Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Nosorożec
Łukasz otworzył drzwi gabinetu. Wszedł do środka trochę zmieszany, ale szybko mu przeszło. Przywitał go jowialny, miły, duży człowiek. Szymon Wyczawski. Internista, który przyjechał do Zimbabwe w celu prowadzenia badań medycznych.
-Witam bardzo serdecznie. Czekałem na Ciebie – powiedział Szymon – Napijesz się kawy? Podejrzewam, że podróż Ciebie zmęczyła, więc odrobina naszej afrykańskiej kawy z pewnością doda Ci sił. Wiem, że przyjechałeś tu w określonym celu, ale powiedz jak ci się podoba Harare? Szczerze mówiąc, myślałem, że to zabita dechami dziura, a okazało się całkiem przyjemne i bardzo europejskie. Tak a propos Twojej sprawy nie wierzę w te wszystkie bujdy, które rozpowiadają w Europie o Zimbabwe, szczególnie na temat naszych czarowników i metod leczenia, ale nie kwestionuję tego, co inni mówią. Chętnie Cię wspomogę w potrzebie, ale uważam, że szanse powodzenia twojej sprawy są marne. W końcu jestem człowiekiem wykształconym.
- Wielkie dzięki – odparł Łukasz, po czym zaczął chodzić po gabinecie i przyglądał się wszystkim rzeczom się w nim znajdującym. Szczególne wrażenie zrobiły na nim masywne drewniane figurki przedstawiające ludzi oraz maski zawieszone na ścianach gabinetu. Szymon niby nie wierzył w magiczne obrzędy, ale Łukaszowi ciężko było uwierzyć, że wszystkie te figurki znajdujące się w pokoju są jedynie przedmiotami kolekcjonerskimi. Po chwili mężczyźni zasiedli do stołu, aby napić się aromatycznej afrykańskiej kawy. Chociaż Łukasz nie był do końca pewny czy na pewno jest to ten napój, do którego przyzwyczaił się mieszkając w Europie.
Smak kawy był wspaniały, ale czuł się po niej dziwnie, jak po jakichś pobudzających środkach albo lekach antydepresyjnych. W każdym razie po omówieniu najważniejszych spraw wyszedł i skierował swoje kroki do ambasady Polski w Zimbabwe. Tam miał na niego czekać Krzysiek Worek, świetnie znający się z rdzennymi mieszkańcami Afryki. Łukasz wiedział, że porozumienie to kluczowa sprawa w tym temacie. Szymon niestety nie potrafił rozmówić się w żadnym z urzędowych języków Zimbabwe ani w szona, ani w ndebele północnym, ani tym bardziej w zulu i tsonga. Dlatego też potrzebny był do tego wszystkiego Krzysiek Worek. Łukasz, choć był niewierzący, modlił się w duchu, aby ten człowiek nie był pijany. Szymon zdążył bowiem nakreślić mu charakterystykę tej ciekawej postaci. Kawa zadziałała wspaniale. Łukasz czuł się po niej świetnie. Był bardzo spokojny i wszystkie natrętne, trapiące go myśli zniknęły.
Podróż do polskiej ambasady minęła bardzo przyjemnie. Gdy tylko wszedł do pokoju, gdzie
miał na niego czekać Pan Worek, bardzo się zdziwił.
Za biurkiem siedział mężczyzna, ale najwyraźniej siedział do góry nogami, ponieważ zza biurka widać było tylko uniesione do góry nogi.
- Przepraszam. Szukam Pana Krzysztofa Worka. Czy to Pan? Czy nic Panu nie jest? Wydaje mi się, że jest Pan w pozycji, która nie jest typowa dla pracy przy biurku i zastanawiam się, czy coś się stało, że Pan jest do góry nogami.
- Przestań mi Panować! – dobiegł głos spod biurka – Usiądź i poczęstuj się chikenduzą. Wiesz, dlaczego siedzę do góry nogami? Bo mogę! W Zimbabwe można wszystko.
Można nawet siedzieć do góry nogami jak się chce i nikt nikomu nie będzie gadał, że jest to niestosowne, nielogiczne, niepoprawne, niezgodne z prawem i tak dalej. I dlatego siedzę do góry nogami, ale zaraz zmienię tę pozycję, bo w sumie jest trochę niewygodnie. Zaproponowałbym bym Tobie także siedzenie do góry nogami, ale w sumie przyjechałeś z Europy. Jak myślę o Europie, to mnie ciarki przechodzą. Co nowego wymyślili tam ciekawego? Jakieś nowe kodeksy, ustawy, procedury. A może wprowadzili nowe regulacje dotyczące bananów. Może są za bardzo krzywe, a może już zbyt proste i trzeba wprowadzić nowy przepis dotyczące kształtu tych wspaniałych owoców. Obok chikenduzy-tego wspaniałego ciasta jest kiść bananów. Krzywych, bardzo krzywych bananów.
Mężczyzna po tym monologu przesunął swoje nogi na podłogę, wstał, a następnie usiadł na krześle. Był to dobrze zbudowany blondyn o kręconych włosach. Na jego ręku spoczywała mała małpka, która uważnie przyglądała się przybyszowi.
-Przyjechałeś na stałe czy tylko w interesach? - zapytał ambasador.
-W sumie przyjechałem tylko po lek dla przyjaciela – odparł Łukasz – ale w sumie podoba mi się w tym kraju.
-Słusznie, słusznie. Od kiedy prezydent Mnamnagwa zlikwidował wszystkie europejskie wynalazki, a tym prawo, przede wszystkim prawo, ludziom żyje się lepiej. Nawet niejaki Marcel Czarny zdecydował się tu przyjechać i żyć w wiosce razem z Wielkim Dambudzo, zafascynowany jego wiedzą i stylem życia. Nawet doszło do tego, że pomalował się na czarno, żeby być jak Dambudzo, co spotkało się z niezadowoleniem tego ostatniego, bo przypomniało mu to ten teatralny makijaż szydzący z czarnych. Co do twojej sprawy to Dambudzo powinien nas niedługo przyjąć, więc posilmy się tym pożywnym ciastem chikenduza i ruszajmy w drogę.
Łukasz, słuchając swojego nowego kompana nie wiedział co powiedzieć. Myśli wirowały mu w głowie. Zimbabwe to jest naprawdę inny świat, ale w tym momencie miał pomysł jedynie na to, aby jeszcze napić się tej samej kawy, którą poczęstował go wcześniej Szymon. Tak więc jedyne co powiedział to była prośba o kolejną porcję afrykańskiego napoju. Droga do wioski, położonej niedaleko parku Ngomakurira nie była może długa, ale kierowca zamiast po drodze stwierdził, że pojedzie po wertepach, żeby przybysz z daleka mógł nacieszyć oczy widokiem pięknych zimbabweńskich krajobrazów. Kierowcą oczywiście był Krzysiek Worek, który w pewnym momencie stwierdził, że w bagażniku ma worek i chyba założy do sobie na głowę w trakcie jazdy, co spowodowało u Łukasza szybsze bicie serca i napięcie mięśni. Łukasz pomyślał, że przyjechał tu w celu znalezienia lekarstwa dla przyjaciela, a jego wizyta mogła skończyć się tym, że wyjedzie z tego kraju w czarnym worku. Jeżeli w ogóle stąd wyjedzie. Przyjaciele z Polski ostrzegali go, że tu może być niebezpiecznie, szczególnie w rejonach gdzie tubylcy posługują się czarną magią. Nagle na twarzy poczuł gorącą ciecz. To Krzysiek przez przypadek oblał go kawą, którą specjalnie dla niego przygotował i nalał do termosu. Tego już było trochę za dużo.
-Wybacz mi. Nie chciałem Cię oblać. To był zupełny przypadek. Stwierdziłem, że skoro tak bardzo lubisz ten napój, to Ci go trochę wezmę.
Łukasz nie bardzo wiedział co ma na to powiedzieć, ale gorąca ciecz sprawiła, że przestał się martwić nadchodzącą przyszłością, bo za bardzo był zajęty usuwaniem skutków powodzi. W końcu podróżni dotarli wioski, położonej w przepięknym parku Ngomakurira. Wioska przypominała Łukaszowi to, co widział na zdjęciach przed przybyciem do Afryki, tj. wszechobecny piasek, drewniane okrągłe chałupy pokryte strzechą i porozrzucane gdzieniegdzie drzewa akacjowe. Ciężko było mu uwierzyć, że tutaj może cokolwiek znaleźć, a już na pewno coś takiego co uzdrowi jego przyjaciela.
Przeczucie go nie myliło. Przynajmniej po części. Wioska była dziwna. Jego oczom ukazała się grupka Murzynów, którzy przytrzymywali z kilku stron białego człowieka. Łukaszowi przemknęło na myśl, że może cały ten przyjazd tutaj to jest pułapka i ludzie tu mieszkający wcale mu nie pomogą, tylko powiedzmy ugotują albo złożą w ofierze jednemu ze swoich bóstw. Niepokojącym myślom nie była w stanie zapobiec nawet fakt, że skontaktować go z Wielkim Dambudzo chcieli tak naprawdę jego znajomi z Polski Szymon i Krzysiek i byli to ludzie, którym z pewnością mógł zaufać.
Co tu się dzieje? - zakrzyknął Krzysiek Worek, gdy tylko zbliżyli się do grupki tubylców. Ten człowiek to zdrajca – odparł jeden z nich – W jego rzeczach znaleźliśmy to! - krzyknął czarny i pokazał przybyszom mały krzyż z figurą ukrzyżowanego Chrystusa. Wielki Dambudzo rozkazał, aby za karę go ukrzyżować, skoro tak bardzo podoba mu się ta symbolika.
Matko Boska– pomyślał Łukasz – ciesząc się w duchu, że jest niewierzący i nie obwiesza się symbolami religijnymi. Wśród grupki czarnych zauważył dwóch mężczyzn znacznie różniących się od reszty. Po krótkiej obserwacji stwierdził, że są to na pewno biali wyznawcy Dambudzo, którzy przyjechali tu w celach duchowych i przemalowali się na czarno, jednak w dalszym ciągu można było ich odróżnić od tubylców. Zresztą zauważył, że to właśnie ci przebierańcy są najbardziej nadgorliwi w wymierzaniu sprawiedliwości niewiernym.
-Dziuba, ty świnio! Za to, co zrobiłeś przed ukrzyżowaniem, będziemy cię smagać biczami i założymy ci na głowę koronę cierniową.
-Będziesz kwiczeć jak zarzynana świnia – dodał drugi przebieraniec, plując przy tym na boki. Krzysiek Worek stwierdził, że nie ma sensu się tu zatrzymywać i pociągnął swojego towarzysza do chaty Wielkiego Dambudzo. Przywódca czarnych siedział w kucki na środku największego pomieszczenia swojej chaty. Najprawdopodobniej medytował. Wbrew temu, co wydawało się Łukaszowi Dambudzo nie był starcem, tylko dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, bez zarostu i długich włosów.
W przeciwieństwie do reszty czarnych, którzy chodzili po wiosce praktycznie nago, czarownik był ubrany od stóp do głów. Miał na sobie lekkie przewiewne ciuchy, a na głowie miał diadem z maleńką figurą nosorożca. Łukasz przyjrzał się oczom tubylca i była to kolejna rzecz, która w zbudziła w nim niepokój. Oczy czarnego sprawiały wrażenie, jakby się świeciły. Jakby to nie były oczy, tylko otwory, z których wydobywało się światło latarki. Wielki Dambudzo skierował swój wzrok na przybyszy, po czym odparł: - Oczekiwałem Was. Usiądźcie. Te wypowiedziane stanowczym, metalicznym głosem słowa zmroziły Łukasza, który coraz bardziej się niepokoił tym dziwnym światem. Wielki Dambudzo uśmiechnął się i powiedział tylko:
- Nie lękaj się Łukaszu. Oczekiwałem Cię, bo zadzwonił do mnie Szymon z informacją, że niedługo przyjedziecie. Niektórych rzeczy nawet najbardziej biegli czarnoksiężnicy nie są w stanie przewidzieć. Z tego, co się orientuję jedyną szansą dla twojego przyjaciela Andrzeja, jestem ja. Twój przyjaciel choruje na nowotwór pęcherza moczowego z przerzutami do wątroby i kości, a Wasza europejska medycyna jest oczywiście bezradna. Uważam, że to ciekawe, że chcesz go uratować. Wy biali jesteście złym plemieniem. Zagrabiliście Afrykę dla własnych korzyści materialnych i jak ktoś umiera zazwyczaj się cieszycie, bo możecie przejąć po zmarłym majątek. Jesteście chciwi, okrutni, fałszywi, nietolerancyjni, chytrzy, lekceważycie innych i na dodatek jeden z Was, niejaki Cecil Rhodes najechał mój kraj i zrobił tu burdel. Nie będę wnikał, dlaczego chcesz uratować jednego z Was za wszelką cenę, ale ci pomogę. Jedyne czego od Ciebie potrzebuję to nosorożca. Zwierzę upolujesz i przywieziesz tu jego ciało. Do zrobienia leku będę potrzebował rogu zwierzęcia, ale potrzebuję całego ciała. Nie zabijamy tych zwierząt na co dzień, tylko w wyjątkowych okolicznościach. Dziś rano rozmawiałem z Bogiem Mwari Shona i on powiedział, że nadszedł czas na przeprowadzenie rytuału z ofiarą z nosorożca. Tyle mam ci do powiedzenia biały człowieku. Teraz już idźcie.
Oczywiście Łukasz nie rozumiał tych słów, ale towarzyszący mu Krzysiek Worek wszystko wyjaśnił w chwili, gdy mężczyźni opuszczali chatę. Łukasz cały czas bił się z myślami czy to, co robi jest, aby na pewno dobre. Nosorożce są wszakże pod ochroną i nie chciał zabijać żadnego z nich, aby uratować Andrzeja. Znaczyłoby by to bowiem, że w celu uratowania życia poświęca inne życie. Mężczyzna cały czas się bił z myślami, mimo zapewnień Worka, że nosorożec i tak by poszedł na stracenie z uwagi na hołd, jaki Wielki Dambudzo musiał złożyć Bogu Mwari Shona.
Na polowanie mieli wyruszyć następnego dnia rano. Łukasz powłóczył się po wiosce, po czym poszedł do chaty, aby odpocząć. Nagle zmorzył go sen. Zmęczenie podróżą, nadmiar emocji przyczyniły się zapewne do tego, że chwilę po tym, jak położył się na łóżku, usnął na dobre.
Śniły mu się doprawdy dziwne rzeczy. W jednym ze snów pojawił się Szymon Wyczawski. W głowie Łukasza lekarz stał u wezgłowia łoża i przypatrywał się twarzy Łukasza, po czym po chwili zaczął się przepoczwarzać w jakąś okropną, niestworzoną, gigantyczna, czarną postać. Szymon nie przypominał już siebie tylko ogromnego kleszcza, który próbował wessać się w ciało Łukasza i wycisnąć z niego wszystkie siły witalne. Nagle cały krajobraz w jego głowie się zmienił. Pojawiło się w niej laboratorium medyczne i martwe ciało noworodka. Coś mówiło Łukaszowi, że co prawda dziecko urodziło się martwe, ale jego mózg funkcjonował. Ten mózg został umieszczony przez jednego z lekarzy w małym, przypominającym kraba robocie.
Krabopodobny robot zaczął się poruszać i wyraźne kierował w stronę Łukasza znajdującego się laboratorium. Cienkie, umieszczone po dwóch stronach robota nogi poruszały się bardzo dynamicznie. Po chwili robot zbliżył się do Łukasza i zaczął wydawać metaliczne dźwięki. Była to jego forma komunikacji.
Niestety sen został brutalnie przerwany przez tubylców, którzy znaleźli się w jego chacie. Przed łóżkiem, na którym spał Łukasz stało kilku czarnych. Jeden z nich przykuł szczególną uwagę Łukasza, gdyż jego penis stał niczym chorągiew. Był wielki, gruby i czarny.
- Budzić się – krzyknął czarny z wielkim stojącym na wierzchu fiutem, trzęsąc ciałem Łukasza.
- Wielki Dambudzo wzywa na dziedziniec. Chodź natychmiast.
Łukasz był trochę nieprzytomny, jednak wygramolił się z łoża i wyszedł z chaty razem z kilkoma czarnymi. Na placu, do którego został przyprowadzony Łukasz, znajdowało się kilkudziesięciu Murzynów, kilku pomalowanych na czarno białych oraz oczywiście Wielki Dambudzo. W samym centrum placu znajdował się wielki, drewniany krzyż, do którego wisiał przywiązany „zdrajca” Dziuba. Wszyscy byli wyraźnie pobudzeni i zastanawiali się co powie Wielki Dambudzo. Wódz wioski przyglądał się temu z wyrazem twarzy wskazującym na to, że jakieś poważne, skomplikowane myśli chodzą mu po głowie, po czym powiedział:
-Ty pijany wieprzu! Sprowadziłeś tutaj europejskie dewocjonalia i inne przejawy durnoty z tego ciemnego kontynentu. Będziesz tu wisiał, a wszyscy tu obecni będą obrzucać Cię błotem, bananami, gałęziami i wszystkim innym, abyś zrozumiał swoje niecne postępowanie.
Wiszący na krzyżu Dziuba jęczał, a z jego ust wyrwało się zdanie:
- Przepraszam Wielki Dambudzo, że oddawałem hołd krzyżowi. To się więcej nie powtórzy. To stare przyzwyczajenia, których nie udało mi się wyplenić.
Wiszącemu nie dane było dokończyć swojego wywodu, bo wrzeszcząca gawiedź zaczęła obrzucać go błotem, krowim łajnem i wszystkim, co miała pod ręką. W czasie gdy Dziuba przepraszał zebranych w jego gębę trafił banan, który sprawił, że odechciało mu się publicznie czegokolwiek wygłaszać. Tymczasem do Łukasza zwrócił się Wielki Dambudzo.
- Pojedziesz jutro do rezerwatu upolować nosorożca wraz z Marcelem i Filipem. Powinni Ci się spodobać, bo to nawróceni. Przyjechali tu z Polski i przyjęli nasz system wartości, poglądów i zasad. Dużo się też nauczyli. Powinieneś się też czuć bardziej swobodnie w ich towarzystwie. Marcel dobrze kieruje, a Filip świetnie strzela. Powodzenia. Jak Ci się uda, Twój przyjaciel będzie żył.
Łukasz poszedł do swojej chaty odpocząć przed podróżą. Przez cały czas zastanawiał się nad sensem wszystkiego, co go tej pory spotkało w Zimbabwe, a także nad tym, z jakimi myślami opuścił swój kraj. Wiele osób mówiło mu, że nie ma się czym przejmować, ponieważ Andrzej był tylko jego przyjacielem. Nie należał do jego rodziny, nie był jego kochankiem, nie sponsorował go i tak dalej. Krótko mówiąc, jego śmierć nie będzie miała wpływu na jego dalszą egzystencję i nie ma powodu do tego, aby histeryzować. Jednak ta choroba nie dawała mu spokoju, a cała ta sytuacja po prostu go niepokoiła. Stwierdził, że warto poświęcić w tym celu nosorożca, chociaż z tego, co mówili mu tubylcy Wielkiemu Dambudze wystarczy tylko róg. To już nawet nie było się, nad czym zastanawiać. Łukasz zamknął oczy, ale nie potrafił zasnąć. W jego głowie pojawiały się sny, chociaż nie tak koszmarne, jak ostatnio. A może to nie były sny. W jednym z nich tuż przy drzwiach do jego chaty pojawił się bezkształtny upiór o wirującej twarzy, w której mężczyzna wypatrzył twarz swojego ojca. Sen tak go wystraszył, że Łukasz otworzył oczy. W drzwiach stał młody mężczyzna w hełmie korkowym i strzelbą w ręku. W przeciwieństwie do pozostałych białych ten nie był pomalowany co przywiodło na myśl Łukaszowi, że musi mieć jakieś specjalne przywileje u Wielkiego Dambudzo, bo cała reszta Europejczyków była pomalowana na czarno.
- Już świta. Komu w drogę temu czas. Trzeba w końcu zapolować na tego nosorożca. - powiedział biały mężczyzna- Tak a propos nazywam się Filip Durkacz i Wielki Dambudze ufa mi bezgranicznie. Niedługo później trzech mężczyźni wsiedli do jeepa safari i wyruszyli na łowy. Pomimo tego, że się wcześniej nie znali, a Łukaszowi towarzyszyło napięcie nerwowe zaczęli ze sobą rozmawiać i o dziwo rozmowa niezwykle się kleiła. Filip był zaciekawiony całym przedsięwzięciem i dopytywał się o szczegóły, Marcel wychwalał mądrość Wielkiego Dambudze, z kolei Łukasz w chwili, gdy nie musiał odpowiadać na pytania pozostałej dwójki, podziwiał piękno zimbabweńskich krajobrazów, które kojarzyły mu się z rajem utraconym. Podróż nie trwała długo. Mężczyźni szybko znaleźli się na polanie, gdzie oprócz trawy znajdowały się jedynie drzewa akacji afrykańskiej. Właśnie w takich okolicznościach przyrody radośnie skubały sobie trawę aż dwa nosorożce. Łukasz nie miał nawet możliwości nawet pomyśleć, bo jeszcze w trakcie jazdy Filip wystrzelił. Pędzący z prędkością światłą pocisk trafił w jednego z nosorożców, który o dziwo nic sobie z tego nie robił, ale zwierzęta słysząc nadjeżdżający samochód, zaczęły być niespokojne i zaczęły biec w przeciwnym kierunku do auta. Po chwili jeden z nosorożców padł na trawę, a drugi w dalszym ciągu biegł dalej.
-Ta strzelba to aplikator strzelający strzykawkami do usypiania zwierząt – powiedział Filip – Wielkiemu Dambudze jest na razie potrzebny tylko róg, więc nie będziemy teraz zabijać zwierzęcia, chociaż daleko mi do bycia posiadaczem legitymacji członka Ligi Ochrony Przyrody.
Marcel zaparkował jeepa niedaleko ciała nosorożca. Po chwili Filip wyskoczył z auta wraz z piłą mechaniczną, co wywołało u Łukasza niepokój i pewien rodzaj dyskomfortu. Ptactwo zerwało się z gałęzi drzew i odfrunęło na skutek przeszywającego błogą ciszę dźwięku piły. W czasie gdy Filip piłował róg, coś dziwnego działo się z niebem. Jakby Bóg albo nadprzyrodzone istoty wyrażały dezaprobatę, zaniepokojenie lub zmieszanie z przeprowadzanej tu właśnie akcji. Niebo stawało się intensywnie czerwone, a niedługo później chmury odsłoniły słońce, ale zamiast palącego afrykańskiego słońca oczom trójki dzielnych ludzi ukazała się żółta trupia czaszka. Tego już było za wiele dla Łukasza, który nie wiedząc co robić, sięgnął po termos, w którym miał przygotowaną na podróż kawę. W międzyczasie w powietrzu zaroiło się od much, które nie wiadomo skąd tu przybyły. Klimat był ciężki, jednak nie dla Filipa, który z iście chirurgiczną precyzją ścinał róg zwierzęcia. Gdy mężczyźni dostali to, co chcieli, natychmiast ruszyli z powrotem do wioski.
Niebo było zachmurzone i wszędzie latały ogromne owady. Piękne Zimbabwe zmieniło się w niepokojącą krainę śmierci. Przynajmniej tak myślał Łukasz, ponieważ pozostałej dwójce to nie przeszkadzało i rozmawiali o wadach i zaletach prezydentury wielkiego Roberta Mugabe. Tymczasem w wiosce tłum dzikich zebrał się w centralnym jej placu. Grupki mężczyzn waliły w bębny djembe, a niektórzy rzucali w zmęczonego i dalej ukrzyżowanego Dziubę bananami, ananasami i pomidorami, przez co ten miał już dosyć.
Jego męka nie trwała jednak bez końca, bo Wielki Dambudze nakazał ściąć albo przewalić krzyż, aby zakończyć cierpienia tego młodego człowieka.
Gdy trójka mężczyzn tylko wróciła do wioski została natychmiast zauważona przez plemiennego szamana, który trzymając róg zachwycony obiecał jak najszybciej przyrządzić lekarstwo. Tymczasem padł krzyż z ukrzyżowanym i nieprzytomnym Dziubą wśród okrzyków i walenia w bębny djembe. Mężczyźni niewzruszeni patrzyli na to całe widowisko. Czy to wykończyło ich palące, upiorne słońce czy byli po prostu zmęczeni rajdem po zimbabweńskiej krainie nie wiadomo.
Skończyło się na tym, że wszyscy poszli odpocząć do swoich chat. Łukasz położył się, jednak nie było dane mu odpocząć. W jego głowie pojawiały się nieprawdopodobne rzeczy. Nie był w stanie stwierdzić czy to jawa, czy to sen. Gdy tylko otworzył oczy, stwierdził, że nie znajduje się w afrykańskiej chacie na końcu świata tylko w szpitalu, najpewniej europejskim, gdyż na ścianie widniał krzyż. Do jego ręki przymocowany był wenflon, a zaraz obok niego znajdowała się kroplówka. Po chwili zaczął czuć potworny ból w dolnej części brzucha, stały, tępy z napadami kłucia i palenia.
- O kurwa!– powiedział Łukasz – Co jest do diabła? Nie miał pojęcia, co się dzieje, ale po chwili uświadomił sobie, że jest w szpitalu na oddziale onkologicznym. Dowiedział się tego, bo usłyszał rozmowę rozmawiających nieopodal pielęgniarek. Łukasz postanowił zamknąć oczy i przenieść się z powrotem do Zimbabwe, gdzie może nie jest tak bezpiecznie, ale go nic tam nie bolało.
Po chwili otworzył oczy, ale ku jemu najszczerszemu zdziwieniu okazało się, że znajduje się w jakimś okopie i ma na sobie mundur wojskowy. Obok niego na ziemi leżał karabin, a nieopodal krzątali się nerwowo pokrzykujący żołnierze z bronią. Kulki świszczały i co parę minut było słychać potężne wybuchy bomb. Łukasz stwierdził, że na pewno jest tu lepiej niż w sali szpitalnej, ale koniec końców wolał znowu zamknąć oczy i przenieść się gdzie indziej.
Była to na pewno bardzo dobra decyzja, bo gdy tylko się ocknął, ujrzał przed sobą piękną niczym anioł kobietę zabawiającą się jego przyrodzeniem i wkładająca sobie do ust jego nabrzmiałego niczym balon penisa. Nie była to jedyna rzecz, która go ucieszyła, gdyż znajdował się w pięknym, prawdopodobnie pałacowym pomieszczeniu. W pewnym momencie piękność uderzyła go w twarz, przez co Łukasz się ocknął. Jego oczom ukazał się Krzysiek Worek, a za nim znajdował się miotający klątwy Wielki Dambudze.
- Jesteś świńskim pijakiem i alkoholikiem. Upiłeś się niesamowicie – powiedział do niego Worek – przynajmniej tak mówi Wielki Dambudze. Ja sam chętnie piję, ale Ty chyba przeholowałeś z ilością zaburzających myślenie trunków. Chodźmy. Nasz szaman ma dla Ciebie coś. Oby Twoja przygoda nie poszła na marne i MAGIJA przywróciła siły witalne Twojego przyjaciela. Pomogę Ci wstać i zaraz pójdziemy do chaty Wielkiego Dambudze, abyś dowiedział się, co dalej masz robić.
Łukasz niemal nieprzytomny wstał i cały czas zastanawiał się nad tym, jak wielką podróż przeżył i jak bardzo życie jest zmienne i nieprzewidywalne. Jednocześnie w jego głowie zaświtała myśl, aby po ukończonej misji wrócić tu na dłużej. Świat ma bowiem o wiele więcej do zaoferowania niż wygodne, uporządkowane według schematów europejskie życie i zamierzał to wszystko odkryć, za wszelką cenę, przede wszystkim za cenę wyjścia ze swojej strefy komfortu, która i tak go nie chroniła przed największymi niebezpieczeństwami. Tak myśląc, wyszedł z chaty tuż za swoimi gospodarzami na plac rozpalony potężnym, piekącym afrykańskim słońcem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania