Nocny autobus

Wtorek

 

Stałem na przystanku autobusowym, obojętnie rozglądając się dookoła. W słuchawkach dźwięczała mi losowa piosenka ze Spotify, ale choć wesoła, nijak nie poprawiała mi nastroju.

 

Nogi uginały się pode mną ze zmęczenia, a czekała mnie jeszcze godzina jazdy autobusem i pół godziny marszu do domu. Dopiero tam mogłem coś zjeść, umyć się i posiedzieć na necie do późna; potem przespać pięć godzin, wmusić w siebie śniadanie i przejechać kolejne półtorej godziny, by wrócić do pracy. I tak codziennie. Byle do końca zmiany, byle do weekendu, byle do urlopu.

 

Wziąłem głębszy wdech, starając się cieszyć chłodnym, nocnym powietrzem. Próbowałem wymyślić coś, co przełamałoby monotonię, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Jeść, pić i spać. Jak tamagotchi.

 

Miałem dopiero dwadzieścia pięć lat, a już czułem, że zmarnowałem sobie życie.

 

Autobus wreszcie nadjechał. Wyjąłem słuchawki z uszu i wsiadłem do środka. Jak zwykle, byłem tu jedyną żywą duszą poza kierowcą – starym, na oko sześćdziesięcioletnim, z zaniedbaną brodą i brzydką, popękaną skórą. Od poniedziałku do piątku co wieczór niezmiennie siedział za kierownicą, a ja zawsze witałem go krótkim „dobry wieczór”. Czasem zdarzało się, że jakiś pijaczek jechał razem z nami, raz na jakiś czas trafiała się też studentka spóźniona na ostatni pociąg. Jednak dzisiaj byliśmy sami.

 

Oparłem głowę o szybę i próbowałem wykrzesać z siebie choć cień pozytywnego myślenia. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, kto by za mną zatęsknił, gdybym zniknął. Komu przeszkadzałoby, jeśli nie pojawiłbym się jutro w pracy, nie odbierał telefonu, nie robił tych wszystkich rzeczy, którymi zajmowałem się codziennie?

 

Ostatnio coraz trudniej było mi sobie na to odpowiedzieć.

 

Do niedawna oczywistą odpowiedzią było „rodzice”. Oboje jednak odeszli kilka miesięcy temu, jedno po drugim. Najwyraźniej nie mogli bez siebie żyć.

 

Nie byliśmy bardzo zżyci, ale byliśmy rodziną. Co weekend pojawiałem się u nich na obiedzie, a przy okazji pomagałem z różnymi pracami, które z racji wieku sprawiały im trudność. Sprzątałem trudno dostępne miejsca, przenosiłem ciężkie rzeczy i obsługiwałem przelewy bankowe.

 

Poza tym niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Matka była zapaloną ogrodniczką, a ojciec fanatykiem rowerów. Światy technologii, polityki i Dalekiego Wschodu, które mnie fascynowały, były im obce, wszelkie rozmowy szły więc opornie. Jeśli zaś chodzi o rodzeństwo, to miałem tylko młodszego brata, duszę towarzystwa, który częściej pił niż trzeźwiał i stale gdzieś wyjeżdżał. Pewnie ledwie zauważyłby, gdybym odszedł. Przyjechałby na pogrzeb, urządził stypę, może nawet z żałoby wstrzymałby się z imprezami na jakiś czas, ale co potem? Jaką różnicę by mu to zrobiło? Ot, jeden gość mniej na Wigilii i Wielkanocy, które bez rodziców i tak stały pod znakiem zapytania.

 

Autobus zatrzymał się pośrodku pustkowia. Z jakiegoś powodu często stawał w tym miejscu, a ja odrywałem się wtedy od nieciekawych rozmyślań, by spojrzeć za okno. Obserwowałem dobrze mi znane, malutkie wzniesienie, gęsty las i tory kolejowe, na których stanęliśmy. Przez chwilę na nie patrzyłem, nim kierowca ruszał dalej.

 

Nieraz zastanawiałem się, czemu stawał akurat tutaj, szczególnie gdzie ryzykował przecież zderzenie z pociągiem. Zgadywałem, że ma to coś wspólnego z lekkim wzniesieniem i wadą silnika, ale nigdy nie miałem śmiałości, by zapytać.

 

Środa

 

Kolejny dzień, kolejny przystanek, kolejny utwór na Spotify. Piosenką tego wieczoru było „Żegnaj” Kaliego. Smutny i melancholijny kawałek, który jednak nijak mnie nie wzruszał. Od dawna nie robiło mi żadnej różnicy, co brzmiało w słuchawkach. Stałem tam, znużony, czekając na autobus.

 

Rozmyślałem na temat swojej pracy. Przypominał mi się cytat z „Dnia Świra”: „Osiem lat podstawówki, cztery liceum, potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki i oto mi płacą, jakby ktoś dał mi w mordę".

 

To zdanie wracało do mnie, ilekroć myślałem o swoim zawodzie, chociaż nie do bardzo pasowało. Owszem, spędziłem w sumie piętnaście lat w różnych szkołach, ale nie studiowałem polonistyki, a o dyplomie z wyróżnieniem mogłem jedynie pomarzyć. Skończyłem stosunki międzynarodowe, kierunek ponoć dobry, po którym zatrudniłem się w miejscowej fabryce cementu, jako specjalistą do spraw kadr i płac. To nie dno, ale daleko do szczytu.

 

Rodzice byli dumni. Na pewno skończyłem też lepiej niż szarzy robotnicy, nad których wynagrodzeniem czuwałem. Tyle że nie lubiłem swojego zajęcia. Nie chodziło o wypłatę, bo stać mnie było na własne mieszkanko, jedzenie, wsparcie finansowe dla rodziców, gdy jeszcze żyli, a zazwyczaj jeszcze coś zostawało. To “coś” z reguły wyrzucałem na gry jak Genshin Impact i CS:GO.

 

Nie lubiłem pracy z innych powodów. Irytowali mnie nadęci, starzy ludzie i czas marnowany na nudne wypełnianie tabelek i wysyłanie przelewów.

 

Nie miałem też co liczyć na awans czy premię, chociaż żadna kariera i tak mnie nie pociągała. Byłem najsłabszym ogniwem w grupie starszych, bardziej doświadczonych księgowych, którzy siedzieli tam już dziesięć razy tyle czasu, co ja. Drugim najmłodszym po mnie był czterdziestoletni, otyły i brodaty mężczyzna imieniem Paweł. Zawsze chodził w szarej podkoszulce z nadrukiem, spodniach pełnych kieszeni i z tym typowym, wujowskim uśmieszkiem na twarzy, jakby miał zaraz wygłosić jakąś życiową mądrość i zapić ją kielichem.

 

Pracowałem w tej firmie już dwa lata, ale reszta nadal patrzyła na mnie jak na dziecko. W sumie trudno się dziwić, bo pozostali trzej byli od Pawła kolejno o jedną, dwie i prawie trzy dekady starsi i bynajmniej nie nadrabiali duchem. Zrzędliwi i przemądrzali, stale narzekali, jak to gender niszczy polskie szkoły, prawdziwa muzyka skończyła się w latach, gdy mieli około dwudziestki, a te nowe dzieciaki, to znaczy ja, niczego nie potrafią. Podobno nabór na moją posadę wydarzył się tylko dlatego, że poprzedni specjalista do spraw kadr i płac zwyczajnie zszedł na zawał. Jeśli to on był nestorem grupy, byłem skłonny w to uwierzyć.

 

Autobus nadjechał, a ja wsiadłem. Przywitałem się z kierowcą, znów jako jedyny pasażer. Czekała mnie kolejna godzina nudnej podróży i nieprzyjemnych rozmyślań. Próbowałem zająć myśli grając na telefonie. Turowa strategia, którą ostatnio ściągnąłem, była niezła, ale mnie sprawiała tyle radości, co wyrywanie zęba.

 

Gdy przejeżdżaliśmy przez przejazd kolejowy, pojazd znów zatrzymał się na moment, a ja po raz kolejny zastanawiałem się, czy gdybym dzisiaj zniknął, któryś z moich współpracowników by to zauważył? Czy może raczej wzruszyliby ramionami i najęli kogoś innego, pewnie bliższego im wiekiem i z większym doświadczeniem?

 

Tym razem odpowiedź wydawała mi się oczywista.

 

Czwartek

 

Kolejny wieczór Bóg postanowił umilić mi rzęsistym deszczem. Wiaty oczywiście na przystanku nie było, jasna cholera.

 

Kuliłem się pod drzewem, wściekły, przemoczony i zziębnięty. Miejsce muzyki zajął tego wieczoru audiobook „Achaja” Ziemiańskiego, podobno klasyk polskiej fantastyki. Choć mogło to być przez deszcz, jakoś nie wiedziałem, o co tyle krzyku.

 

Tego dnia zdarzyło się coś, co kompletnie mnie rozbiło. Adam, chudy i łysy jak kolano pracownik palet, przyszedł do nas i zaprosił na imprezę w przyszłym miesiącu. Poczekał, aż zapytamy, jaka to okazja, nim oświadczył, że niedługo się żeni. Wszyscy mu gratulowali, ja oczywiście też. Napomknął, że jest ze swoją dziewczyną od trzech lat, a ich ślub wypada w jego dwudzieste siódme urodziny.

 

Nie chciałem okazać, że te wieści zapiekły mnie do żywego. Sam nie byłem w związku od zakończenia studiów i nic nie wskazywało na to, by zanosiło się w tej kwestii na zmianę. Kobiety, delikatnie rzecz ujmując, nie lgnęły do mnie tłumnie.

 

Kiedyś nie było z tym aż tak źle. Mało która dziewczyna chciała słuchać godzinami o najnowszych iPhone’ach i Samsungu czy postaciach z gier, ale zdarzały się wyjątki. Niestety, takie okazy trudno spotkać, szczególnie jeżeli samemu nie jest się zbyt otwartym. Większość moich miłości spotkałem na konwentach, w klasie, czy poprzez sesje RPG. Do roku dwa tysiące dwudziestego jakoś przędłem, ale wtedy świat uderzyła pandemia i wszystko po prostu zgasło. Gdy sytuacja zaczęła się poprawiać, obiecywałem sobie, że znów pojadę na jakiś konwent czy zapiszę się do grupy fanów fantastyki, ale nic się nie działo. Od tego czasu minął rok. Robiłem plany, organizowałem wydatki, zapisywałem listę potrzebnych rzeczy, po czym ostatecznie nie kupowałem nawet biletu. Przyrzekałem sobie, że załatwię to jutro, a gdy to „jutro” nie nadchodziło, chybcikiem zamieniałem je na „w przyszłym roku”. Chyba powoli robiłem się stary i wyjazdy na drugi koniec Polski nie bawiły mnie już tak jak kiedyś.

 

Autobus nadjechał, więc mogłem wreszcie wsiąść do środka. Tego dnia nawet nie przywitałem się z kierowcą, coraz głębiej nurkując w swoje rozmyślania. Powracały do mnie te same, przeklęte pytania: gdybym dzisiaj zniknął, kto by za mną tęsknił? Kto by pamiętał?

 

Miałem w życiu cztery poważne związki. Gdybym odszedł, jak te dziewczyny w ogóle by się dowiedziały? Z Facebooka, Twittera? Czy zauważyłyby, że ich dawno nie widziany chłopak przestał dodawać posty?

 

Nie postawiłbym na to.

 

Pojazd dojechał do znanego mi wzniesienia, zatrzymał się na moment, po czym pojechał dalej. Widziałem światła nadjeżdżającego pociągu, rozmazane w strugach deszczu.

 

Zastanawiałem się co by było, gdybyśmy zatrzymali się na dłużej.

 

Piątek

 

Przeżyłem kolejny tydzień pracy, nadszedł długo wyczekiwany weekend. Dwa wolne dni, mnóstwo czasu na smutek, melancholię i lęki.

 

Od śmierci rodziców spędzałem ten czas grając w gry i oglądając filmy, ale tego dnia nie miałem ochoty nawet na to. Nie mogłem już sobie przypomnieć, kiedy ostatnio gdzieś wyszedłem, a wielu moich znajomych nie pamiętało zapewne, jak brzmiał mój głos. Zamierzałem napisać do kilku z nich, spróbować się umówić, ale w głębi serca wiedziałem, że byłby to próżny trud. Nie udawało się dotąd, nie uda się i teraz.

 

Autobus nadjechał, a ja wsiadłem i oparłem się o szybę, czując nieregularne uderzenia. Cały pojazd trząsł się jak zwykle, a moja głowa razem z nim. Nie słuchałem już muzyki, ani nie próbowałem uciec w kolorowy świat gier, który przez tyle dni oddzielał mnie od cienkiej granicy szaleństwa. Ogarnęła mnie rezygnacja.

 

Spoglądałem na pogrążone w czerni drzewa i ściskałem kurczowo telefon, jakby skrywał on jeszcze jeden, zapomniany czar, cud, którym mógłby mnie ocalić. Wiedziałem jednak, że cuda się wyczerpały. Został tylko czarny ekran i zimne, pęknięte szkło.

 

Westchnąłem ciężko, myśląc, co powinienem teraz zrobić. Właściwie to wiedziałem to dobrze, spędziłem całe miesiące myśląc o tym, a przez ostatni tydzień zrobiłem dokładny rachunek sumienia.

 

Kto by zapłakał, gdybym teraz zniknął? Komu by zależało, gdybym odszedł?

 

Znałem odpowiedź. A skoro tak, po co to ciągnąć?

 

Nie wiedziałem jeszcze, jak i kiedy, wiedziałem tylko, że naprawdę to zrobię.

 

Autobus znów zatrzymał się na wzniesieniu. Patrzyłem na przejazd kolejowy, prosto w oczy świateł nadjeżdżającego pociągu. Lśniły gdzieś w oddali, odległe jak nigdy nieuchwycone szczęście.

 

Może to właśnie był sposób? Może powinienem przyjść tu sam? Krótka chwila, bez bólu, a potem koniec. Ja uwolniłbym się od trosk, a biedny kierowca może nareszcie otrzymałby nową, ciekawszą trasę. Pewnie cieszyłby się, że nie musi już wozić mnie w tę i we w tę.

 

Nikomu innemu nie zrobiłoby to różnicy.

 

Tym razem staliśmy na przejeździe jakby dłużej. Minutę, może dwie. W końcu ruszyliśmy, a ja patrzyłem jeszcze chwilę za torami, nim zwróciłem się w stronę kierowcy. Co mi tam, za kilka dni i tak miałem umrzeć. Równie dobrze mogłem zapytać.

 

– Proszę pana, czemu zawsze, jak tędy przejeżdżamy, autobus zatrzymuje się w tamtym miejscu? To przez wzniesienie?

 

Stary, siwy mężczyzna zwolnił zauważalnie. Przez moment milczał. Potem odwrócił głowę, a ja zobaczyłem w jego oczach coś, co sprawiło, że ścisnęło mi się gardło.

 

– Ilekroć tędy przejeżdżamy, myślę o tym, by się zabić – powiedział. – I tylko dlatego, że ty tutaj jesteś, nigdy nie postawiłem zatrzymać się na dłużej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Grain ponad rok temu
    Świetne.
  • Abbadon ponad rok temu
    : )
  • Tjeri ponad rok temu
    O, dobre pisanie. Sugestywnie opisana beznadzieja. Dołuje się wraz z bohaterem, oczekując najgorszego, depresyjna aura gęstnieje z każdym opisanym dniem. Końcówka jak uderzenie w dzwon — mocna, w pierwszej chwili dodaje otuchy, by za chwilę ścisnąć.
    Podobało mi się.
  • Abbadon ponad rok temu
    Dziękuję! Doceniam dobre słowo :)
  • Abbadon ponad rok temu
    Ulżyło mi trochę widząc, że tekst się podobał. Bałem się, że taka szarówka i smutek okażą się zbyt nudne, ale widzę, że się przyjęło. Cieszy mnie to niezmiernie!
  • Domi51 ponad rok temu
    Świetne. :), Tak się zastanawiam czy tekst jest o Tobie, czy masz bogatą wyobraźnię? Niemniej tekst bardzo mi się podoba, moja ocena to 5 :) Zapraszam przy okazji na mój profil :)
  • droga_we_mgle ponad rok temu
    Czytam, czytam, już miałam to ,,zaszufladkować" jako kolejną historię, w której bohater rozwodzi się nad beznadziejnością swojego (nie aż tak beznadziejnego - ale nie chcę przy tym bagatelizować straty rodziców) życia, a tu taka petarda na koniec. Piątka.
    ,,Co mi tam, za kilka dni i tak miałem umrzeć. Równie dobrze mogłem zapytać". - no właśnie, często czekamy z takimi pytaniami aż okoliczności będą naprawdę podbramkowe.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania