lata. Ponieważ umówiliśmy się, że będę wspominał moje miłości spotkane na drodze mojego życia, więc myślę, że zbędne będzie opisywanie w szczegółach mojego pobytu w tym mieście.

Książę Karol August obdarzył mnie wieloma zadaniami do wykonania. Ja, młody miałem w sobie dużo siły, aby sprostać zadaniom nałożonym na mnie.

Tu w Weimarze spotkałem moje „PRZEZNACZENIE”, a miało na imię Charlotta, Albertyna, Ernestyna von Stein, kobieta zamężna. Dama dworu, księżnej matki Anny Amalii.

Została obdarzona wieloma dodatnimi przymiotami. Już sam jej widok, kiedym spotkał ją po raz pierwszy,przyciągał mnie do niej. W jej czarnych ślicznych oczach widziałem siebie samego. Szczupła o mocno zaróżowionych policzkach i łagodnym głosie. Uprzejma i wrażliwa. Pobożna dusza o marzycielskim polocie. Znała i kochała muzykę, sztukę i literaturę.

Dworskim manierami nie wywyższała się. Z całej jej postaci wypływała szlachetność a zarazem prostota, przyciągająca innych. Odnosiłem wrażenie, że jest mi dobrze znana, że nasze dusze już się kiedyś spotkały i byliśmy mężem i żoną.

Ona już wkrótce miała mnie nauczyć dobrych manier.                               

Cóż muszę przyznać moje maniery to nie były dworskimi wygibasami i ukłonami ,lecz potocznymi mieszczańskimi,trochę nieraz grubiańskimi.Tak więc teraz Ona wkroczyła w moje życie ucząc mnie zachowania,doboru odpowiednich strojów,dworskiej etykiety i dworskich manier.                                                                           

Wkrótce stała   się moją muzą i moją miłością na długie lata. Niewyobrażalne wprost uczucie miłości do Charlotty towarzyszyło mi na każdym kroku. Musiałem uczucie przenosić na papier, pisząc do niej niewiarygodna ilość listów i liścików.Od samego rana budząc się myślałem o niej,pędziłem do biurka, aby skreślić chociaż kilka słów, zapewniając ją o mojej do niej miłości. Była najdroższym aniołem dla mnie.

Pobudzała moją wyobraźnie literacką. Na tak okazywane gorące uczucie nie mogła zostać obojętna i mimo starannego dbania o swoją reputację,miłość zwyciężyła. Muszę tu dodać, żeby nie stać się obiektem domysłów i plotek w towarzystwie dworskim, nić miłości musieliśmy prząść długo i starannie.

Mimo, iż miłość nasza była czysto platoniczna i łączyła nas tylko jedność dusz i umiłowanie sztuki i literatury to nieraz oczekiwałem czegoś więcej. Uczucia naszego nie chcieliśmy wystawiać na pokaz i pod osąd innych. Wolno bo wolno, znajomym naszym stało się wiadomym, że uwielbiam tę kobietę. Czy ona na mnie rzuciła urok, czy ja na nią.

Ona mi była Muzą, nastrajając moją literacką harfę, wzbudzając we mnie wzniosłe uczucia. Jej czytałem moje wiersze i całe utwory. Ona była pierwszym krytykiem. Zwierzałem się z moich najtajniejszych pragnień i marzeń. Bez niej nie mogłem się obejść. Do niej mówiłem na odległość.

Jej obraz woziłem ze sobą na długie wyjazdy. Każda rozłąka z nią przysparzała mi ogromne cierpienie …

< od kiedy Cię nie ma przy mnie, życie straciło dla mnie sens, nie wiem, po co nadchodzą dni, w których Cię nie zobaczę, a już najbardziej mnie męczy, kiedy mnie spotyka coś dobrego i nie mogę z Tobą tego dzielić >…

Pisałem dziesiątki listów, w których zapewniałem ją o miłości do niej. Ona tylko jedna życzyła mi szczęścia. W niej wszystko było kobiece, delikatne i anielskie. Spojrzenie jej czarnych oczu przyciągało mnie ale nie hipnotyzowało. Była dobrem, które wlewało się we mnie. Cóż bez niej wart byłby ten świat”

„ Z ciekawością słucham Twej opowieści. Mam jednak wątpliwości co do natury Twojej miłości. Bezmiernie zapewniasz ją o swym uczuciu. Oddalenie od niej przeżywasz jakbyś ją utracił mimo, że wkrótce ją zobaczysz. Wiemy, że kobieta zmienną jest, czy również darzyła Cię takim samym uczuciem, jak Ty ją. Czy pomiędzy wami nie było drobnych sprzeczek, chwil milczenia. Czegoś co pobudza i wyzwala większą miłość.”

„Nie, tego nie było ale dzisiaj z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nadejdzie taka chwila, kiedy popsują się stosunki pomiędzy nami. Lecz miną lata zanim do tego dojdzie. Zbyt wcześnie, aby o tym mówić.

Była dla mnie powietrzem, była wiosną i latem. Na nieboskłonie świeciła niczym Gwiazda Polarna, która nigdy nie zachodzi. Była powiernikiem moich najskrytszych myśli i pragnień.

Któż jak nie ona mogła by być pierwszą postacią w Ifigenie auf Tauris czy w dramacie Torquato Tasso. Miłość do niej inspirowała mnie do napisania licznych wierszy i pieśni. Sam dziwię się, że można kochać tak kobietę i to ze wzajemnością…                                                   < Talizman tej pięknej miłości, jakim jest pani von Stein upiększa moje życie, znaczy dla mnie bardzo wiele. Ma w sobie coś z mojej matki, siostry i kochanki >….

Ona na znak przynależności do mnie otrzymała parę białych rękawiczek, coś co było dla mnie bezcenne, jako że <wtajemniczeni członkowie loży otrzymują trzy pary, z których jedną mogą podarować damie swego serca,drugą powinni mieć założoną na spotkaniu loży, a trzecią należy włożyć im do trumny>”.

„Po raz pierwszy otworzę się tak głęboko,dzisiaj mogę ze spokojem to wyznać.

Moja psychika nie była prosta. Światło nie ma tylko jednej barwy jasnej czy białej. W swojej nauce o świetle dowiodłem o rozszczepialności światła i występowaniu barw w świetle.

Tak moja dusza w młodości niczym światło składała się zapewne z pierwiastka męskiego i żeńskiego, który jako delikatniejszy od męskiego ma większe liryczne doznania. A ile było jeszcze odcieni tych obu pierwiastków.

Na pewno byłem obdarzony ich wieloma. Jakoby jeden ale w dwóch i więcej osobach. To wymagałoby podjęcia dodatkowych studiów nad dusza ludzką. To, że u wielu mężczyzn pierwiastek żeński występuje jest rzeczą oczywistą. Rzadko natomiast zdarza się pierwiastek męski u kobiet. Tym sobie tłumaczę tak szybkie i zgodne przywiązanie do Charlotty.Spotkały się jeden cały i przeszło pół żeńskiego i pół męskiego pierwiastka”.

„Panie wielki dorobek literacki zawdzięczasz też niewątpliwie uczuciu miłości do Charlotty von Stein,którą pieszczotliwie nazywałeś Twoją Lottą. Uczucie Cię uskrzydlało,wznosiło na wyżyny doznań. Uczucie sięgało w głąb j duszy, wyzwalało Twój ogromny talent. Ogrom wysiłku i ilość utworów, wynikała z siły uczucia jakie żywiłeś do Ukochanej Charlotty.”

„Mimo,że Charlotta von Stein sama niewiele utworów napisała, to niewątpliwie powinna zajmować poczesne miejsce w literaturze niemieckiej.”

„Jestem tego samego zdania. Zapewniłem jej miejsce w literaturze. Poprzez uwiecznienie jej w utworach, nie tylko w tych które wymieniłeś.”

„Długo zastanawiałem się czy zadać Ci to pytanie. Może będzie ono trochę nieskromne i nie oczekuję całkowitej odpowiedzi. Niemniej chciałbym, abyś uchylił trochę rąbka tajemnicy dla potomnych. Pytanie będzie natury osobistej, a dotyczyć będzie Ciebie i Damy Dworu Charlotty von Stein.”

„Pytaj. Jeśli będę uważał pytanie za stosowne nie naruszające godności Charlotty von Stein i godności mojej to odpowiem. Więc proszę tak sformułować pytanie aby zostały zachowane wymienione przeze mnie warunki.”

„Powiedziałeś,że Charlotta miała w sobie coś z siostry, matki i kochanki. Czy to, co wymieniłeś było rozłożone w równych proporcjach, czy też którąś z tych osób przewyższała swoim charakterem w odniesieniu do Ciebie.

Dlaczego wymieniłeś siostrę i matkę, a kochankę jako ostatnią. Czy bardziej widziałeś w Charlottcie Twoją siostrę Kornelię czy może matkę.

Z zapisków i listów wynika, że miłość pomiędzy wami była raczej platoniczną bo jakąż mogła być inną, do damy dworu, kobiety zamężnej, matki troje dzieci i żony mastelarza, nadwornego marszałka na dworze książęcym.

Może te dwie osoby siostra i matka tak bliskie zlały się w jedną osobę, której na imię było Charlotta. Siostrę i matkę też kochałeś miłością podobną do platonicznej.Teraz spotkałeś osobę nieco podobną, wyidealizowałeś ją i stała się Twoją duchową kochanką. Platoniczną. Ja nie nazwałbym ją kochanką tylko osobą najdroższą Twemu sercu. Tej osoby nie byłeś zdolny pokochać fizycznie, zbyt ulotną i eteryczną była dla Ciebie.”

„Wprawdzie jak donoszą inni nieraz czułeś się mężczyzną i do późnych godzin nocnych przesiadywałeś u ukochanej czekając aż jej mąż Ernest von Stein po trudach dnia codziennego zaśnie snem kamiennym i wymykałeś się dopiero nad ranem. Plotkarze widzieli, jak stałeś późną porą w deszczu pod jej oknem czekając na sygnał świecą i tak zmokłeś,że na drugi dzień byłeś chory. Podobno podarowałeś jej klucz do furtki Twojego ogrodu, aby mogła nocą niespostrzeżenie Ciebie odwiedzić  ”.

Wielce też zastanawiający jest jeden z Twoich wielu listów do pani von Stein nadany z Erfurtu w poniedziałek 4 marca 1776 roku.

 

<Błagam Cię,Aniele,przyjedź jednak do Ettersburga! Daj mi, proszę, znak pierścieniem w okno, lub ołówkiem zastukaj w ścianę,że już przybyłaś. Och Ty jedyna z kobiet, którą jeszcze kocham w świecie jedyna, która życzyłaby mi szczęścia, czyż mógłbym pokochać kogoś bardziej niż Ciebie. Adieu! Przybądź! Jakże byłbym wtedy szczęśliwy! I nie daj nikomu czytać moich listów. Tylko… P.S. mogę Ci tylko ustnie powiedzieć, bo właściwie nie trzeba tego mówić.Adieu, Aniele! >”

„Waszej tajemnicy nie chcę odkrywać. Czas zatarł wiele wspomnień. Postronną osobę będzie zawsze interesowało, a jak było naprawdę? Dlatego czytać należy między wierszami. Niemniej chciałbym tutaj jeszcze zacytować pewien wiersz Charlotty z początku waszej znajomości :

 

Ob’s Unrecht ist,was ich empfinde,

Und ob ich büssen muss die mir so liebe Sünde,

Will mein Gewissen mir nicht sagen.

Vernicht’es.Himmel du,

Wenn mich’s je könnt’ anklagen!

Czy to, co czuję jest niegodne,

Czy pokutować mam za grzech tak luby,

Moje sumienie mi nie mówi,

O niebo,Ty je zniszcz,

Gdy mnie oskarżać zechce!”.*                                                                     *Przekład „Listy Miłosne” Anna Milska.

„Tak to był początek naszego zauroczenia i naszej miłości. Jej ta miłość choć platoniczną była,wydawała się niezwykłą. Łamała wówczas uznane konwenanse. Charlotta miała wszystkich przeciwko sobie. Po cichu wytykana palcami i oplotkowywana”.

„W pięknej formie pisałeś do swojej damy o miłości jaką odczuwasz. Niektóre z nich to prawdziwe perełki sztuki epistolarnej. Jedno mogę powiedzieć kochałeś ją Panie i to jest prawda, którą poświadcza przeszło tysiąc sześćset listów, liścików i bilecików pisanych do niej.

Wielka szkoda, że niewiele wiemy jak gorąco kochała Ciebie, Charlotta. Wiemy dlaczego nie zachowały się listy pisane przez nią. W rozpaczy porzuconej kochanki, zażądała od Ciebie wszystkich listów a następnie je spaliła. Wielka strata dla kultury”.

„Cóż więc oczekujesz ode mnie? Czy mam potwierdzić to w co wielu nie mogło uwierzyć? Czy też przyznać, że jednak nasza miłość była cielesna i grzeszna? To byłoby zbyt proste. Nie chcę tu powiedzieć, że wulgarne, ale pospolite, coś w czym nie byłoby żadnych uczuć wyższych, żadnej liryki. Nie byłoby czegoś co zachwyca i daje dobre wzorce do naśladowania.

Ona jedyna pośród kobiet dała mi taką miłość jakiej nie dała mi ani Anetta ani Fryderyka ani też Lili. Mój czas był wypełniony myślami o Charlottcie. Była mi porankiem, południem i wieczorem. Była dla mnie nocą jasną. U niej wszystko było inne niż u drugich ludzi. Mowa jej była dźwięczną, śpiewną i chętnie jej słuchałem. Ona była moją tęsknotą za pięknem, które ona uosabiała.

 

Tutaj posłużę się wierszem:

„Tylko kto tęsknił,pojąć może

Moje cierpienie,

Zgasła mi radość tak jak zorze,

Samo milczenie

Pyta milczące w krąg przestworze,

Gdzie me marzenie?

Czy kto mnie kocha,słyszeć może

Moje westchnienie?

W głowie mi szumi,w sercu gorze,

Przebiega drżenie!

Tylko kto tęsknił,pojąć może

Moje cierpienie!  *                                                                                     *Przełożył Zbigniew Bieńkowski.

 

„A co do plotkarzy to mogą sobie wymyślać różne historie, gdyż prawda nie jest tak ciekawą, jak plotka. Do mnie żadne plotki nie docierały, gdyż jak wiesz znałem się na fechtunku i gotów byłem bronić czci i honoru mojej damy. Wszystkie moje zachowania w postaci czy to przesyłania bukietów kwiatów, lub przesyłania koszów owoców, szparag, melonów, brzoskwiń i poziomek z mojego ogrodu były dla mnie namiastką życia rodzinnego, którego mi brakowało, gdyż w tym czasie nie prowadziłem gospodarstwa domowego.

Potrafiła odpowiednio spożytkować otrzymane dary. W tym była podobna do mojej siostry i matki. Posiłki, głównie obiad jadałem na dworze książęcym lub u zaprzyjaźnionych rodzin. ”.

„Dobrze Panie,o damach mówmy jak gentelmani.Czyli dobrze lub wcale. A jak już coś było złego w wzajemnych stosunkach to było to z naszej winy.

Lata przemijały i zapewne zacząłeś odczuwać pewne znużenie tą piękną miłością. Twój świat obracał się zawsze wokół tych samych ludzi. Nic nowego nic ciekawego oprócz pobytu w Karlsbadzie czy wyjazdu w góry Harzu nie działo się w Twoim otoczeniu. Podjąłeś więc decyzję odkładaną od lat. Teraz albo nigdy. Czy mógłbyś wspomnieć o Twojej wyprawie do Italii.”

„Tak jak mówisz, moja wyprawa do Italli została odłożona na czas nieokreślony. Pierwszą wyprawę do Italii przerwał w Heidelbergu wysłaniec księcia Karola Augusta z propozycją objęcia stanowiska w Weimarze. I od tego czasu utkwiłem w Weimarze”.

 

„Miałem już ponad 37 lat i rzeczywiście zaczął mi ciążyć pobyt w małym Weimarze, gdzie każdy każdego znał i nic nowego się nie wydarzało przez 10 lat mojego pobytu. Wprawdzie było tutaj kilku inteligentnych ludzi jak Wieland, Herder, czy major von Knebel lecz byli to ludzie ciągle z mojego środowiska i już nic nowego nie wnosili w życie kulturalne Weimaru.

Działanie jako minister księstwa nie dawało mi też zadowolenia, zabierało tylko mój własny czas i energię twórcza. W stosunki pomiędzy mną a miłością mojego życia zaczęła wkradać się nuda, przyzwyczajenie i monotonność. Aby więc to odreagować wdałem się w cichy romans z Elisabeth von Lingen.

Jednak ta zdrada mojej kochanki nie poprawiła w niczym mojego zadowolenia z życia,a wręcz przeciwnie odczułem tylko kaca moralnego. Nie wiem ile wiadomości o moim romansie przedostało się do uszu Charlotty ponieważ od pewnego czasu zacząłem zauważać u mojej bogdanki cień zazdrości, gdy zbyt długo przebywałem w towarzystwie innych dam na spotkaniach lub na spotkaniach u księcia czy u księżnej matki, Anny Amalii”.

 

„Czy pozwolisz,że jako przerywnik Twego wywodu chciałbym Ci podać pewną analogię pomiędzy Tobą a Twoim ojcem. W późniejszych latach będziesz wspominał podobieństwo swoje do Twojego ojca. Przynajmniej w niektórych kwestiach.

A więc Twój ojciec ożenił się mając 38 lat, czyli można powiedzieć, że nie był już młodzieńcem i miał spore doświadczenie życiowe. O jego doświadczeniach miłosnych biografowie milczą. Zobaczmy teraz w jakim wieku wybrał sobie żonę. Katrina Elisabeth z domu Textor miała zaledwie 17 lat, kiedy wyszła za mąż za radcę dworu cesarskiego Johanna Caspra Goethe. Czy Twój ojciec wziął sobie za żonę kobietę starszą od siebie? Nie. Czy był w Italii zanim wziął ślub? Tak. Nie chcę Ci nic sugerować. Idźmy zatem dalej ze wspomnieniami”.

 

XI: Rzym

Podróż do Włoch

 

„Z tą myślą nosiłem się już dość długo. Nie wiedziałem jak do tego się zabrać. Tak jak wcześniej wspomniałem, dusiłem się w ciasnym Weimarze.

Zapraszano na różne przyjęcia, bale, redouty, na których byłem duszą towarzystwa. Z początku lubiłem to,gdyż mnie chwalono, wręcz zachwycano się moją inwencją. Ale to wszystko stopniowo wypalało moją duszę. Stawałem się dworskim hulaką i bawidamkiem.

 

Wszystkie pełnione funkcje i życie dworskie wypełniały całkowicie mój czas.

Nie miałem żadnej koncepcji dalszego działania w sferze urzędowej i chwilowy brak sił twórczych.Zaczęłem się obawiać,że skupienie i pisanie stanie się niemożliwym. Pomyślałem sobie,teraz lub nigdy.Jeżeli nie oderwę się od środowiska na dłuższy czas, nastąpi długotrwała stagnacja i kryzys, który być może nie pozwoli mi dalej realizować się jako poeta, pisarz i uczony”.

„Do mojego planu musiałem wtajemniczyć księcia Karola Augusta, aby uzyskać dwuletni urlop i finansowe wsparcie ze strony księcia na czas pobytu w Italii. Po uzyskaniu zgody wyruszyłem w podróż. Dla niepoznaki wyruszyłem z Weimaru w sierpniu 1786 do Karlsbadu do wód. Był to drugi już wyjazd, gdyż po raz pierwszy byłem tam w roku poprzednim i bardzo sobie chwaliłem.                                                       

Po kilkunastodniowej kuracji wzmocniony na ciele 3 września incognito przebrany za kupca z Lipska pod zmyślonym nazwiskiem Johanna Fillipa Möllera wyruszyłem do Italii”.

„A co z Charlottą von Stein, Panie. Co ona na Twą podróż?”.

„Do dzisiaj nie wiem postąpiłem dobrze, czy postąpiłem źle, nie powiadamiając jej o moich planach.Gdybym podał do publicznej wiadomości o przygotowaniach do wyjazdu, to pożegnania ze mną przeciągałyby się w nieskończoność. Pożegnać się z tym, pożegnać się z owym, pożegnać się z panią mego serca Charlottą.

Wówczas może zmieniłbym zdanie i pozostał w Weimarze. Nie, musiałem przezwyciężyć wahania. Nie oglądać się na nic, wyjechać. W przeciwnym razie wróciłbym do stanu, w którym byłem od blisko dziesięciu lat.

„Nie wiem , nie mnie sądzić geniusza. Na pocieszenie mogę tylko dodać a może to tak miało być .Może to tak zapisane zostało w gwiazdach. Szczęście nie może wiecznie trwać. Jeżeli mógłbyś, to chętnie posłuchałbym jak dzisiaj odniósłbyś się do tamtej decyzji”.

„Czy postąpiłem źle? Nie chciałbym rozpatrywać w takich kategoriach.

Powiem tak, pomimo wszystkich pamiętnych i namiętnych chwil, wspólnych uniesień, związek z panią mego serca Charlottą zaczął mi coraz bardziej ciążyć. To już nie była miłość pobudliwa i gorąca, to było przywiązanie do ukochanej osoby i tutaj bardziej stawała się mi siostrą i matką. Ona na drutach wiąże mi szal i ciepłe rękawiczki i skarpetki. Wyszukuje dla mnie kamizelki,zaprasza na ciepłe kolacje.

To jeszcze utrzymuje nasze wzajemne relacje. Właściwie nie myślałem o całkowitym zerwaniu i nie zastanawiałem się jak długo nasz związek będzie trwał. Niewątpliwie nie był to już związek dwóch serc jak przed 10 laty. Wiedziałem, że ona jest, że istnieje, że w każdej chwili mogę do niej przyjść.

Chyba mi to wszystko spowszedniało. To było jak w domu, na rano wychodzimy, popołudniu wracamy.

Bałem się tych wszystkich pożegnań i komentarzy, gdybym wcześniej Charlottę wtajemniczył w moje plany,zapewne wielu szukałoby u mnie potwierdzenia szerzącej się pogłoski. A jak natomiast zareagowałaby sama Charlotta.?”

Czy postąpiłem niedorzecznie? Chyba tak. To, że tak się stanie uwierzyłem później. Wszystko się sprzysięgło przeciwko nam. Wyobraź sobie jesteśmy z Charlottą razem w Karlsbadzie, w tym samym pensjonacie. Tutaj miast się cieszyć wspólnym pobytem, poddany zostałem piekielnej próbie.

Wąż kusiciel, właściwie wiele kusicielek, w postaci pięknych dam prawił mi pochlebstwa, w które uwierzyłem. Kuszenie było tak przyjemnym, a damy tak urocze,a ja nie miałem nic w swojej obronie. Dama mojego serca nie przyszła mi w tym czasie w sukurs, lecz ona z okien pensjonatu oglądała mnie rozbawionego w towarzystwie dam.

 I stało się. Damy młodsze i powabniejsze wzbudziły w niej szaloną zazdrość. Do mnie poczuła żal za odrzucenie i wyjechała nie czekając na moje 37 urodziny. Co odczułem jako niesłychany afront, bo my Niemcy przywiązujemy wielką wagę do rocznicy urodzin”.

„ Może na chwilę oderwiemy się od wspomnień niemiłych dla Ciebie. Twój głos drży na wspomnienie tamtego wydarzenia. Co zostało postanowione miało się wypełnić.

„Ciekawi mnie jak w tamtych czasach podróżowano. Nie wszędzie można znaleźć opis podróży do Rzymu. Niewątpliwie była długotrwała i niezmiernie wyczerpująca. Ty nie byłeś nigdy nazbyt zdrowy, aby wytrzymać trudy podróży. Skąd miałeś tyle sił?.

„Celem Twojej podróży był przecież Rzym. Wieczne miasto do, którego na przestrzeni wieków ściągali poeci, malarze, muzycy i uczeni aby zachwycać się miastem, jego budowlami, rzeźbami i sztuką.

„Zakochani w Rzymie nie mogli potem odnaleźć się we własnym kraju.

Jak powitał Cie   Rzym”.

 

Rzym

„Tutaj od pewnego czasu utworzyła się kolonia artystów z różnych miast niemieckich, w tym głównie malarzy z Johannem Heinrichem Tischbeinem i malarką szwajcarską Angeliką Kauffmann, opiekunką wszystkich początkujących malarzy. Wybitną osobą w tym gronie był niewątpliwie agent sztuki Johann Friedrich Reiffenstein.

Szybko dołączyłem do środowiska ludzi sztuki i kultury. Zbieraliśmy się często u Angeliki, która starała się być dla nas swego rodzaju mecenasem.                                                                                                                   

Innym miejscem naszych spotkań była pewna winiarnia niedaleko Hiszpańskich Schodów. Malarz Tischbein zdawało się mi, jakby czekał na moje przybycie do Rzymu. Szybko u pewnego woźnicy załatwił mi względnie tanią i prostą kwaterę. Nie chodziło o wyszukane wygody w pałacu.Szukałem ciszy i spokoju, aby móc dalej pracować nad Ifigenią. A wieczorem rozpatrywać poznane rankiem rzeźby i pomniki antyczne.

Obrazy przedstawiające Rzym, o których czytałem w młodości, wszystko miałem na wyciągnięcie ręki…. W oryginale, we właściwej proporcji dzieła, których nie można sobie stworzyć żadnego pojęcia nie widząc ich, nie oglądając wykutych w marmurze.

Apollo Belwederski przekracza wszelkie wyobrażenia,nawet w najlepszych odlewach gipsowych ginie owe najwyższe tchnienie tej żywej, młodzieńczo-swobodnej, wiecznie młodej istoty… Wszystkie roccocowe i barokowe pałace. Bazylikę św. Piotra i kaplicę Sykstyńska z malowidłami Michelangelo, widziałem ich wielkość i podziwiałem je.

Obejrzałem kościoły Watykanu i Rzymu. Ruiny Koloseum. Czy zdążę? To pytanie ciągle mnie prześladowało. A przecież Italia to nie tylko Rzym jeszcze wiele innych miast. Wpierw Neapol. Potem może Sycylia.

Czekałem na wybuch Wezuwiusza, bo ciekaw byłem sił natury drzemiących pod ziemią, a on tylko dymił niczym ogromny komin, wyrzucał głazy i posypywał popiołem. Aż w końcu wybuchnął potokami lawy. W nocy zachwycał piękny widok ognistych strumieni spływających po jego zboczach”.

„Tak wiem, doznałeś wiele przyjemnych odczuć estetycznych. Pogłębiłeś Twoją wiedzę o kulturze antycznej, o odlewach gipsowych, której to sztuki uczyłeś się w czasach Twoich studiów w Lipsku. Odwiedziłeś Neapol i Sycylię. Mówiłeś, że aby poznać i zrozumieć Włochy trzeba poznać Sycylię.

Ponieważ w Rzymie w Twoim środowisku nie zabrakło plotkarzy, piszących i donoszących uprzejmie do Weimaru o sytuacji w waszej kolonii artystycznej, o waszych wieczorach poświęconych Bachusowi i udziału w nich młodych Rzymianek. Wieczorach, kiedy wino nie tylko rozwiązywało języki ale i zachęcało do swobodniejszych zachowań wobec płci pięknej, czy mógłbyś potwierdzić lub zaprzeczyć o przeżytych w Rzymie przygodach miłosnych?”.

„Wolałbym się na ten temat nie wypowiadać. Były to zwykłe znajomości z płcią piękną, od której nie można uciec. Zwłaszcza kiedy w wesołym towarzystwie znajdują się panie.

Szczególną dla mnie urodą wyróżniały się Włoszki. Śniadolice o ciemnych oczach i o kruczych włosach. Ich urok mimowolnie przyciągał wzrok mężczyzn. Coś zupełnie innego niż nasze niemieckie panny. Owszem jak wspomniałem zdarzało się mi czasem z taką panną być sam na sam.

Dawałem do zrozumienia pannie, że nie jest mi obojętną, aby poświęciła mi więcej uwagi i oczekiwałem większego otwarcia z jej strony. Moje próby spełzały jednak na niczym. Nie było nic takiego co można byłoby nazwać obopólną chęcią przeżycia aktu miłosnego.

Wszystko co na mój temat opowiadano, powstało z chęci ubarwienia przez innych mojego pobytu w Wiecznym Mieście. Im bardziej niewiarygodne tym lepsze do przekazania znajomym. <Wszystko to były sztuczki małych ludzi, aby zniesławić większego od nich>.

Dwa listy skierowane do księcia Karola Augusta nie zawierały żadnych wiadomości mogących mnie zniesławiać jeśli chodzi o rzekome podboje miłosne. Takich szczegółów nie podawałbym wiedząc,że oprócz księcia list mógłby zostać przeczytany przez inne osoby.

 

Poza tym książę był moim mecenasem i dobroczyńcą finansującym mój pobyt w Rzymie. Za wszelką cenę starałbym się uniknąć wyrzutu z jego strony w rodzaju „co on wyprawia za moje pieniądze”.

„To skąd biorą się opowiadania o Twoich podbojach miłosnych? O czarujących Włoszkach, chcących abyś zapomniał o pani Charlottcie von Stein.

Wiadomości taki docierały do Weimaru. Czyżby zostały wyssane z palca?

Zresztą nie kryjesz   imienia jednej z nich i przedstawiasz wspólne przeżycia erotyczne w <Elegiach Rzymskich>.

 

W Twoich utworach z czasu rzymskiego zadziwiająco realnie opisujesz przeżytą zmysłowość. Szczegóły podane tam mogą wynikać tylko z doświadczenia.

Powiem wprost nie pooglądałeś sobie powabne dziewczęta z okna  pokoju, chociaż lubiłeś rankiem na świat popatrzeć, a potem usiadłeś i zacząłeś snuć wiersze erotyczne, tak szczegółowe, tak wewnętrznie przeżyte, podniosłe i nastrojowe jednym słowem liryczne.

 

Wiem, że byłeś zdolny, ale tutaj w tym przypadku trzeba doświadczyć tego osobiście. To nie jest „Ifigenia w Taurydze”, gdzie niczego nie doznałeś, a napisałeś”.

Faostina

 

„Dobrze przyznam się do jednej chwili słabości, a słabość miała umowne imię Faostina. Prawdziwego imienia nie wyjawię, niech potomni zastanawiają się czy było to zmyślenie czy prawda. Śniadolica dziewczyna o ciemnych połyskujących włosach. Drobne pierścionki włosów z tyłu szyi, nad uszami spadające w małych loczkach. Figura właściwa, kształtna z kobiecymi wypukłościami i wcięciami.

Wnet miałem doznać tej radości i wszystko to namacalnie sprawdzić. Moje ręka niczym ręka niewidomego była wyczulona na jej wdzięki.Wszystko po czym przesuwałem ręką wzdłuż jej ciała odbierałem w mej świadomości jak obraz pobudzający coraz bardziej moje zmysły. To nie zimnny marmur antycznych bogiń dotykałem, to ciepło ciała do mnie przenikało. Jakże inne były to doznania od tych,które w sennym majaczeniu doznałem z Anettą.

Tu przy mnie leżała nie senna zjawa lecz istota cielesna. Mój uścisk został przez nią przyjęty, poczem przytuliła się do mnie. Moje łoże było szerokie miejsca starczyło na dwie osoby, dla których miałem dwie oddzielne poduszki. Moje pożądanie zostało odwzajemnione. Spleceni w uścisku leżeliśmy do rana”.

 

…<Jak ona cieszy mnie w dzień, jak uszczęśliwia w noc>….

„<Tak Faostina odwiedziła mnie kilkakrotnie, wspólnie cieszyliśmy naszą miłością, długimi nocami, słuchając piersią w pierś, deszczu, ulewy i burz>”.

 

„Nie chcę  potwierdzenia ani zaprzeczenia,lecz myślę,że odgadłem kto ukrywał się za imieniem Faostina. Mam do wyboru dwie osoby. Jedną z nich mogła być córka woźnicy, u którego Heinrich Tischbein załatwił kwaterę, a miała ona na imię Francesca.

Panna dwudziestokilkuletnia, nie alabastrowa piękność nie arystokratka lecz smagła typowo włoska uroda. Czarnula z dużymi czarnymi oczami i ciemnymi włosami spiętymi w kok. Zrobiła na Tobie przyjemne  wrażenie już od pierwszej chwili, kiedy woźnica pokazywał  pokój, w którym miałeś zamieszkać.

Zawołał Francesca i pojawiła się ona. Miała sprzątać pokój i przynosić w dzbanie wodę do mycia. Mimo, żeś   był światowcem, jednak jej widok Cię zażenował. Szybko przypomniałeś sobie o dobrych manierach podszedłeś do niej i przedstawiłeś się <Mi chiamo Johanno, italiano Giovanni, Boungiorno>. <Ach si> odpowiedziała wtedy Francesca, <Mi chiamo Francesca, Boungiorno>.

Potem myślałeś jak zdrobnić jej imię. Miałeś do wyboru Francesa – zbyt oficjalne i proste,Francca /Francka – też oficjalne, dalej Franya – to już zdrobnienie, i przyjąłeś Franccina /Frantzina/. Tym imieniem zwracałeś się do Francesci. To już blisko do Faostina. Franccina – Faostina?”.

„Nie potwierdzę ani nie zaprzeczę. Podejrzewałem jak docierały wiadomości o mnie do Weimaru i nie tylko tam.

 

W Italii przebywałem incognito pod nazwiskiem kupca z Lipska Johanna Filippa Möllera i niewiele osób tak naprawdę wiedziało kim jest ów kupiec. Zaś wszelki kontakt listowy ze mną przychodził w podwójnej kopercie   na nazwisko malarza Tischbeina.

 

W Rzymie i Watykanie ulokowanych było kilka poselstw krajów europejskich, których zadaniem myślę, było między innymi śledzenie obywateli przybyłych z ich krajów.

N

ie brakowało prawdziwych czy przebranych kupców mających interesy polityczne w podzielonej Italii.

Człowiek tak znany jak ja nie mógł zniknąć tak nagle i nie wiadomo, gdzie przebywa.

M

oje wiersze z tego okresu upubliczniłem pod tytułem Elegie Rzymskie dopiero w 1795 roku a więc po 7 latach od momentu powrotu do Weimaru. Wielu próbowało iść po moich śladach i odszukać Faostinę. Nie udało się nikomu”.

„Panie to są wszystko przypuszczenia i myślę, że bardzo trafne.”

„Słuchałem z przyjemnością,gdyż odżyły tamte wspomnienia. Nie udała się podjęta przeze mnie w późniejszych latach próba powtórnego odwiedzenia Rzymu”.

…„Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”….

„Kogo zatem masz na myśli mówiąc o drugiej osobie, której nadałem wymyślone imię Faostina w „Elegiach Rzymskich”?

Ja tylko przypuszczam, czyli może być to zmyślenie a może prawda. Niestety nie dotarłem jeszcze do raportów owej osoby piszącej sprawozdania z Rzymu dla Dworu Cesarskiego we Wiedniu. To co powiedziałem i co powiem nie jest potwierdzone, gdyż Ty nie potwierdzisz. Dla Ciebie ona mogła być Faostiną”.

„Teraz więc czas, aby przyjrzeć się drugiej pannie mogącej być Faostiną.

Że istniała naprowadziła mnie Twoja wypowiedź …”

 

<Raz na moją dziewczynę  ujadał, gdy się skradała niepostrzeżenie w mój próg>”…

 

Kto ujadał? wiadomo pies.Czyj to był pies? Na pewno woźnicy, u którego wynajmowałeś mieszkanie.Pies pilnował mieszkania i utrudniał dostęp obcym.Czy pies szczekałby na swoją panią? Nie. Chyba, że byłaby przebrana i miała zasłonięte oblicze. Wtedy pies może nie rozpoznać swojej pani.

 

Czy swój miałby jakiś cel w przebieraniu się, żeby przejść kilkanaście stopni?.

A więc kto? To proste.Osoba nieznajoma skradała się, aby niespostrzeżona przez nikogo dotrzeć do Twojego mieszkania. Wspięła się na kilka schodków,

Pies ją usłyszał a może wyczuł swym psim węchem. Zaczął szczekać. Gospodarz na dole otworzył drzwi. Pan też otworzył drzwi i zobaczył gościa.

Zawołałeś  <Che per me >/to do mnie/ a gospodarz odpowiedział <ach si,si voi siniore Filippo> /ach tak, tak panie Filippo/.

Pospiesznie wciągnąłeś pannę do środka zamykając starannie za sobą drzwi.

Zdejmijmy więc teraz zasłonę z panny. Kto to? Chyba to jedna z córek oberżysty, gdzie się stołowałeś. Miała na imię Cecilia.Trochę to imię kojarzyło się Tobie z Lilią.

Długie kasztanowe włosy spinała do tyły przemyślnym spinkami. Nad czołem we włosach miała wpiętą tandetną broszę. Pomagała przy roznoszeniu jadła i wina.Panna z ludu jakich wiele spotykałeś w Rzymie. Twoim znajomym malarzom takie panny służyły za modele.

Ona, nie nazbyt urodziwa, miała jednak w sobie powab, który lubiłeś. Jej starsza siostra Costanza nie przyjęłą Twoich zalotów mimo usilnych starań. Czas naglił, a łoże ciągle puste. Stwierdziłeś, że trzeba się spieszyć, może młodsza będzie bardziej uległa na Twój urok. Pociągała Cię na równi z Costanzą.

Już od dłuższego czasu przypatrywałeś się jej, uśmiechałeś do niej. Starałeś się zwrócić uwagę na siebie. A w nocy marzyłeś o niej. Śniły się Tobie sny, inne od tych z lat młodzieńczych, kiedy pojawiała się Anetta.

Wreszcie zdobyłeś się na odwagę i zagadnąłeś do niej. Coraz częściej ją zaczepiałeś, aż któregoś dnia zaprosiłeś do siebie. Odtąd obie poduszki były zajęte. Wówczas przeżyłeś przygodę,o której nie mogłeś zapomnieć.

Tu przytoczę Twoje słowa  …

”<Imię swe oplotła z imieniem mym, ja wciąż pożądliwie wzrokiem śledziłem jej ruch. Milcząc leżałem na miejscu i gryzłem wargi gorące,wpół także i z żądzy,i aż do krwi… Zaś ona poddawała się mym dłoniom od łydek w górę i potem w dół.Moje pieszczoty wzbudzały w niej przyjemne dreszcze,a ciało jej coraz bardziej przesuwało się ku mnie. Jeszcze długo tak w nocy,potem aż cztery godziny>…:                                                             Wprawdzie romans trwał krótko, bo czas był, zbierać się i wracać do Weimaru.”

 

„A dlaczego kochance swej dałeś na imię Faostina.Może w tej kwestii wypowiesz się sam”.

„Myślę, że nie ma co tutaj się dużo rozwodzić nad tym. Prawdziwa Faostina była szczęściem, które spotkało jakiegoś średniowiecznego młodego poetę. Uwiecznił ją za to w swych utworach poetyckich, w których zaczytywali się mieszczanie Rzymu, były to jedne z pierwszych miłosnych wierszy. Tak więc moja Faostina w czasach mi bliskich ponownie ujrzała światło dzienne. I Stała się moją kochanką”.

„Potem nadszedł czas opuszczenia gościnnego Rzymu. Mówiliśmy o kobiecie, z którą przeżyłeś romantyczne chwile, a zapomnieliśmy zupełnie o pani Charlottcie von Stein. Zostawiłeś ją w przykrej sytuacji, kiedy prawie dwa lata temu opuszczała w pośpiechu Karlsbad nie czekając na Twe urodziny.

Twój brak zainteresowania jej osobą, flirty i ostentacyjne paradowanie pod jej oknem z młodymi pannami,odczuła jako afront.Jej duma damy dworu nie pozwalała na pozostanie ani jednego dnia dłużej.

Toteż jej wyjazd przed twoimi urodzinami przez osoby postronne mógł zostać przyjęty,jako znak,że coś pomiędzy wami się skończyło,tym bardziej  ona czuła się tak  jakby została do wyjazdu przez Ciebie przymuszona , aby nie przeszkadzać w uroczystościach urodzinowych.

Jak odebrała Charlotta Twoje zniknięcie i wyłonienie się w Italii?

Czy mieliście ze sobą kontakt przez czas Twojego tam pobytu?.”

 

„Nadszedł ów dzień 24 kwietnia 1788 roku kiedy spakowany wyruszyłem w drogę powrotną do Weimaru.Zbyt wiele miałem bagażu,musiałem niektóre eksponaty zostawić, a szkoda.W tym sporo odlewów gipsowych jako, że pogłębiałem w Rzymie sztukę odlewania form gipsem.

 

Co do pani von Stein, cóż obraziła się na mnie śmiertelnie za moją ucieczkę,za to ,że nie wtajemniczyłem jej w swoje plany. Była zdania, że nie zasługuje na takie traktowanie po prawie dziesięciu latach naszej znajomości. Przyznawałem jej w duchu rację, lecz miałem dla siebie i tylko dla siebie usprawiedliwienie.

Musiałem porzucić ten krąg niemożności, tego osobistego skrępowania miłością,która już nie była miłością tylko przywiązaniem, tak jak mąż z żoną po wielu latach małżeństwa.

 

Starałem się podtrzymywać naszą znajomość, bo to tak trzeba było wtedy nazwać. ZNAJOMOŚĆ. W Rzymie czułem się wolny,odrodzony i wyjeżdżałem zmieniony do szpiku kości. Takim chciałem przyjechać do Weimaru. Szczęśliwszym i lepszym”.

„Do pani Charlotty von Stein wkrótce po moim przyjeździe do Rzymu wysłałem list datowany na 7 listopada 1786 roku. Powiadomiłem w nim o przybyciu do Wiecznego Miasta.Dla niej prowadziłem dziennik podróży,w którym opisywałem miejsca przeze mnie zwiedzane, pomniki i pałace. Informowałem ją również o moich wrażeniach, przeżyciach, postępach twórczych i zajęciach”.

„Czyli można powiedzieć, że miał Pan z nią stały kontakt jak na ówczesne warunki dość częsty. Tym bardziej, że oprócz korespondencji wysyłał Pan jej paczki a w nich drobne prezenty i to tylko dla dam”.

Natomiast w listach do niej kaja się Pan i prosi o przebaczenie …

”<Miłości moja! Błagam Cię na klęczkach,na wszystko zaklinam, ułatwij mi powrót do Ciebie…. Przebacz mi wspaniałomyślnie, jeślim wobec Ciebie czymkolwiek zawinił>…”.

Zapewnia Charlottę o swej miłości do niej. Piszesz, że pozbędziesz się wad. Chciałbyś aby po powrocie między wami było tak jak przed tem.”

<Kochaj mnie!… ściska mi się serce na myśl, że jesteś chora, że z mojeje winy cierpisz… Moja miłości! Moja miłości!>”…

…<Nigdy nie odczuwałem tak żywo jak tutaj,że ktoś,kto pragnie dobra,nierzadko działa niemal jak samolub,człowiek małostkowy zły”….

.

„To brzmi jak samousprawiedliwienie.” Pragnąłem dobra a okazałem się człowiekiem małostkowym, złym i samolubnym”.

 

„ Muszę się roześmiać! Niezła satyra!”.

 

„ Listy z Italii nie są już tak gorące jak przed wyjazdem. Wspomina Pan o dawnych czasach, o miłości do niej. Nazywa ją moją miłą, moją ukochaną. Tęskni za nią. Martwi się o jej zdrowie i pozdrawia ją. Prosi – kochaj mnie. Zapewnia, że należy do niej. Listy są właściwie opisem pobytu w Rzymie.

W każdym z nich relacja z pobytu, gdzie był, co zwiedzał, co zobaczył. Odnoszę wrażenie, że z jednej strony chciałeś nadal utrzymywać znajomość, przecież trzeba będzie wracać, ktoś musi mnie przywitać. Komuś opowiedzieć jak było. Trzeba zabłysnąć wiedzą na temat Rzymu i środowiska w którym się żyło. A komu najlepiej? – ukochanej Charlottcie”.

„Szkoda, że nie wiadomo, jak na wszystkie zapewnienia reagowała sama zainteresowana. Przecież odpowiadała na listy. Żeby się nie pogubić w ilości otrzymanych od niej listów zaczął je Pan później numerować. Numerowanych doszło do Rzymu 39 listów.Na jej żądanie wszystkie zwrócił Pan adresatce, a ona je wszystkie spaliła unosząc się gniewem”.

„Wraca Pan do Weimaru i co dalej”.

„Nie będę opisywał podróży,gdyż nie należy ona do najciekawszych.

Po męce jazdy dyliżansem nareszcie 18 czerwca 1788 roku dotarłem do Weimaru. No cóż, stwierdziłem, że to miasto wywarło na mnie ponure wrażenie po pobycie w słonecznej Italii”.

 

„<Aus Italien dem formreichen,war ich in das gestaltlose Deutschland zurückgewiesen…die Freunde, sttat mich zu trösten… brachten mich zur Verzweiflung>“

„*<z Italii bogatej w formy, wróciłem do bezpostaciowych Niemiec… Przyjaciele miast mnie pocieszyć… pogrążyli mnie w zwątpieniu>”.*

*przekład własny J.Szymański

Moja rozpacz z powodu utraty pięknego kraju, była obojętną dla moich przyjaciół. Nikt mi nie współczuł. Nikt z zainteresowaniem nie wysłuchiwał mej opowieści. Byłem jakby obcy pośród swoich. Nie udało mi się ułożyć na powrót dobrych stosunków z panią Charlottą von Stein. Przyjęła mnie ozięble i obco”.

 

„Wtedy spotkałem osobę mogącą mnie pocieszyć”

 

 

XII: Christiana

 Christiana,Johanna Sophia Vulpius

Dwudziestotrzyletnia Christiana zaczepiła mnie pewnego dnia, kiedym przechadzał się w parku na Ilmem i w imieniu brata przekazała mi list, w którym prosi o załatwienie pracy na dworze książęcym. Tak zaczęła się nasza znajomość. Nie należała do piękności.

Miała w sobie jednak coś co mnie ujęło. To przede wszystkim młodość i trochę kokieterii. Kształty miała pełne i jędrne. Poruszała się zalotnie przyciągając tym wzrok mężczyzn. Trochę przypominała mi moją kochankę z Rzymu. Poruszyła mocno moją zmysłowość. Moja wyobraźnia podpowiadała mi,że warto się z nią spotkać ponownie, co też wkrótce uczyniłem.

Pogrążając się w domu w myślach doszedłem do przekonania, że byłoby dobrze mieć ją przy sobie. Wprawdzie myślą nie sięgałem aż tak daleko, że ona zostanie moją żoną i matką moich dzieci,niemniej nieraz myślałem o założeniu rodziny i doczekaniu się potomstwa. A miałem już swoje lata i mój ojciec w tym wieku miał syna to znaczy mnie.

Na pewno nie było to możliwe z panią Charlottą von Stein. Nawet gdybyśmy byli w jak najlepszych stosunkach.

 

Wprawdzie nie zastanawiałem się jak inni będą patrzeć na mój związek z Christianą, myślałem, że na razie będę spotykał się z nią potajemnie, a potem?

Cóż nie do końca przemyślałem jakie konsekwencje wynikną z tego związku”.

Christiana była prostą niewykształconą dziewczyną umiejącą zaledwie pisać i to z błędami i czytać. Pochodziła z biednego domu i utrzymywała się pracując w wytwórni papierowych kwiatów”.

 

„Mój domek w parku nad Ilmem leżał na uboczu i Christiane udawało się niespostrzeżenie do mnie przybywać. Tak było mi z nią dobrze, żę zaproponowałem jej stałe zamieszkanie u mnie. To nie uszło uwadze innych i tak na wiosnę 1789 roku wyszło na jaw jej przebywanie w moim domu.

 

Wszyscy potraktowali to jako skandal. Nie tylko Pani von Stein była ogromnie oburzona. Na krótkotrwałą miłosną przygodę mieszkańcy Weimaru daliby cichą zgodę ale długotrwający niemałżeński związek z prostą dziewczyną, robotnicą w Manufakturze uważali za skandaliczny mezalians.

Doszło nawet do tego, że mój przyjaciel Schiller początkowo mieszkający u mnie w domu na Frauenplan i widząc się codziennie z Christianą, gotowała dla niego też obiady, nie odzywał się do niej i traktował jak powietrze. Jego zaś żona Charlotta nie mogła wprost jej ścierpieć. Pisała… <Jaki diabeł pokazał mu tę kobietę>…

"Wszędzie plotki, docinki i chłód i potępienie".

 

„Ja jednak przeciwstawiłem się podwójnej moralności niektórych, takich co byli żonaci i mieli kochanki, o których każdy wiedział. Mój związek natomiast z Christianą mimo to potępiali.

Nie brakowało takich co do mnie donosili na nią, a do niej na mnie jak chociażby, że zamierzam wziąć ślub z Amalią von Imhoff. Tym, uwłaczającym Christianie, moje drzwi zostały zamknięte, a ja zrywałem z nimi wszelkie kontakty towarzyskie”.

 

„Wielki wydarzeniem w naszym życiu było powicie przez Christianę naszego syna Augusta.

 

Odtąd Christiana stała mi się jeszcze bliższa. Zajmowała się gospodarstwem domowym. Potrafiła jak nikt inny przypilnować wszystkiego. W tym ogrodu na Frauenplan i ogrodu przy domu w parku.

 

Ona była mi kochanką, gospodynią i dobrą duszą znającą moje grymasy. Zawsze w porę udawało się jej mnie zadowolić. Była prawie we wszystkim podobna do mojej matki. Takiej kobiety potrzebowałem i taką znalazłem.

Nie lubiłem kobiet zbyt mądrych i nazbyt ładnych. Miały w sobie coś takiego co mnie odpychało. Wydawało mi się, że są histeryczkami”.

 

„Ona lubiła swoje towarzystwo, czując się w nim dobrze tańcząc i śpiewając.

Lubiłem jej wesołość,była ona niewymuszona i radosna, chociaż nieraz nad miarę.

 

Po jej odważnym wystąpieniu,kiedy to maruderzy francuscy po zwycięstwie Napoleona pod Jeną, wpadli do naszego domu z zamiarem plądrowania kiedy Christiana zasłoniła mnie własną piersią, postanowiłem połączyć nasz związek ślubem.                                                                                                                                                         

"Tak to 19 października w obecności naszego syna Augusta jako świadka, połączył nas ślubem pastor Günther w zakrystii dworskiego kościoła".

„ W owym czasie przyjechała z Gdańska do Weimaru Johanna Schopenhauer matka filozofa gdańskiego Artura, aby na krótko tu zamieszkać.

Wyraziła chęć spotkania się z panem przynosząc pozdrowienia od syna filozofa, którego sława dotarła i do Weimaru.

 

Kobieta wielce rezolutna o poszerzonych horyzontach myślowych. Widać było, że przybyła z wielkiego miasta pokazując swoje obycie w towarzystwie.

Wspomnę, że Weimar liczył wówczas około 6 tysięcy mieszkańców, a Gdańsk ponad 70 tysięcy. Trudno byłoby porównywać życie kulturalne w obu miastach. Szczególnie Gdańsk miał wiele zagranicznych kontaktów i wpływów poprzez swoje morskie położenie.

 

Aby wprowadzić żonę w towarzystwo Weimaru umówiłem się  z panią Johanną, iż zaprosi   nas na popołudniową herbatkę,na której będą   co zacniejsze panie. 

Trudne to było przedsięwzięcie.Niektóre panie poczuły się oburzone i w pośpiechu opuściły gościnny dom Johany  Schopenhauer.Dla nich był to afront,przebywać w towarzystwie „ladacznicy” .Niemniej pani Johanna doprowadziła do tego,że niektóre panie zaakceptowały obecność Christiany i odtąd, częściej spotykano się w damskim towarzystwie.

Niestety nie wszyscy polubili Christianę   z czego ona niewiele sobie robiła, mając własne towarzystwo może niższej rangi”.

„Odpocznijmy co nieco. Ładne to miasto lmenau.Widziałem wcześniej przepływającą przez nie rzekę Ilm. Czyli jakbym tutaj wrzucił list zamknięty w butelce to Pan otrzymałby go w Weimarze koło swego domu w parku”.

 

„Tak tutaj w Ilmenau przebywałem niejednokrotnie, inni naliczyli dwudziesto-ośmiokrotny mój pobyt, dlatego widzisz na domach tablice „tutaj mieszkał Johann Wolfgang von Goethe tego a tego dnia”może i mieszkałem w tych wszystkich domach. Kto to teraz wie?

Tutaj osiadł mój przyjaciel von Knebel.Na tutejszym  na cmentarzu spoczywa Corona Elisabeth Wilhelmine Schröter, jedna z najlepszych moich aktorek, kiedy zawiadywałem teatrem dworskim”.

Wędrowałem tutaj z księciem Karolem Augustem często.

Mnie się przypisuje trójwiersz:

„ In Ilmenau ist der Himmel blau

Hier tantzt der Ziegebock

Mit seiner Frau“.

*„W Ilmenau pod niebem błękitnym

  Tańczy tutaj kozioł

Ze swoją żoną kozą“.*

*Przekład własny J.Szymański

A tam przy wieży widokowej zwanej Kickelhahn stoi domek leśny zwany teraz domkiem Goethego /Goethehäuschen/ na nim zaś mój wiersz:

„Über allen Gipfeln ist Ruh…..

…Warte nur balde Ruhest du auch…“

„Nad szczytami jest spokój…

…Poczekaj wkrótce spoczniesz i ty…”

 

„Wróćmy jednak  do Christiany.miałeś „skarb w łożku” /Bettschatz/, jak ją nazwała Twoja matka. Jej podobała się Christiana i nie miała żadnego „ale” jak się dowiedziała o Twojej miłośnicy.                                           Mogłeś przykryć się górą manuskryptów, listów i rozpoczętych dzieł.  Nareszcie zabrałeś się do uporządkowania   twórczości. Twój „skarb domowy” ułatwiał to. Czasami chowałeś się przed nią i jej towarzystwem w Jenie, gdzie w całkowitym spokoju mogłeś oddawać się literaturze i innym naukom.

Do Christiany piszesz listy, w których nazywasz ją „<moją kochaną>,  <pozdrawiam Cię i pozostań moją.Kocham Cię bardzo serdecznie>,”  ale nie zapominasz o kuchni i piwniczce ,  i polecasz, aby zajęła się odpowiednim zaopatrzeniem. Zresztą podczas   pobytu w Jenie, Christiana regularnie wysyła   wiktuały i oczywiście kosze butelek wina. Tak Christiana stała się dobrym skarbem domowym czyli dobrą boginią ogniska domowego. Jej w dwudziestopięciolecie rocznicy waszego związku poświęciłeś wiersz:

ZNALAZŁEM                                             Poszedłem w las

               Przed siebie, sam

              Niczegom nie szukał

               To moja myśl,tam.

              Kwiatek maleńki

              Dojrzałem w cieniu,

            jak gwiazdka świecił

            Oczkami swemi.

        Chciałem go podnieść .                                          Powiedział więc ,                                              Zniknie uroda ma,                                                                Gdy zerwiesz mnie ,                                             Więc nie zerwałem.                                                              podniosłem go ,                                             Zaniosłem do ogrodu ,                                                   Przy domu mym ,                                                     Tam zasadziłem                                                                        W zaciszu tym,                                                            Dalej więc świecił                                                                  Kwieciem swym.  *                                  dowolny przekład własny

Muszę przyznać, że piękny wiersz i pasujący do Christiany. Ją znalazłeś w parku przyniosłeś do domku w ogrodzie i tam rozkwitła. Zostawmy zatem ją niech kwitnie a my zobaczmy kim jest następna Twoja bogdanka.

XIII: Wilhelmina.Marianna von Willemer

  Minna

 

„Często teraz przebywałem w Jenie. Nieraz całymi tygodniami siedziałem nad utworami, a do tego jeszcze moje zainteresowanie anatomią i kolorami światła zmuszało mnie do nieustannej pracy.

„Nazywano ją Minchen lub Minną”.

Tych kilka dni spędzonych z Minną, tworzą całą epokę w moim życiu.

<…zawładnęła mną całkowicie i w żaden sposób nie mogłem memu sercu przywrócić tej równowagi, która wiekowi memu przystoi, gorzej jeszcze, gdyż i umysł nie oparł się odruchowi serca>.

Johann Wolfgang von Goethe

„Toteż jak nadarzyła się okazja z chęcią odrywałem się od zajęć,aby nieco odpocząć i ochłonąć. Miejscem, gdzie można było spotkać ciekawych ludzi i wejść z nimi w dysputę był dom księgarza Karola Fromanna. Myślę, że nie tylko książki przyciągały pisarzy, a wśród nich moich przyjaciół, ale także piękne córki i wychowanica gospodarza. To osiemnastoletnia Minnchen była duszą towarzystwa i w niej podkochiwało się wielu z nas. Mnie też ugodziła niespodziewanie strzała Amora.

Panna była piękną brunetką o czarnych oczach okolonych długimi rzęsami i czarnymi brwiami. Włosy na głowie kunsztownie ułożone do tyłu, odsłaniały nieco wysokie czoło. Po obu bokach głowy do połowy policzków, zwisały zakręcone w loczki  dwa kosmyki odkrywające uszy, nadające twarzy Minny zalotny wyraz. Sylwetkę miała smukłą z wcięciami w tali i wysuniętymi w bluzce do przodu piersiami, co przyciągało mimo woli wzrok mężczyzn. Patrząc w jej śliczne oczy serce zaczynało drgać i przyspieszać swój bieg, a człowiek doznawał miłego uczucia. Oprócz tych fizycznych przymiotów panna posiadała liczne artystyczne talenty w tym niezwykle piękny głos, którym nas wabiła i urzekała, śpiewając i grając niezwykle umiejętnie na pianinie.                                                         

I oto ja mimo swoich lat okazałem się wrażliwy na jej urok, zaś w duszy zaczynałem odczuwać liryczne nastroje.Wprawdzie nie było mowy o wzajemności w uczuciach,mi wystarczyło jej cudowne spojrzenie, jej zachwycający śpiew. Toteż wkrótce byłem stałym bywalcem w domu księgarza. Panna owa obudziła we mnie uczucia prawie już uśpione. Uczucia jakich doznałem w moich młodzieńczych latach kochając Anettę, Fryderykę i Lili. Przeżyłem więc ponownie piękne uczucie zakochania.Serce się radowało, człowiek czuł się lekkim, miłość go uskrzydlała, gotów byłem szybować w przestworzach. A to wszystko przez piękne dziewczę imieniem Minna.

Swój zachwyt nie mogłem inaczej oddać jak wierszem. Tym bardziej, iż przyjaciel mój Zachariasz Werner wcześniej opiewał jej piękność w sonetach.   Ja tym bardziej uznany poeta nie mogłem przejść obojętnie obok jej piękności, tym bardziej, że zauważałem miłosne ogniki w jej spojrzeniu. Niestety, nad miłością musiał zatriumfować rozsądek. Minna opuściła Jenę, aby uniknąć pomówień.

Ja zaś zagłębiłem się w myśleniu,aby jeszcze raz przeżyć to piękne uczucie. Dla niej stworzyłem cykl sonetów,w których opiewałem miłość. Później owe sonety nazwą Sonetami jenejskimi, perełką literatury miłosnej.

Niektóre rysy Minnchen nadałem postaci Otylii w moim utworze „Pokrewieństwo z wyboru”.

„Jednak Pana zauroczenie nie trwało zbyt długo,bo obiekt westchnień opuścił Jenę.Trzeba było wrócić w domowe pielesze do swojego „Skarbu w łóżku” do Christiany. Urok Minchen pozostał,kiedy pisze Pan do Christiany:

…<Wczoraj wieczorem widziałem Minnę… zawsze tak piękna i miła, toteż wcale nie biorę sobie to za złe, że ją kiedyś tak kochałem>.

„Miłość była więc krótką i gorącą. Z tego co Pan powiedział można ją nazwać „Miłością poety do dziewczęcia” a słowa tego dziewczęcia wypowiedział Pan w sonetach tak:

I czytam chciwie słodkie słowa cztery,

Których słuchanie tak mnie upajało                                                            „Kochanie, serce, jedyna istoto”

Ileż ci miłych zawdzięczam wzruszeń,

Gdyś czule prośbę mą spełniał najmniejszą.

Zda się, że słyszę twój szept,co jak potok

Swym miękkim szumem napełniał mi duszę,

W mych własnych oczach czyniąc mnie piękniejszą”.*

*Przełożył Włodzimierz Lewik.

” Zaiste piękny wiersz, na pożegnanie. Tak więc Minchen pozostawiła po sobie w Pana twórczości piękne liryczno-miłosne sonety”.

„Jak było dalej. Kogo spotkamy na Pana drodze?

Pora zatem,aby dowiedzieć się kim była następna miłość?.

 

Marianna von Willemer /Zulejka/

 

Pewnego lipcowego dnia 1814 roku postanowiłem odwiedzić miasto mojego urodzenia,Frankfurt. Nie byłem tam prawie siedemnaście lat. Podróż moja prowadziła przez uzdrowisko, słynny kurort Wiesbaden. Zatrzymałem się na kilka dni aby odpocząć i spróbować leczniczych wód.

Potem przez Heidelberg i Darmstadt udałem się do Frankfurtu. Przybyłem do tego miasta 28 czerwca. Już podczas pobytu w Wiesbaden zabrałem się do tworzenia wierszy do mojego cyklu „West-östlicher Divan” w tym chyba najważniejszy wiersz „Stirb und werde”. W końcu sierpnia zbiór tego cyklu urósł do trzydziestu zwrotek.

4 sierpnia spotkałem przyjaciela z lat pobytu we Frankfurcie Johanna von Willemera. Zajmował on teraz wysokie stanowisko w tutejszej społeczności zostając bankierem i dyrektorem teatru miejskiego.

Zaprosił mnie do swego domu i przedstawił swą wychowankę Mariannę,jak się wyraził swoja „małą towarzyszkę życia”. Następnie umówił się ze mną, że odwiedzę go w jego posiadłości wiejskiej Gerbemühle. Tutaj miałem okazję przyjrzeć się dokładniej Mariannie.

Nie była pięknością, jednak w moich oczach uchodziła za kobietę atrakcyjną, uwodzicielskie zjawisko. Dobrze zbudowana z ognistym spojrzeniem, kasztanowymi zawijającymi się w loki włosami i zalotnie spadającym na czoło loczkiem. Świeżość jej oblicza przyciągała mój wzrok. Miała gdzieś około 30 lat, gdym ujrzał ją po raz pierwszy.Była wychowanicą Willemera.

Na jej widok doznałem przyjemnego odczucia. Zapadła głęboko w moim sercu.

W jej obecności poczułem się odmłodzony, a nawet mimo mego wieku, poczułem się mężczyzną.

Okazało się, że Marianna była niezwykle uzdolniona. Lubiła rysować,grać na gitarze i deklamować. Szczególnie interesowały ją wiersze. Co wprawiło mnie w zachwyt, gdyż wiele z nich było moimi i potrafiła je recytować z pamięci.

 

Szybko też znaleźliśmy wspólny język. Zacząłem nazywać ją <kochana mała> a później <moja Zulejka>. Szybko poddaliśmy się wspólnej namiętności układania wierszy, przy czym wiersze owe połączyły nas niewidzialną nicią jak kochanka z kochanką, a stopień wzajemnych stosunków stanowił dla innych tajemnicę. J

am pytał ją o miłość, zapewniał o miłości do niej, ona odpowiadała miłością do mnie. Wszystkie te kwestie wypowiadali w naszym imieniu osoby z naszych wierszy. To była rzec można by powiedzieć, gra miłosna,niewinny flirt miłosny, który niezwykle nas wciągał.

Tylko my dwoje wiedzieliśmy co tak naprawdę wydarzyło się pomiędzy nami.. Nawet z dialogu w wierszu „Zulejka” nie udało się naszej historii miłosnej odszyfrować. Wiersz ów umieściłem później w cyklu <West-stliches Divan>.

Willemer pojmował, zakiełkowane uczucie pomiędzy nami. Aby to uczucie nie przerodziło się w coś głębszego, postanowił poślubić Mariannę.

Przed ślubem Willemer poprosił mnie na rozmowę, której treść nie była nikomu znana. Ja teraz po latach po raz pierwszy ją ujawniam.

Pytał mnie zatem czy jestem za tym, aby on poślubił Mariannę. Cóż miałem odpowiedzieć. Pomyślałem sobie wychowałeś ją od dziecka. Dałeś jej wykształcenie, daj teraz pozycję.

Oczywiście poradziłem mu związać się z Marianną węzłem małżeńskim. Dobrym słowem życzyłem im pomyślności. Poczem pospiesznie opuściłem Frankfurt.

Jak ujrzałem ją po raz trzeci w Gerbemühle była już panią von Willemer.

W Weimarze nie mogłem znaleźć dla siebie spokojnego miejsca. Ciągle myślami wracałem do Frankfurtu do „mojej małej”. Śniłem o niej, wołała mnie z daleka wróć, wróć.

Tak też w październiku zdecydowany na wszystko wyruszyłem w podróż. Moja myśl prowadziła mnie okrężną drogą do Frankfurtu. Tutaj zawitałem do gościnnego domu państwa Willemer, aby zobaczyć się z Marianną.

Trochę byłem zdeprymowany i czułem się jak lis zakradający się do kurnika, więc gotów byłem w każdej chwili wycofać się i uciec. Spotkanie nasze dla mnie i dla niej było niezwykłym przeżyciem, podkreślone dodatkowo przez pokaz ognistych fajerwerków z racji zwycięstwa nad Napoleonem pod Lipskiem.

Wtedy ponownie poczułem,że nie jestem obojętny Mariannie. Jej uwielbienie dla mnie dodało mi energii,poczułem się młodszy. Przeżywałem wspaniałą miłość uskrzydlającą mnie. Wiersze i rymy nieustanie pojawiały się w mojej głowie. Do poematu „Dywan Zachodu i Wschodu” samego z siebie poetyckiego, opiewającego Orient, dodawałem coraz więcej wierszy.

Jeden z nich „Hatem” wprost opiewa miłość do Marianny, jaka powstała w mym sercu. W odpowiedzi Marianne pisze wiersz „Zulejka”, w którym Zulejka wyznaje miłość.

…”Scherze nicht!Nichts von Verarmen!

Macht uns nicht die Liebe reich?

Halt ich dich in meinen Armen,

Jedem Glück ist meines gleich.“

*…“Nie rób żartów! Nie z biednych!

Czy ta miłość nie uczyniła nas bogatymi?

Trzymam cię w mych ramionach,

Moje szczęście równe jest każdemu.”*                                                             *Przekład własny J.Szymański

 

"Z małżeństwem von Willemer spotkałem się jeszcze kilka razy. Nie zapomnę tych dni spędzonych w obecności Marianny w Gerbemühle, kiedy ona recytowała moje wiersze, grała na ośmiostrunowej gitarze.

Śpiewała austriackie pieśni ludowe czym wprowadzała mnie w niezwykle liryczny nastój. A w jej głosie ileż było muzyki i piękna. Jej aria z „Don Juana” była tak uwodzicielska, iż prawie gotów byłem wstać i pocałować ją w jej namiętne usta. Powstrzymałem się, gdyż nie byliśmy sami.

Nasze ostatnie spotkanie odbyło się w Heidelbergu. Wprawdzie nie byłem z nią umówiony, napisałem tylko do Willemerów, że będę tam przebywał.

I oto nieoczekiwanie, bez uprzedzenia pojawili się w tym mieście. Jak mi powiedziała Marianna nie mogła wytrzymać, aby się ze mną nie zobaczyć”.

„Wtedy to Pan podprowadził Mariannę pod rosnące tam drzewo Gingko i wskazał na jego liść „tajemny symbol” i wyjaśnił jego znaczenie.”<To jest jest jedność, która na dwoje się dzieli, lub to są dwoje, którzy się w jedno, związali>”.

Zaś na pożegnanie spacerując przez heidelberski park przyprowadził Pan Mariannę pod studnię i arabskim pismem napisał na piasku imię Zulejka.

Tak to Marianna stała się Pańska Zulejką. Korespondencja między wami jednak trwała nadal, Pan swoje uwielbienie dla niej przesyłał w wierszach, pisanych zrozumiałym dla niej szyfrem.

Niektóre listy adresowane były na adres Rosiny Städel przyjaciółki Marianny, inne zaś do radcy Willemer. Z listów owych Marianna wyczytywała co Pan chciał tylko jej powiedzieć.

W liście z 25 sierpnia 1824 roku na Pana urodziny Marianne napisała

<Men jest niebieskociemny, przy czym obłoki zielone, a góra fioletowa, całkiem jak wtedy; lecz kogoś brakuje, ktoś to oglądał i wskazywał i innych przez to uszczęśliwiał… Pamiętać proszę o mojej miłości, tak ja o Pańskiej pamiętam…>”.

 

Do listu załączyła wiersz pt.Heidelberski Zamek, który kończy tak …<Hier war ich glücklich, liebend und geliebt>.”Tutaj byłam szczęśliwa, kochając i kochaną”.

„Z tego co wiem nie spotkał się więcej Pan z Marianną. Ta miłość nie mogła skończyć niczym dobrym. Nie chciał Pan komplikować dalej życia Mariannie, być nielojalnym wobec Johanna Willemera.

Pozostał Pan z tajemniczym wierszem napisanym dla niej pod tytułem:

„GINKGO BILOBA …                                                                 

  ”Ist es Ein lebendig Wesen,

Das sich in sich selbst getrennt,

Sind es zwey die sich erlesen ”

,Daß man sie als Eines kennt.

… Fühlst du nicht an meinen Liedern

Daß ich Eins und doppelt bin.

Zwei Seelen wohnen in meiner Brust”

 

*„GINKGO BILOBA“

…To żyjąca jest istota,                                                                                  Która w sobie rozdzieliła się. Są to dwa przez się wybrane

Jako jedno ich się zwie.

…Czy nie czujesz w moich pieśniach,

Żem ja jeden i podwójny jest”.

„<Dwie dusze  w mej piersi są>”- * * Przekład własny  J.Szymański                                                                  

„Tak wiem, poeta ma jedno ciało ale dwie dusze ma. Jedna obserwuje a druga podpowiada. Z jedną duszą nie można zostać poetą tylko zwykłym zjadaczem chleba”. „Przejdźmy zatem do następnej miłości”

 

Ulrika Teodora Sofia

 

„…Ich bin zu alt um nur zu spielen,

und zu jung um ohne Wunsche zu sein…“

 

„…Za stary jam, aby tylko igrać,

Lecz za młody, by bez marzeń być…”

J.W.v Goethe.Faust

 

Za moich czasów lekarze stan zdrowia oceniali po wyglądzie lub ucisku miejsce, które wskazywał chory, nierzadko też oglądali mocz i ślinę i na tej podstawie ordynowali dostępne leki lub zioła.

Często zalecano wyjazd do znanych uzdrowisk, gdzie wody miały lecznicze właściwości. Pobyt w kurorcie miał i te zalety, że utyskujący na różne dolegliwości zmieniając klimat i otoczenie wszystko to szybko leczyło jego dolegliwości i wpływało na jego stan zdrowia.

 

Mnie lekarze zalecali już wcześniej wyjazdy do wód, dla podreperowania zdrowia z czego chętnie korzystałem zostawiając na dworze Karola Augusta w Weimarze nawał codziennych obowiązków.

 

Celem mej podróży zdrowotnych był w tamtym czasie Karlsbad, a później Marienbad w Bohmen /Czechach/. Tam w przyjemnej atmosferze i miłym towarzystwie szybko mijał czas i pozbywałem się chorób.

Ponieważ byłem znaną i szanowaną osobistością z racji mojej twórczości, zapraszany byłem na różne bale i rauty, gdzie oddawano mi ukłony i honory co bardzo łaskotało moja próżność”

„To właśnie w Marienbadzie goszcząc w pensjonacie państwa Broesigke w 1821 roku ujrzałeś  po raz pierwszy Ulrikę von Levetzow, której matkę panią Amalię Teodorę spotkałeś sporo lat wcześniej. Szczerze wówczas podziwiałeś   delikatność, elegancję i urodę Amalii Teodory.

I oto przed Tobą pojawiła się Ulrika wraz z matką.

Ulryka;najstarsza z panien von Levetzow. Przybyli razem, aby odwiedzić babcię i dziadka państwo Broesigke, a przy tej okazji poznać elegancki świat zjeżdżający do Marienbadu.

W przyjaznym towarzyskim klimacie poruszyło się i zabiło mocniej po raz któryś Twoje serce.

Co nastąpiło, posłucham Twej opowieści ”.

„Dałem się porwać otaczającej mnie zewsząd eleganckiej ułudzie.

Piękne panie i wytworni panowie przechadzali się promenadą w Marienbadzie popijając lecznicze wody, przy tym oglądając innych, patrząc z kim warto byłoby zawrzeć znajomość.

 

Panie puszczały zalotne spojrzenia, kokietowały. Panowie udawali,że podziwiają ich urodę. W powietrzu zaś unosił się ni to obłok miłości ni pożądania.

W takim pełnym próżności powietrzu młoda Ulryka, gdym ją ujrzał po raz pierwszy, nie pasowała do tego zblazowanego towarzystwa.

 

Muszę tutaj wyznać, że nie były mi w głowie zaloty do panny Ulryki. Wprawdzie podziwiałem jej urodę, urodę młodej siedemnastoletniej panny. Jej filigranową postać, łabędzią długą szyję, pociągłe owalne oblicze, i drobne ciemne loczki opadające od wysokiego czoła w tył głowy.

Była młodą powabną istotą o delikatnej brzoskwiniowej cerze z drobnym puszkiem na górnej wardze i na policzkach.Wszystko to upodabniały ją raczej do anioła stróża prowadzącego małego chłopca przez niebezpieczną kładkę,niż do obrazu zalotnej panny.

Nie było w tej niewinnej dziewczynie nic cielesnego co tak pociąga niektórych mężczyzn.

 

Mnie raczej pociągał jej młody wiek, szczerość i niewinność w spojrzeniu. To też bardziej widziałem w niej córkę niż kandydatkę na żonę. Zwracałem się więc często do niej <moja córeczko> lub <moja maleńka>.

J

ednak przy oficjalnych spotkaniach w obecności obcych ludzi oddawałem szacunek dziewczęciu mówiąc <panno Ulryko>.

 

Ona należała do towarzystwa, z którym chętnie się spotykałem, gdyż tutaj nie było kokieterii i fałszywych spojrzeń. Było to towarzystwo lubiące muzykę, konwersację, recytujące niekiedy moje wiersze.

Zdarzało się, że pod wpływem dobrego wina w wspaniałym humorze improwizowałem krótkie wiersze opiewając będące z nami panie i dziewczęta”

„W takiej miłej atmosferze coś znowu drgnęło w Twoim sercu. Nie możesz chyba powiedzieć według maksymy <Neue Liebe, neues Leben>.<Nowa miłość, życie nowe>.

 

Co wpłynęło u Ciebie na myśl, aby oświadczyć się pannie Levetzow?

Bądźmy szczerzy nie byłeś wtedy młodzieniaszkiem, lecz aby Cię nie obrazić powiem, że byłeś w podeszłym wieku. Chyba i w Twoich czasach o człowieku starzejącym się mówiono, że jest jak dziecko, że jest zdziecinniałym.

Czy owe zdziecinnienie spowodowało u Ciebie brak samooceny, brak samokrytyki?

„A cóż innego mogę powiedzieć? Częste przebywanie ze sobą zbliża ludzi.Toteż ja w pewnej chwili skontatowałem, że jest ona bardzo mi bliska, a jej zainteresowanie moją osobą i podziw dla mej twórczości brałem za przychylność do mnie.

 

Więc przyszedł taki moment, kiedy ja stary zwariowany Johann naprawdę poprosiłem o rękę panny Ulryki”

„Cóż, starając się pobudzić w niej uczucie do Ciebie, przynosiłeś jej każdego ranka bukiet kwiatów,adorowałeś ją w szczególny sposób. Twoja wysublimowana literacka wyobraźnia widziała ją w obłokach Twego szczęścia”.

„To co przeżywałem na co dzień w obecności Ulryki przeniosło się do nierealnego świata snu.Więc śniłem o niej,widziałem ją czarującą, przyjazną, pełną wdzięku i piękna.

 

Zbliżałem i oddalałem się od niej. Widziałem przeszkody, jakie dzieliły mnie od niej. Trudno było je pokonać. Lecz w pewnej chwili jakaś niewidzialna siła wzniosła mnie do góry i szybowałem ku niej.

Kiedy już, już byłem o krok od niej, wtedy opadałem na ziemię. I tak kilkakrotnie, tom zbliżał się do niej, tom oddalał. Aż poranne pianie koguta budziło mnie zlanego potem udręki, potem niemożności bycia razem.

Leżałem jeszcze długo w łóżku, przypominając sobie szczegóły mego snu. Co on miał znaczyć miałem się dowiedzieć już wkrótce”.

„Niezmiernie mnie to ciekawi.Wprawdzie były w Weimarze pogłoski,które wyprzedziły Pana powrót z Marienbadu, o Pańskich planach małżeńskich.Więc co oznaczał ów sen?

"Tak jak wcześniej powiedziałem, ja stary zwariowany Johann poprosiłem o rękę Ulryki. Nie zrobiłem tego osobiście obawiając się rekuzy.

 

O poselstwo w moim imieniu i przedstawienie rodzinie Ulryki i jej samej mego oświadczenia się o jej rękę, poprosiłem księcia Karola Augusta.

Cóż, książę nie ukrywał beznadziejności moich planów, chociażby ze względu na różnicę wieku, jednak nie odmówił mojej prośbie i przy najbliższej wizycie poprosił panią Amalię von Levetzow o rękę Ulryki”.

 

„Czy książę przyniósł  od razu odpowiedź i jak Pan ją przyjął?

 

„Nie,odpowiedź nie była natychmiastowa. Na odpowiedź musiałem poczekać kilka dni. Z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej nerwowy i topniała w tym czasie coraz bardziej moja pewność, żeUlryka zostanie moją żoną.

 

Myślę, że wiadomość o moich oświadczynach przedostała się na zewnątrz z domu Ulryki, gdyż zauważyłem będąc w towarzystwie dam na balu zorganizowanym przez pewnego hrabiego, że starają się mnie rozerwać zapraszając mnie do tańca…                                         

<Pewna polska dama zaprosiła mnie do końcowego poloneza, przetańczyłem z nią wkoło, a potem przy zmianie dam wybierały mnie najładniejsze dziewczęta>… Podobały się mi polskie tańce.

Mój przyjaciel David Veit z którym byłem na balu, w którym brało też udział towarzystwo polskich ziemian, zauważył, że damy były wytworne zaś tańczyły powabnie i znakomicie.

Wówczas powiedział do mnie, patrz z jaką gracją Polki tańczą . /w przeciwieństwie do nich my Niemcy jesteśmy pewnego rodzaju Holendrami/. Odpowiedziałem mu, iż ma rację, gdyż my tańczymy jakbyśmy mieli na nogach drewniane saboty. A gracja z jaką tańczą Polki i Polacy jest im wrodzona”.

Pomińmy  te szczegóły. Z niecierpliwością czekam na odpowiedź”.

„Gdy książę przyniósł niemiłą dla mnie wiadomość, wiedziałem teraz co oznaczał ów sen. <Zbliżałem się do niej i oddalałem. Szybowałem ku niej, lecz kiedy miałem się zbliżyć opadałem>. Ów sen oznaczał więc odtrącenie moich oświadczeń. Nie mieliśmy się połączyć, nie miała zostać mą żoną.

 

Opuściłem Marienbad pożegnawszy się z nią i rodziną Ulryki. Wiedziałem, że otrzymałem „kosza” ,lecz to tak w pełni nie docierało jeszcze do mnie. Muszę przyznać, że w skrytości ducha liczyłem na przychylność Ulryki.

Moje uczucia tak od razu nie wygasły i aby one nie uleciały z mojej duszy, zabrałem się do napisania w czasie podróży do Weimaru, to na postoju, to w czasie jazdy poetyckich strof. Wiersz nazwałem „Elegie Marienbadzkie”, a jedyną postacią w elegiach uczyniłem Ulrykę”.

„Wiem ,że ostatniej swej miłości już wcześniej poświęciłeś cykl liryków:”Du Schuler Howards”,”Wenn sich lebendig Silber neigt”,”Am heissen Qell”i inne. Myślę, że nie będę się pytał jak Cię przyjęto w domu w Weimarze, gdyż jest to ogólnie znane.

 

Dla osłody Twego życia niech wspomnę, przyczyniła się znana pianistka. Pozwól, że zacytuję Twe słowa …

<Madame Szymanowska z Warszawy, najznakomitsza i najmilsza pianistka obudziła we mnie jakieś zupełnie nowe uczucia. Zdumienie i radość ogarnia człowieka, gdy ona gra na fortepianie, a kiedy wstaje i idzie ku nam, urok jej jest przemożny, że sami czujemy się podniesieni w swoich własnych oczach.Czucie, spokój, radość!>

W tym momencie, kiedy wypowiadałem owe słowa usłyszałem bicie dzwonów na wieży kościelnej, wybijających kolejną godzinę. Ich dźwięki wydawały się mi tak inne od dotychczas słyszanych, że obróciłem się i zacząłem im się przyglądać.

Potem, gdy melodia dzwonów przebrzmiała obróciłem się, aby podziękować Johannowi za rozmowę lecz jego już nie było. Wszystko wydawałoby się snem, gdyby na stole nie leżała karta z jego podpisem.

<Rozwiń twe listowiem okryte konary,   przyjemną cień mi daj >. .                                                           Johann Wolfgang von Goethe

 

XIV: Epilog

    Epilog                                              

Miał być epilog. Tylko, że nie wiem jak dalej potoczyły się losy Ludwika-Johanna. Na pewno nie został u ojca, gdyż ten miał nową rodzinę, a Ludwik-Johann nie był już dzieckiem w sensie wieku. To co zobaczył w byłej NRD nie zachęcało do pozostania. Trudno byłoby mu jako Polakowi pozostać w tym kraju. Jak miałby dowieść, że jest Niemcem. Na pewno samo orzeczenie ojca nie wystarczyłoby. Zresztą ten kraj nie przyjmował Polaków. Polak w tamtym ustroju byłby osobą podejrzaną. Mógłby przemycić niechciane idee zagrażające NRD. Każdy z Polaków, który w tym czasie wybierał się do Niemiec Wschodnich, aby kupić czajnik z gwizdkiem i mikser miał możliwość porównania. Nie chodzi tu o poziom życia, lecz o poziom wolności. Mimo,że należeliśmy do tego samego kręgu demoludów, to niewielu chciałoby tam pracować i żyć. Ludwik-Johann wrócił do Polski po wizycie u ojca. Zamierzał zaprosić ojca do Polski, co się udało. Potem wspólnie pojechali do Trzywsi-Dreidorf, gdzie ojciec ostatni raz obejrzał swoją byłą ojcowiznę. Zwyczaj zabierania ze sobą chustki z ziemią, jest nie tylko zwyczajem polskim. Również i Alfred, ojciec Johanna zabrał ze sobą cząstkę ziemi, na której się urodził, aby tę ziemię tam daleko, gdy umrze rozsypano na jego trumnie.

Rozważając losy bohatera mojej opowieści widzę trzy możliwości. To, że wrócił do Polski wiemy. Tutaj miał „przybrane rodzeństwo”. Jego zainteresowanie kulturą niemiecką jest zrozumiałe. Mógł się udzielać w różnych towarzystwach i organizacjach działających na niwie współpracy polsko-niemieckiej. Po wybraniu przez nasz kraj demokracji mógł wrócić do Trzywsi i jako Ludwik Kornat podjąć pracę w byłym majątku rodzinnym lub część wykupić. Trzecia możliwość, po zjednoczeniu Niemiec mógł wyjechać do miejscowości, w której mieszkał ojciec. Wybór każdej z opisanych możliwości można uznać za udaną, gdyż to byłby jego własny wybór. Czy opisana historia jest prawdziwa? Nie wiem. Jest prawdopodobna. Podczas ucieczki Niemców z Prus Wschodnich wielu z nich zginęło wskutek działań wojennych na lądzie. Wielu zginęło przeprawiając się wozami konnymi przez zamarzniętą Mierzeję Wiślaną. Dużo utopiło się w storpedowanych statkach na Morzu Bałtyckim. Znane są przypadki podobne do losów Ludwika-Johanna, kiedy to polska rodzina ratowała rannych Niemców i niemieckie dzieci.

 

Poniżej zamieszczam krótki opis tematu książki.

Był rok 1945 marzec.Rodziny niemieckie z Prus Wschodnich opuszczają swoje domy przed zbliżającą się  Armią Czerwoną. W pewnej miejscowości na Pomorzu od spadających bomb ginie cała rodzina. W przerwie od ostrzału z piwnicy wychodzi Polka, aby zobaczyć co się dzieje na zewnątrz. W rozbitym doszczętnie wozie konnym znajduje płaczącego malca płaczącego i wołającego Mutzi, Mutzi. Polka zabiera go z sobą, gdyż malec krwawi i chce na rzemyku. Niestety tasiemka jest zakrwawiona i nie można go opatrzyć. Jest ranny w głowę. Na szyi ma zawieszoną tasiemkę i małą torebkę. Niestety nie można z tasiemki nic odczytać. Proponuje przejeżdżającym Niemcom zabranie go z sobą.Ci jednak odmawiają. Polka postanawia wychować malca.Daje mu imię swojego zmarłego synka Ludwika i pod tym imieniem jest wychowywany w polskiej rodzinie W ten sposób staje się Polakiem. Po wielu latach dopiero na łożu śmierci wyjawia mu jego tajemnicę. Sprawa wyglądała na beznadziejną. Ludwik znajduje tasiemkę i zdjęcia, lecz i on nic nowego nie odczytuję.Przypadek sprawił,gdy zepsuł się stary zegar,że zegarmistrz, u którego zostawia zegar do naprawy jest dawnym znajomym Ludwika obecnej rodziny. Zegarmistrz ma pewne znajomości w Komendzie policji i postanawia pomóc. Dzięki nowoczesnym urządzeniem i dedukcji razem odczytują napisy na tasiemce. Pomocne przy ustaleniu miejsca pochodzenia Ludwika okazały się też dwa zdjęcia, jakie Ludwik miał w torebeczce. Problemem było tylko odnalezienie miejscowości, gdyż dawne nazwy miejscowości w Prusach Wschodnich polskie władze zmieniły z chwilą przyznania Polsce owych ziem. Jako przerywnik w opowieści pan Józef, bo tak ma na imię stary zegarmistrz opowiada Ludwikowi swoje losy po 1939 roku, kiedy to jako oficer został internowany  przez Sowietów po 17 października. Kiedy Ludwik jest już pewny, że miejscowość Dreidorf to dzisiejsza Trzywieś koło Węgorzewa, postanawia zobaczyć miejsce, gdzie się urodził. Ludwik pochodził ze starej pruskiej rodziny i nazywał się rzeczywiście Johann August Pobbenow von Dreidorff. W dworze należącym kiedyś do jego dziadków i ojca obecnie znajduje się gospodarstwo rolne. Udając pracownika poszukującego pracy udaję się mu obejrzeć dom oraz porozmawiać z panią Anną Mollnau, Mazurką pracującą kiedyś jako służąca u jego rodziny. Oczywiście Ludwik nie miał możliwości przedstawienia się prawdziwym imieniem i nazwiskiem. W piwnicy dworu znajduje portrety swych protoplastów postrzelanych przez sowieckich sołdatów.

Ludwik zna imię ojca.Postanawia go poszukać.Nie było to łatwe.Jego ojciec  żyje w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdyż tam spodziewał się zastać swoją rodzinę.Po długich poszukiwaniach Ludwik nawiązuje kontakt z ojcem. Dostaje zaproszenie i udaje się w drogę.Na miejscu okazuje się,że ojciec ma nową rodzinę,a Ludwik przybranych braci i siostry. Po powrocie do Polski do Ludwika przyjeżdża ojciec. Postanawiają odwiedzić rodzinne strony. Teraz pani Anna Mollnau wie, że młodzieniec,z którym rozmawiała przed kilku laty to Johann. Syn i wnuk dawnych gospodarzy.

Będąc w NRD Ludwik „spotyka” znanego z XVIII wieku poetę i pisarza niemieckiego, rozmawia na temat kobiet, którym poeta poświęcił swoje wiersze.Pominąłem niektóre panie,w których kochał się poeta. Wybrałem te,które najbardziej wpłynęły na jego liryczną twórczość.

 

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • stereo_dream-dolby-C pół roku temu
    Cy to cała książka?
  • Janko z Ostrowa pół roku temu
    Tak to cała książka.
  • ZielonoMi 5 miesięcy temu
    Trzeba wrzucić do licznika, ciekawe, ile znaków pokaże.😁
  • Sandra pół roku temu
    Okeeeeej
    Moja cierpliwość nie da rady
    Nie no a tak serio – tutaj na portalu lepiej przyjmują się historie publikowane na rozdziały. Ludziom nie chce się po prostu czytać tego wszystkiego zarazem. No i czekają z większą niecierpliwością, jeśli im się podoba :)
  • ZielonoMi 5 miesięcy temu
    O rany! Masz zdrowie. :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania