niewesoły pamiętnik udarowca

Moja historia

Niewesoły pamiętnik udarowca

 

Dlaczego niewesoły? Bo nie kończy się happy endem. Minęły prawie3 lata od udaru, a ja nadal nie wróciłam do zdrowia. Poza tym jestem starsza o ponad 2 lata i mam teraz 60 albo 61 lat – zależy jak liczyć. Czuję się starsza o 10 lat i tak wyglądam. Choroba niestety nie dodaje urody.

Czas po udarze zaczyna dzielić się na przed… i po …

Dopiero po udarze zrozumiałam jak wspaniałe jest życie. Powiedzieli, że otarłam się o śmierć. Jednak nie utonęłam, tylko wyszłam na powierzchnię, chociaż mocno popsuta.

Wyczytałam w Internecie, że - według lekarzy - po udarze może wystąpić nietrzymanie afektu, polegające na płaczu lub śmiechu przymusowym, bez wyraźnego powodu, jak też zespół otępienny, padaczka, depresja i inne przyjemności, niektóre z nich stały się moim udziałem.

Ale nie wyprzedzajmy faktów zacznijmy wynurzenia i wspomnienia; to nie będzie długie opowiadanie. Jeszcze tylko przeproszę za nieco chaotyczny tok opowieści, ale to jest pamiętnik a nie dziennik, więc chyba mi wybaczycie liczne dygresje zaburzające chronologię wydarzeń.

Udar przychodzi nagle i zmienia życie całkowicie, zabiera mowę albo rozum albo sprawność fizyczną. Ciężko się z tym pogodzić. Z własnego doświadczenia wiem, że po udarze nie wolno oglądać się wstecz, ale także spodziewać zbyt wiele, tylko cieszyć się nawet malutkim postępem. To stało się w październiku 2013 roku. Mój udar pozbawił mnie lewej strony ciała, ręka była porażona, co do nogi to napisali głęboki niedowład i jeszcze na deser zespół zaniedbywania lewostronnego, jak też utrata czucia głębokiego i powierzchownego, tyle na początek, bo potem doszły inne problemy. Pamiętam wszystko, przede wszystkim, jak to się zaczęło. Nagle – kiedy chciałam nalać herbaty z dzbanka do szklanki w głowie wybuchły mi czerwone fajerwerki i spłynęła czerwona fala. Nie wiem dlaczego odebrałam taki czerwony sygnał, bo nie był to przecież udar krwotoczny tylko niedokrwienny, czyli mózg nie utopił się we krwi, tylko zapchała się tętnica i krew nie dopłynęła. Pomyślałam albo powiedziałam. Jest mi dziwnie słabo. Słaboo. I wylogowałam się ze świata. Klapnęłam na krzesło. Jak to w biurze bywa krzesło było biurowe. Z oparciem z tyłu i po bokach Dzięki temu nie rymsnęłam od razu na podłogę. Naraz przebłysk, widzę na mojej nodze leży jakaś ręka. To nie moja ręka! Nie moja! Nieee! Zabierajcie to stąd! Oświadczyłam. Ja ja jadę do mamy i usłyszałam: zabierzcie jej kluczyki. No nie, śmiech na sali. Tak jakbym była w stanie wstać, pójść na parking, wsiąść do samochodu, podjechać do słupka, wygrzebać z torebki identyfikator i z lewej strony przytknąć go do tego czegoś na słupku, co podnosi szlaban Brym, Brym, Brym i jadę. Zaczęłam zsuwać się z krzesła. Chciałam wstać, ale nie mogłam, chociaż walczyłam dzielnie. Przewracałam się, noga nie „ działała”, przeważało mnie na lewą stronę. Obecna przy tym widownia dzielnie mnie powstrzymywała przed dalszymi bezowocnymi wysiłkami i ustawiała do pionu. Zadzwonili też po pogotowie. Wtedy chciałam zadzwonić do męża, powiedzieć, że coś mi się stało, nie wiem co, ale jadę do szpitala. Mój telefon z dotykowym ekranem zamienił się jednak w jakąś skomplikowaną machinę. Nie umiałam tego potwora obsługiwać,. Na szczęście kolega znalazł numer i zadzwonił do mojego męża. Karetką pojechałam do szpitala, mąż już tam był. Jeszcze wtedy ruszałam ręką, Pomachałam na powitanie. Chyba. Mogłam jeszcze ruszać nogą. Pamiętam panią w białym fartuchu; coś porobiła, popatrzyła i powiedziała: zabieram ją do siebie na oddział. Rozebrali mnie, położyli prawie nagą do łóżka, w którym spędziłam potem upojne chwile i zawieźli windą nie do nieba, a na salę, Leżałam na wznak, więc jadąc mogłam oglądać sufit. Był biały. Pod nim podwieszone były podświetlone tablice informacyjne. Czytam: oddział neurologiczny, a potem: oddział udarowy. No to w końcu, gdzie mnie wiozą? Już na tym nie wiadomo jakim oddziale biegał zaaferowany mały człowieczek w białym fartuchu i mówił sam do siebie bardzo zadowolony : Mały udar, mały udar. To nie moja ręka nie moja ręka. Mały udar – jak się potem wyjaśniło nie było o mnie, tylko o pani Zosi. Mogła chodzić i krążyła po oddziale jak duch. Inny pan doktor powiedział, że mnie pod coś podłączą (jakąś pompę), jeśli podpiszę zgodę i oświadczę, że zostałam uprzedzona o skutkach ubocznych tzn. o możliwości wylewu. Podpisałam. Podłączyli. Efektów brak: Ani nie pomogło ani nie wylało. Kiedy znów się ocknęłam poczułam ogromne zmęczenie, które jeszcze długo polem mnie nie opuściło. A co gorsza moja lewa ręka, dotąd w miarę normalna, była okropnie zaciśnięta, jak szpon. Tak ją nazwałam i odtąd przestałam tego szpona lubić, brzydziłam się nim. To była lewa ręka, czyli ręka diabła. Na oddziale w łóżku spędziłam wiele dni i nocy. O tym jak bardzo nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji, świadczy to, że planowałam, co zrobię w przyszłym tygodniu. W poniedziałek pójdę na fitness, bo są piłki. We wtorek na brzuchy. Zaraz, zaraz, zapomniałam rozgrzewki, muzyki i ćwiczeń, co jest grane?. Jestem zmęczona, tak bardzo zmęczona. Prześpię tę chorobę. Zawsze tak robiłam, kiedy byłam chora – spałam. Nie wiem jak długo byłam w tym szpitalu, chyba dwa, trzy tygodnie. Strasznie się nudziłam. Opowiadałam sobie różne historyjki i śpiewałam piosenki. W kółko te same, bo nie starczyło mi repertuaru na 2 tygodnie. I oczywiście nie na głos.

W szpitalu ubrali mnie najpierw tylko w pieluchy. Nie wolno było do łazienki, nawet z mężem. Jednak po całym życiu nauk, że nie wolno robić w majtki, trudno było korzystać z pieluch. W efekcie, kiedy zawieźli mnie na USG, mój pęcherz przypominał nadmuchany balon. No to założyli cewnik. Dziwne, ale w ogóle nie mogłam się ruszać. Gorzej, że w tym łóżku nie mogłam nawet się przekręcić. Potem jednak opanowałam tę trudną sztukę Łapałam prawą ręką za szczebelki, ciągnęłam się, strasznie stękając i szło. Tyle tylko, że przestraszyłam tym wyczynem mojego syna, który przyszedł z wizytą. Zobaczył mnie w trakcie ciągnięcia się i ze strachem zapytał: wszystko w porządku? Stało ci się coś? Nic mi się nie stało synku, tylko przez ten głupi udar nic nie mogę, siedzieć zresztą też. Tylko w głowie umiałam zrobić wszystko, a tak naprawdę do siedzenia trzeba było mnie podnieść i podeprzeć poduchami. Wtedy (tylko) osuwałam się na lewą stronę. Wizytę mojej córki pamiętam jak przez sen. Nie poznałam jej. Patrzę a tu pochyla się nade mną jakaś ładna pani. Od razu ją polubiłam. Pyta: masz telefon? A co to ją do diabła obchodzi? Może mam, ale nie umiem się nim posługiwać. Za trudne. Pewnego razu zawieźli mnie cieplutkim łóżkiem na rezonans. Panie salowe oświadczyły obsługującej to urządzenie: nie współpracuje, a ja przepraszałam i mówiłam, może jakoś się przeturlam na tę rurę od rezonansu. Nie wiem, czy ta sztuka mi się udała, cudem jakoś się tam znalazłam. Pamiętam, że pani mówiła do mnie coś, ale nie bardzo rejestrowałam. W końcu wjechałam do środka rury i zaczęła się dyskoteka: światełka migoczą, się kręcą , coś buczy, nocoś strasznego. Kiedy wyjechałam stamtąd, nieopatrznie spytałam: czy to jest koniec? Na co pani kategorycznie oświadczyła: Koniec to będzie, jak ja powiem, że to koniec, i tyle. Potem powiedziała lekarzom, że odmówiłam badania. Trudno. Nie pierwsza to była pudernica, z jaką się zetknęłam i nie ostatnia. Niestety są ludzie, których rajcuje poczucie władzy. Okazują to wyłącznie słabszym. W tym szpitalu były chwile śmieszne i nieprzyjemne. Pewnej nocy udało mi się przeżyć taką oto sytuację. Ciemno choć oko wykol. Leżę sobie grzecznie, aż tu nagle spada na mnie dzika furia: jakaś kobieta. Szarpie mnie za rękę, aż sapie z wysiłku. Krzyczę: co pani robi? I słyszę: Kazali mi zdjąć wenflon. Jak się okazało to była salowa. Złapała mnie jeszcze mocniej za rękę, tam, gdzie plastrem przylepiony był wenflon i ciągnie, ciągnie, szarpie, szarpie, a tu coś się zacięło… Nagle – trzask i plaster puścił, a razem z nim z żyły wyrwał się na wolność wenflon. I po kłopocie, zadanie wykonane. Pamiątką po tym zdarzeniu był siniak, który długo jeszcze obnosiłam z dumą, jak trofeum z wojny. Jednego dnia pani pielęgniarka, przystojna i – z wyglądu – delikatna kobieta spytała: A koope to pani już robiła? To straszne słowo nawet nie chciało jej przejść przez gardło. Co nie przeszkodziło, że już innego dnia ukradkiem zajrzała do mojej pieluchy i oświadczyła: Aleś się pani usrała. Jak widać kiedy trzeba umiała „walić” bez ogródków.

Jedzenie w tym szpitalu nie należało do najlepszych, toteż mąż przynosił mi pyszne obiadki z barku, jak domowe. Mawiał, że to od wujka Henia, bo tak miał na imię właściciel tego baru. Jedna pielęgniarka, która -co zadziwiające -zmieniała mi czasem pieluchy niezależnie od obchodu pieluchowego, który był raz na dobę około 22, powiedziała niezadowolona: no, co pielucha, to „prezencik”, pogonię tego pani męża. Jakoś nie pogoniła.

Pewnego dnia, chyba wynikało to z mojego braku świadomości po udarze, a może po prostu z głodu, popełniłam straszny błąd: pożarłam szpitalną kolację. Głównym składnikiem tego wspaniałego posiłku było coś, co wyglądało jak pasztet, albo pogniecione rybki z puszki, a smakowało i pachniało starą ścierą, czy też porybkowymi rzygami. Zjedzenie tego gówna składam na karb mego złego stanu zdrowia umysłowego. Na efekt nie trzeba było długo czekać. W nocy poczułam ,że zaczynam „wypływać” z łóżka. Z uwagi na brak reakcji białego personelu wrzeszczałam : Czy nikt nie czuje jak ja śmierdzę, pomocy! Przyszła jedna bardzo niezadowolona pani, a ja – głupia mówię do niej: to przez tę kolację. I słyszę: Akurat, kolacja, ładnie tak zwalać na jedzenie? Chyba myślała, że jestem złośliwa, czy co? A przecież człowiek jest jak mała fabryka: co wchodzi musi wyjść i tyle. Tego chyba uczą w szkole dla pielęgniarek?

Do drugiego szpitala. ostałam przewieziona karetką na sygnale. I znowu, oczywiście – miałam same problemy. Po ciepłym i mięciutkim, szpitalnym łóżku zostałam położona na twarde i wąskie coś. Bałam się, że spadnę. Czy jestem bezpieczna? Spytałam sympatycznych skądinąd sanitariuszy. Jasne. Przypięliśmy panią pasami. Oczywiście nie uwierzyłam, bo ani tego nie zauważyłam ani nie czułam. Całą drogę przebyłam spięta i wystraszona, że spadnę. Ale szczęśliwie nie spadłam. Hurra! Dojechałam i przeżyłam szok. Do mojej pieluchy zaczął dobierać się jakiś młody człowiek. Jak się potem okazało to był salowy. Och przepraszam opiekun. Tam nie było salowych, tylko opiekuni i opiekunki. Inaczej brzmi. To jak konserwator powierzchni poziomych zamiast sprzątaczka. Ładnie? Ładnie i kulturalnie nie po chamsku Może i żadna praca nie hańbi, ale o ile to lepiej brzmi

W tym drugim szpitalu miałam się rehabilitować, nazwijmy go więc szpital rehab. Jak w piosence Amy Winehouse, tyle że ona była na odwyku, a ja na rehabilitacji Marzyłam o samodzielnym pójściu do łazienki, tym bardziej, że i tu pieluchy zmieniali raz na dobę i trzeba było wcelować, żeby cały czas nie leżeć w tym, co organizm z siebie wyrzucił. Ale okazało się, że łazienka to nie tak od razu. Najpierw po długim leżeniu w szpitalnym łóżku nauczyłam się siedzieć na wózku, Na sali, gdzie się rehabilitowałam uczyli nas, jak usiąść na wózku Trzeba było, trzymając się prawą ręką leżanki, wstać a potem delikatnie z powrotem usiąść na wózku. Mówię delikatnie, a nie zwalać się jak worek kartofli. Usiąść zresztą można było dopiero kiedy terapeuta pozwolił. To sprawiało, że w sali słychać było jęki chorych: mogę już usiąść? Mogę? I odpowiedzi terapeutów: jeszcze nie, dopiero co pan/pani wstał/wstała. Tu nie uczyli np. jak siadać samemu na kibelku. Tę umiejętność zawdzięczam jednej z pielęgniarek mojej ulubionej zresztą. Kiedy jeszcze nie umiałam sama poradzić sobie w ubikacji, poprosiłam ją o pomoc; nigdy nie odmawiała, co innym się zdarzało. Ostrzegłam tylko: namęczy się pani, bo jestem ciężka. Nie odrzekła ze śmiechem, nie będę panią nosić, pokażę, jak samemu przesiąść się z wózka na kibelek. Pokazała i nauczyła. A terapeuci nie. Pierwszy dzień siedzenia na wózku inwalidzkim zaowocował chorobą lokomocyjną. Kręciło mi się w głowie i chciało nie powiem co, ale na rz. Moja ulubiona terapeutka, bo i taka tam była, poradziła, żebym patrzyła w jeden punkt, to objawy przejdą. I może by zadziałało, ale pojechałam do sali terapii zajęciowej. A tam pacjent trzymał rękę na piłce i monotonnie jeździł po stole tą piłką tam i z powrotem. To było ponad moje siły. Choroba lokomocyjna szalała. Potem było lepiej, chociaż musiałam nauczyć się jeździć inwalidzkim wózkiem szpitalnym. To była zabawa! Wózki szpitalne zdobywało się na zasadzie: kto pierwszy ten lepszy. Kto się nie wyrobił dostawał co zostało, czyli największy klamot. Jazda czymś takim wymagała dużego samozaparcia. Pierwszy mój zdobyczny wózek miał popsute hamulce. Nie dosyć, że nie działały to jeszcze można się było o nie skaleczyć, takie to co nie działało było ostre. Wypatrzyłam inny, piękny, z czerwonymi poduszkami. Miał tylko jeden feler: kapeć. Naprawa dętki okazała się sztuką nie do wykonania. Szkoda. Miałam tyle szczęścia, że pewna wychodząca ze szpitala pani ofiarowała mi swój szpitalny wózek. W ten sposób odziedziczyłam cudo, którym można było jeździć i na dokładkę ze sprawnymi hamulcami. Wózek trzeba było umiejętnie obsługiwać. Miałam sprawną tylko prawą rękę i nią kręciłam kołem. Z tej przyczyny, żeby nie kręcić się w kółko, lekko prostowałam tor jazdy wózka prawą nogą. Jedna ręka do kręcenia kółkiem to trochę mało, żeby się rozpędzić. Pracowałam więc ciałem, w miarę jazdy pochylając się i prostując. W ten sposób ćwiczyłam też mięśnie brzucha. Przy dyżurce pielęgniarek na korytarzu była górka. Na początku nie umiałam pod nią podjechać. Potem wymyśliłam sposób. Trzeba było porządnie się rozpędzić i hajda w górę. Jeśli słabo szło, zawsze można było podciągnąć się za poręcz przymocowaną do ściany z mojej prawej strony. Ważne, że z górki łatwo szło. Zjeżdżało się jak złoto. Nobla dla tego, kto w takim szpitalu wymyślił pagórkowatą podłogę i progi w drzwiach do USG.W stołówce za to nie sposób było podjechać wózkiem tak, żeby można było włożyć nogi pod stół. Siedziałam kilometr od stołu, trudno się nie uświnić jedząc w ten sposób. Najpierw przywozili mi posiłki do pokoju. Potem zostałam przez salową zakwalifikowana do jedzenia na stołówce. Nie panowałam nad lewą ręką i na dzień dobry wsadziłam ją do talerza z zupą. Pomidorową zresztą. Potem, przy kolacji wpakowałam rękę do kubka z herbatą. Przewrócił się, a herbata się wylała. Kupa śmiechu.

Terapia zajęciowa, to – obok sali komputerowej - moje ulubione miejsce ćwiczeń. Tam byli sami uprzejmi i mili ludzie. Gorzej bywało w sali głównej tzw. emce, o której napisałam wcześniej przy nauce siadania a nie zwalania się na wózek jak worek kartofli. Nie bardzo pamiętam, jak wyglądała emka, bo po udarze straciłam zdolność zapamiętywania przestrzeni. Pamiętam, że był tam taki mebel z wyciągniętym blatem. Blat miał tę właściwość, że przy meblu był wyżej, a im dalej to niżej. Ten blat służył do pierwszych zajęć tak zwanego smarowania ręki. Chorą rękę trzeba było położyć na blacie, a na zdrową nalewali taki tłusty olejek i nim trzeba było smarować chorą rękę. Olejek się mazał i nie chciał wchłonąć, na ręce tworzył się tłusty filtr ochronny.Gorsze ćwiczenie wyglądało tak. Dostawałam do chorej ręki kij od szczotki oparty na krzywym blacie. Trzeba było mocno trzymać kij i układać na jego wierzchu karty, przy okrzykach terapeutki: no, idziesz na rekord, idziesz. Chyba do rekordu nie doszłam. Ręka się trzęsła, karty spadały bardzo szybko – to było dość zniechęcające. Wtedy miałam jeszcze jeden problem po udarze - kiedy tyko spotkało mnie coś niemiłego, np. ktoś był złośliwy, potrafiłam tylko się poryczeć. Nie umiałam się odgyźć. Zresztą ryczałam również, kiedy miły chłopak z terapii zajęciowej organizował wspólne śpiewanie – tak mnie to wzruszało do łez. Przez ten udar straciłam głos i rzęziłam, nie śpiewałam Nie mogłam też wspólnie z innymi pacjentami śpiewać kolęd na Wigilię Rozczuliło mnie to tak, że stałam z tyłu, ryczałam i udawałam, że mam katar To udawanie zostało mi na długo, bo głupio było tak z byle powodu zawodzić, zawsze lepiej mieć katar. Inny mój problem to było ciągłe wszechogarniające zmęczenie. Może to leki, bo brałam na obniżenie ciśnienia, które zawsze miałam niskie, na cholesterol, który miałam podobno wysoki, ale kto nie ma? Nic z tego, co lubiłam wcześniej mnie nie interesowało. Przeczytałam tylko z zainteresowaniem dwie książki: Marka Ripleya Przeżyć udar oraz Macieja Pieprzycy I chce się żyć. Tematyka była mi bliska i dlatego ciekawa

W szpitalu Rehab nauczyłam się także – a raczej mój mąż mnie nauczył, jak bez pomocy osoby trzeciej poradzić sobie w ubikacji. Wcześniej uwierzyłam głupia, że potrafię i kiedy jeden opiekun mnie posadził i powiedział zaraz wracam, to pomyślałam: jak to sama nie poradzę sobie z założeniem spodni? Skończyło się upadkiem i objechaniem przez opiekuna, skądinąd bardzo miłego młodego chłopaka, nazwijmy go Tadek. Tadek pewnego dnia sprawił mi ogromną przykrość. Pragnę wierzyć, że nieumyślnie. Otóż to było tak. Codziennie rano ktoś z personelu mnie ubierał. Nie dlatego, że sama nie chciałam, ja po prostu nie umiałam Kiedyś przyszła do mnie dziewczyna z terapii zajęciowej i próbowała nauczyć mnie, jak założyć bluzę. Najpierw musimy umiejscowić, gdzie jest lewa strona, a gdzie prawa. Lewa to ta ze szwami i z metką. Prawa – ta druga. Potem ustalamy, gdzie góra, gdzie dół. Góra tam, gdzie kołnierz, albo kaptur, dół to ta druga. Łapiemy za górę i – to już łatwe – znajdujemy lewy rękaw, ten drugi to prawy. Wkładamy ręce i gotowe. ?Bach i miałam na sobie bluzę. Teraz pani sama spróbuje. Pani sama spróbowała i pokręciła wszystko, co można było pomylić. Lewą stronę z prawą górę z dołem, lewą rękę z prawą. W rezultacie tak się zaplątałam, że aż trudno to było rozplątać. Jak można tak ogłupieć? No jak? Ale wracam do przykrości, jaką sprawił mi pan Tadek. W trakcie ubierania mnie opowiadał o swoim 94-letnim dziadku, który pomimo podeszłego wieku odmawiał jakiejkolwiek pomocy np. przy ubieraniu, wszystko robił sam. Poczułam się jak truteń. A tu baba w sile wieku i daje się ubierać obcemu facetowi. Wstyd! Zaraz następnego dnia postanowiłam sama założyć spodnie dresowe. Skończyło się tak, że włożyłam obie nogi w jedną nogawkę i nawet nie wiedziałam w którą i jak to naprawić.

Bardzo chciałam być samodzielna. Próbowałam założyć tę cholerną bluzę. Prawą ręką wkładałam lewą do rękawa uznanego za lewy. Potem już niepotrzebną chwilowo prawą rękę pakowałam do rękawa, który został niezagospodarowany. Zostały do wykonania jeszcze końcowe akordy. Prawą ręką trzeba było obciągnąć bluzę, podciągnąć do góry lewy rękaw i – też prawą – prawy. Czasem osiągałam sukces, jednak częściej – nie. Spróbujcie nocą, nieprzytomni ze snu, jeszcze nieobudzeni, bez pomocy lewej ręki zrobić tak samo. Albo spróbujcie zrobić to, kiedy przesadzicie z napojami wyskokowymi. Bo tu nie jest ważne, że jest tylko jedna ręka do użytku, ale że jest nie do końca czynna głowa. Wiem o tym dobrze, bo potem, gdy już trochę zmądrzałam, nauczyłam się ubierać bez pomocy lewej ręki.

Kiedy już nie musiałam nikogo prosić o pomoc namiętnie jeździłam do łazienki – to było moje ulubione zajęcie Szczęśliwie nie musiałam już jeździć po korytarzu w tę i z powrotem i urządzać łapanki na tego, kto mi pomoże, głównie opiekunkę. Szczególnie, że jakoś - dziwnym trafem - personel wtedy znikał, albo był zabiegany. W tym czasie niestety nadal jeszcze miałam kłopoty z ubieraniem się, całkiem nie rozumiałam, gdzie prawa, gdzie lewa strona. Opiekunki były różne – miłe i niestety niekoniecznie. Jedna, młoda, mocno tleniona blondynka o lisiej twarzy lubiła rano stawać w nogach mojego łóżka i rzucać moją lewą nogą tą z niedowładem, a kiedy noga spadła, z niesmakiem mówiła: bezwład. Może to był powód, nie wiem, ale przy wieczornym obchodzie zawsze skarżyłam się na ból nogi, który był tak dokuczliwy, że nie dawał mi spać. Dostawałam na to środek przeciwbólowy, pewnie Apap, który nie działał i tabletki na sen, które działały aż za dobrze. Zasypiałam błyskawicznie, a rano nie mogłam się dobudzić. Okazało się potem, że podobną zabawę z rzucaniem lisica urządzała sobie z ręką pewnej starszej ode mnie pani, nazwijmy ją Irenka, którą bardzo lubiłam. Pani Irenka była niesamowicie biedna w swojej chorobie. Jadła jak małe dziecko, które nie bardzo chce i może jeść. Zawsze miała wypchaną niepołkniętym jedzeniem dziecinną buzię. Długo przeżuwała, a może gryzła, aż w końcu z wyraźnym trudem połykała. Kiedyś do sali, gdzie się rehabilitowałyśmy przyszedł ktoś z personelu na skargę, że pani Irenka nie połyka leków, tylko je „chomikuje” z lewej strony buzi. Na co terapeuci: tak, widzieliśmy, że jak się pochyliła, to z ust wypadły jej proszki. Tylko czekałam, bo było blisko, jak –komisyjnie- wsadzą jej palce do ust i sprawdzą, czy bezprawnie nie przechowuje tam tabletek. Nikt jakoś nie wpadł na pomysł, że ma po prostu kłopoty z połykaniem po udarze i że zamiast na nią krzyczeć, trzeba pomagać przy połykaniu leków, a nie tylko stawiać pełny kieliszek i odchodzić Pani Irenka i ja miałyśmy wspólny jeszcze jeden punkt programu – kilka razy dziennie robili nam cewnikowanie taką sztywną plastikową rurą zakończoną na ostro– to się nazywało sprawdzanie zalegania i chociaż tego zalegania nie było, to trwało naprawdę długo, może 2 tygodnie. Pielęgniarka powiedziała że należy spokojnie głęboko oddychać, to będzie mniej bolało. Czasem cewnikowanie przebiegało z uciskaniem brzucha, kiedy nic nie leciało. Ból w tym przypadku nie był nawet najgorszy. Bardziej przeżywałam upokorzenie, szczególnie gdy pani zapomniała zamknąć drzwi do sali. Nawet mocz do badania tak nam chcieli pobrać. Ja nie protestowałam, pani Irenka się nie dała- krzycząc: weźcie to, co do tej pory ściągnęliście i wzięli. Pani Irenka zresztą miała pecha. Została skaleczona podczas cewnikowania, ja – szczęśliwie nie. Z panią Irenką kojarzy mi się jeszcze jedna historia. Do tego szpitala przyjeżdżał pewien mężczyzna. Niemłody niestary, ot taki zwykły facet. Opowiadał, jak to po udarze stracił mowę: ćwiczyłem, ćwiczyłem i nic. Mija jeden miesiąc, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty – nic. Nagle w siódmym: pyk! I zacząłem mówić. Czekałyśmy z panią Irenką na pyk. Ale nic się nie działo. No cóż, mówiłyśmy sobie może my musimy trochę dłużej poczekać. Jedna doktor powiedziała pani Irence, że po roku blizna poudarowa zarasta. Ustaliłyśmy, że pyk będzie po roku. Zaczniemy chodzić i używać ręki. Trudno, poczekamy cierpliwie. Był też inny mężczyzna, który tam przyjeżdżał. Sprawny fizycznie, uroda filmowa, trzy lata po udarze i nadal niemowa . Trzy lata i nie było pyk. Ale o co chodzi coś nie tak? Może nie każdy zasłużył na pyk, a może to jednak jest trochę inaczej, powoli powolutku, krok po kroku i przychodzi w miarę jako taka sprawność. Tylko kiedy? Oto jest pytanie. Tego nie wie nikt.

Ale jeszcze o tym, jak w szpitalu rehab nauczyłam się przesiadać z wózka na łóżko. Potrzeba matką wynalazków. Tak bardzo chciałam się położyć, co było w dzień niemile widziane, że usiadłam na wózku przed łóżkiem patrzyłam i myślałam, aż wymyśliłam – to był mój własny patent inny, niż to uczyli terapeuci, ale skuteczny, co sprawdził jeden z nich, który całkiem we mnie nie wierzył. Zawiózł mnie do sali, gdzie byłam usprawniana fizycznie, ustawiał wózek w różnych konfiguracjach przy leżance i kazał się przesiadać. Potem zdziwiony zapytał: jak pani to zrobiła? Ja na to: szybko. W tej sali była też jedna bardzo złośliwa i nieco zbyt pulchna terapeutka .Kiedyś odstawiła niezłe przedstawienie przed młodą dziewczyną, chyba Białorusinką, która miała zaciśniętą dłoń. Skakała zgięta, chrumkała i machała ręką, całkiem udatnie naśladując małpę i syczała do dziewczynki: Jesteś małpa, małpa, na co dziecko z płaczem, ja nie małpa, ja nie małpa. I tyle, przedstawienie zakończone. Wspaniały pokaz nowoczesnych metod terapeutycznych Ta „miła” terapeutka wysyczała kiedyś – bo była na mnie obrażona: Pani to nigdy nie będzie chodzić i: Do końca życia będzie pani kuleć. Bardzo mnie to podniosło na duchu. Pomyślałam – ty pudernico, ja ci jeszcze pokażę . Póki co nie pokazałam. Ta „przemiła” kobieta ogłaszała się w Internecie, podając swoje motto: nie ma przypadków trudnych, są tylko ciekawe. Ciekawe jakim ja byłam dla niej przypadkiem? A ta dziewczynka? Z tego szpitala nie wyszłam na własnych nogach, tylko wyjechałam na wózku. To było po trzech miesiącach rehabilitacji w styczniu 2014 roku. Ktoś powie: trzy miesiące to niedługo. Dla mnie to były wieki całe. Tak bardzo chciałam wyzdrowieć, a tu nic. W karcie wypisowej napisali: wskazana dalsza rehabilitacja szpitalna. Skoro tak to nie wiem dlaczego mnie wypisali ze szpitala, może chodziło o to, że rehabilitacja tak, ale już nie u nich. Znikaj i nie wracaj, sukcesu nie osiągnęliśmy, zostałaś na wózku. Pomimo tego był to najszczęśliwszy dzień w mojej dotychczasowej chorobie. Moja pani doktor powiedziała: My już nic nie możemy dla pani zrobić. Pani doktor tylko podobno była moja, bo nie miałyśmy zbyt wielu kontaktów. Na ogół biegała zaaferowana po korytarzu. Kiedy już mnie zauważyła, rzucała w przelocie: no i jak się pani dzisiaj czuje? Przy korytarzowej widowni jakoś nie wiedziałam co odpowiedzieć. Może np.: dobrze tylko już trzeci dzień kupy nie mogę zrobić, chyba mam zatwardzenie. Kilka, może kilkanaście dni po powrocie do domu zdarzył się cud. Wyjechałam z łazienki na wózku, patrzę, a w kuchni nie ma mojego męża. Myślę poszukam. Wstaję z wózka i idę. Po prawej ubezpiecza mnie ściana. Doszłam do jadalni patrzę też go nie ma, szczęśliwie ściana jest ciągle ze mną. Przez jadalnię doszłam do drzwi do holu. Teraz tylko trzeba przejść przez hol do salonu. To zaledwie dwa, trzy kroki, ale już bez ściany, tylko na otwartej powierzchni holu. Przeszłam. Wchodzę do salonu, a tam siedzi mój mąż. Sama doszłam. jakie szczęście! I pomyśleć, że w szpitalu rehab miałam naukę chodzenia bez chodzenia i zakaz samodzielnego poruszania się, nie pozwalali mi chodzić z chodzikiem, żebym nie nabrała złych nawyków. Największa awantura wybuchła, kiedy ktoś zobaczył mnie chodzącą przy poręczach i doniósł o tym terapeutce. Oj nasłuchałam się nasłuchałam co dupa strzyma. Najbardziej do zniesienia w tym gadaniu były żarciki pudernicy o odrabianiu przez nas pracy domowej. Nas, bo w tej niesubordynacji uczestniczył też mój mąż. Chodziliśmy, a raczej on chodził, bo ja jechałam na wózku na korytarz, gdzie – przez prawie całą długość - biegły dwie poręcze. Trzeba było stanąć pośrodku uchwycić się poręczy prawą ręką, lewą oprzeć na drugiej poręczy i idę. Muszę tylko sprawdzać, czy lewa ręka nie spadła z poręczy, co się czasem zdarzało. Tak spędzaliśmy czas na samodzielnej nauce chodzenia, a ja oswajałam się z tym, że chodzę i powoli przestawałam się bać. Na początku chodzenie z chodzikiem wzbudzało we mnie paniczny lęk. Potem mi przeszło. Po powrocie do domu oszaleliśmy, pojawiali się wciąż nowi rehabilitanci, wchodzili drzwiami i oknami. Przyszła terapeutka przydziałowa, państwowa, którą nazywałam wyrwinóżka, co prawda tylko na trzy miesiące, chociaż według przepisów należało mi się osiem miesięcy rehabilitacji. Pani doktor rehabilitacji, która zlecała te wizyty powiedziała: a co ja dam pacjentom w gorszym stanie? Na przykład leżącym, jeśli pani wszystko wykorzysta? Pewnie miała jakiś limit. Przychodnia podpisała umowę z ?NFZ na określoną liczbę ćwiczeń. Po jakimś czasie poprosiliśmy, żeby ta państwowa terapeutka przychodziła prywatnie. I przychodziła aż do 2016 roku. Młody chłopak jeden z prywatnych terapeutów przychodzących w 2014 roku uwalniał mnie od bólu ręki, co nie udało się w szpitalu rehab. Po prostu bardzo delikatnie i wolno odwodził moją rękę od tułowia, potem podnosił do góry, a na koniec równie wolno i delikatnie opuszczał. I tyle. Wcześniej z bolącą ręką udałam się do pani, która ogłaszała się w szpitalu rehab jako adeptka rei ki, japońskiej sztuki leczenia ręką. To dopiero była hochsztaplerka, cudotwórca z bożej łaski, żerujący na chorych. W każdym razie nie pomogło. Pani była zadowolona, bo skasowała głupią na parę złotych, ja nie, bo dalej mnie bolało. Dlaczego i co tak strasznie bolało mnie w tej lewej ręce? Nie znam się na tym, ale wymyśliłam, że to ścięgna. Przez cały pobyt w szpitalach miałam rękę przyciśniętą do tułowia. Żadnych ćwiczeń na rozciągnięcie ścięgien. No to się zastały. Stąd moja rada dla udarowców i ich rodzin. Od razu po udarze niech ktoś ćwiczy z chorym biernie. Odciąga rękę od tułowia i podnosi do góry. Tylko delikatnie, żeby nie wyrwać ręki z barku. Tego nie wolno zaniedbać, jak stało się u mnie. A dziwiłam się w szpitalu, że jakiś chory siedział przy stole opierał na nim rękę, a na niej kładł głowę, jak w pubie po kilku piwach. Teraz wiem – tak się rozciągał, no i potem być może nie cierpiał Ten terapeuta od niebolenia ręki, którego – niesprawiedliwie - nazywałam wyrwirączka nauczył mnie też chodzić po schodach, co prawda bokiem, ale to i tak po szpitalu było dla mnie osiągnięcie. To jest tak: do góry najpierw wchodzi prawa noga, potem wciągamy lewą, a cały czas mocno, kurczowo trzymamy się poręczy. Na dół odwrotnie Najpierw lewa noga schodzi potem dołącza prawa. Jednym słowem prawa niebo (góra), lewa piekło (dół). Inna z kolei terapeutka wręczyła mi kijek od nordic walking i powiedziała: może już pani chodzić – kolejne szczęście. To pasmo szczęścia zakłócił pierwszy i – jak się potem okazało - nie jedyny atak padaczki. Pomyślałam wtedy, że może tak działa klątwa pudernicy, ale chyba jednak nie. Po roku od udaru chodziłam po mieszkaniu z kijkiem od nordic walking i umiałam wchodzić po schodach, jeszcze nie wróciło mi czucie głębokie, powierzchowne także nie, teoretycznie jednak umiałam chodzić nawet bez kijka tyle tylko, że czułam się niepewnie, zataczałam się i się tego bałam, a poruszałam jak nie przymierzając Robocop. Czas mijał. Jakieś pięć miesięcy po udarze, nadal na wózku pojechałam do kosmetyczki, do której wcześniej chodziłam raz w miesiącu. Okazało się, że miała udar krwotoczny w tym samym czasie co ja. Zadziwiające, ale była dokładnie taka sama, jak przed udarem. Nie to co ja. Lekarze powiedzieli jej, że po udarze ma ślad cieniutki jak niteczka. Ja miałam w głowie autostradę. Opisali to jako masywną bliznę. Nie ma się czym przechwalać. Nie skarżę się, ale tak po prostu było, i już.

Rok po udarze w październiku 2014 roku, , żeby być w porządku, złożyłam wypowiedzenie z pracy. To było konieczne nie tylko ze względu na mój stan fizyczny(ktoś musiałby mnie odwozić do pracy i przywozić do domu). Chyba jeszcze gorszy był mój niestabilny stan emocjonalny. Oczami duszy widzę taką oto scenkę. Mam przygotować w określonym terminie jakiś raport, sprawozdanie, cholera wie co. Szef pyta: dlaczego to jeszcze niegotowe? Odpowiadam Łee panie dyrektorze i dalej już nie daje mi mówić żałosny, nieopanowany szloch. Łzy lecą z oczu, gile z nosa i tyle. Przed udarem byłam normalną kobietą. Trudno mnie było wyprowadzić z równowagi, a już doprowadzić do płaczu – niemożliwe.

Tak upływał 2014 rok. Leki na padaczkę działały w miarę dobrze. Niestety tak mnie otępiły, że jesień 2014 roku praktycznie przespałam. Leżałam przed telewizorem i oglądałam zwierzaczki na Animal Planet. Tylko nie wielkie koty polujące na antylopki, bo to było zbyt trudne emocjonalnie. Emocje w tym czasie bardzo mi dokuczały. Oto przykład. Słyszę wiadomości w TV: wypadek. Kobieta w stanie ciężkim odwieziona do szpitala Histeria Jezu!. Moja córka, mama teściowa. Nie, na szczęście powiedzieli 40 letnia. Chwila spokoju do następnych wiadomości. Pierwsze leki na padaczkę nie działały, a na dodatek na forum pisali, że wypadają po nich włosy. Poskarżyłam się państwowej lekarce. Ona na to, żarcik: No to spotkamy się za rok i pani będzie łysa Drugie leki działały na padaczkę, ale uśpiły mnie na całą jesień 2014 roku. Gorszym objawem brania tych leków był fakt utraty apetytu. Mało tego, sam zapach jedzenia budził we mnie wstręt. No i przeczytałam ulotkę leku. A tam stało jak wół. Możliwe skutki uboczne – jadłowstręt. Trzeba było zmienić leki. Był początek 2015 roku, kiedy dostałam od lekarki inny lek. Miał działać energetycznie, ale ta zmiana zaowocowała atakiem. W 2014 roku dostałam I grupę inwalidzką bezterminowo oraz orzeczenie o niepełnosprawności w stopniu znacznym do marca 2016 roku. Dostałam też legitymację inwalidzką, co się przydało w podróżach do lekarzy i do parkowania Na wiosnę 2015 roku zaczęły się jakieś dziwne mrowienia w nodze i ręce, coś jakby zdrętwienie. Teraz wiem, że była to zapowiedź bólów, które zaczęły mnie potem nękać. Ale poza tym było tak jakby lepiej. Byłam nadal niepełnosprawna, ale niektórzy tak mają od dziecka, no to trudno, pocieszałam się tym, że zachowałam sprawność intelektualną, a pamięć to nawet polepszyłam. Moja terapeutka orzekła, że wróciło mi czucie głębokie. Nadal nie miałam powierzchownego. Umiałam chodzić z kijkiem od nordic walking i poruszać się po schodach z poręczą. Jednego dnia uznałam, że bez poręczy też pewnie potrafię, jeśli postawię kijek na stopniu wyżej i się podciągnę. Skończyło się upadkiem na oczach zgromadzonej publiczności to znaczy rodziny usadzonej przy stołach na tarasie. Te kilka schodków z tarasu do jadalni mąż zabezpieczył potem barierką, żebym mogła samodzielnie chodzić Na wiosnę 2015 roku trochę lepiej poczułam się emocjonalnie, nie widziałam już wszędzie nieszczęść mojej rodziny, bez strachu mogłam zostać sama w domu.

Prawie od razu po powrocie do domu i przez cały 2014 rok prowadziłam dziennik. To było w ramach terapii po udarze. Dzięki temu teraz wiem, kiedy wietrzyłam się na ogródku, kiedy pojechałam do lekarza, kiedy miałam pierwszy atak padaczki. A było to tak. Lipiec2014 roku , dziewięć miesięcy po udarze. Gorąco jak w Afryce. Ja na wózku z córką w sklepie z ciuchami. Źle się czuję. Ciągle jęczę i popędzam: no kiedy jedziemy? jedźmy. No i wychodzimy do pieca. Czuję się dziwnie Mówię do córki: ale mi coś” lata w lewej ręce. Jakoś mnie to strasznie cieszy. Śmieję się jak głupi do sera. Dziwne, ale moja córka nie jest tak rozbawiona. Jeszcze słyszę jak mówi: Może ktoś wezwie pogotowie. Dalej, to już ocknęłam się w szpitalu. Nowe uczucie, nowe doznanie : pierwszy w życiu atak padaczki. Potem bałam się ataku, ale tylko dlatego, że nie chciałam do szpitala. Zanim rodzina okrzepła to zawsze dzwonili po karetkę. Jakie tam zawsze. Tylko dwa razy i potem, po 2 latach w czerwcu 2015 roku, trzeci raz. Ale wtedy myśleliśmy, że to znowu udar, bo sparaliżowało mnie z lewej strony. W szpitalu pan doktor orzekli, że ta przypadłość nazywa się zespół Toda i zdarza się, chociaż nie wszystkim epileptykom. Trafiło na mnie.

W 2015 i 2016 roku miałam obrzydliwe silne bóle, właściwie to nerwobóle: ręka bolała jak po uderzeniu w łokieć,, noga w przebiegu nerwu kulszowego. Nie miałam nadal czucia powierzchownego, ale dziwne odczucia z lewej strony. Kiedy padał deszcz poczułam na ręce wbijające się igiełki. Ćwiczyłam codziennie. Wolne miałam soboty i niedziele. Ze względu na te głupie, uporczywe bóle w 2016 roku ograniczyliśmy ćwiczenia do trzech razy w tygodniu: poniedziałek, środa i piątek; wolne były dni nieparzyste oraz soboty i niedziele.

No i nastał trzeci rok po udarze. Rok 2016 to rok wielkich wydarzeń w moim życiu. W marcu urodziła się moja wnuczka. W lipcu moja córeczka wychodzi za mąż. Jest się czym cieszyć, tylko cała lewa strona boli jak cholera, a noga jest niedowładna Jedna doktor od bolenia nie patrząc na Tk orzekła: pewnie ma Pani uszkodzone wzgórze. Pytam: to kiedy to przejdzie? Odpowiedź Nie wiem może nigdy. Jakoś nie wierzę w to wzgórze, inaczej już bym się załamała. Na bóle dentystka poleciła mi Chińczyka od akupunktury, który przyjmuje w Warszawie. Była tam z córką, która miała mieć operację na głowę. Po wizycie u Chińczyka zrobili jej Tk. Okazało się, że operacja była niepotrzebna. To może i mnie pomoże. A niedrogo. Pierwsza wizyta 160 zł, następne, jeśli w ogóle potrzebne, po 50 zł. No to chyba faktycznie niedrogo. Może wystarczy za 160 zł. Dałabym każde pieniądze, żeby pozbyć się tego cholernego bólu. I nareszcie poczuć się wolna. Bez bólu to ja umiem chodzić i robić różne fajne rzeczy w domu. I z bólem robię, ale jak dojdę do siebie po porannym zniechęceniu bólem i wytłumaczę sobie: poboli, poboli i kiedyś przestanie. Nawet niech to potrwa jeszcze miesiąc, to i tak dobrze, wytrzymam, jak dotąd jakoś wytrzymałam. Poczekam jeszcze trochę. I w końcu będzie happy end. Na pewno. Bo inaczej, po co żyć? Umówiliśmy się z mężem, że do Chińczyka pójdę po ślubie córki, bo co, jeśli mi się pogorszy? Akurat na ślub?

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania