Nowa epidemia

Na osiedlu wrzało od rana. Sąsiadki z wypiekami na twarzach przekazywały sobie nowiny, stukając przy tym łyżeczkami w kubki z herbatą. Z pasją dzieliły się przemyśleniami na temat flądry z trzeciego piętra, która zdemolowała wynajmowane mieszkanie. Wyrok nad młodą lokatorką zapadł już dawno. Mówienie „dzień dobry” i kultura osobista nie zmyliły czujnej samozwańczej rady osiedlowej. Każda z jej członkiń oczywiście już od dawna czuła, że ta młoda (Ewa, czy jak jej tam) to jakaś taka… dziwna. Zawsze idealna, aż za bardzo. I proszę, wyszło szydło z worka.

Tak naprawdę, to jeszcze długo nikt by się nie dowiedział o stanie mieszkania, gdyby nie zepsuta pralka, której używała kobieta. Pani Wiesia przeżyła chwile grozy, gdy zauważyła w swojej łazience gigantyczną plamę na suficie. Natychmiast pobiegła na trzecie piętro, powiadomić o zalaniu. Wtedy ujrzała coś, czego nie była w stanie opisać słowami. Po paru herbatkach, kawie z mlekiem, kawałku szarlotki i kieliszku nalewki wiśniowej od wujka z Nowej Soli, okazało się, że jednak była w stanie, co więcej, bardzo chętnie dzieliła się traumatycznym przeżyciem z każdym, kto był zainteresowany. Zadzwoniła także do właściciela mieszkania.

Przybył on na oględziny szkód, czując że na zawsze utracił wiarę w ludzi. Pani Ewa (albo Ewelina, zawsze to mylił) wydawała się idealnym lokatorem. Czynsz opłacała regularnie i nigdy nie sprawiała żadnych problemów. Prędzej spodziewałby się śmierci niż czegoś takiego.

Oglądając szkody miał przed oczami studentkę, która niemal się rozpłakała, gdy usłyszała, że ogłoszenie jest już nieaktualne, mimo że umówili się już na oględziny. Pan Jaromir stwierdził, że kobieta w średnim wieku okaże większy szacunek dla jego własności. Oddałby wszystkie pieniądze, by cofnąć czas i wziąć tamtą.

– Bardzo przepraszam, ja nie mam pojęcia dlaczego to zrobiłam – tłumaczyła felerna lokatorka. – Pokryję wszystkie szkody z własnej kieszeni, naprawdę!

To były wyjątkowo osobliwe zniszczenia. Mężczyzna spodziewał się ujrzeć akty wandalizmu, ślady po alkoholowych libacjach, może też zamiast jednej osoby zastać sześcioro obcych ludzi. Odkąd sąsiadka poinformowała go o skali tragedii, w głowie przewinął mu się każdy czarny scenariusz. Tymczasem okazało się, że meble i sprzęty są w zupełnie innym stanie.

Zostały zużyte.

Fachowiec, wezwany z powodu pralki to potwierdził. Urządzenie musiało działać bez przerwy, dzień i noc, przez ostatnie pół roku. Lokatorka (Ewelina albo Ewa, nie rozumiał czemu nie był w stanie tego zapamiętać) wytłumaczyła, że gdy zabrakło jej brudnych ubrań, zaczęła za opłatą prać rzeczy koleżanek z pracy. Ciągle przy tym przepraszała i chcąc się na coś przydać sama, z zawstydzeniem pokazywała inne straty.

Wyładowane były wszystkie baterie i akumulatory, a każda żarówka wypalona. Szafka ze sklejki miała niemal dziurawe drzwiczki – prawdopodobnie z powodu ciągłego trzaskania nimi. Klimatyzacja hulała na najwyższych obrotach. Jaromir ostentacyjnie ją wyłączył.

– Pomyśli pan, że mnie opętało, ale to jest takie cudowne uczucie, wprost nie do opisania… – Lokatorka spojrzała w nieokreślonym kierunku i uśmiechnęła się marzycielsko. – Czasami nawet mnie samą to denerwowało. Chciałam przestać, ale czułam, że muszę…

– Musi pani wszystko rozwalać? – dokończył.

– Nie rozwalać! Korzystać! – tłumaczyła, jakby dla właściciela mieszkania to robiło jakąś różnicę. – Miałam takie poczucie, że to wszystko moje i nie muszę się z nikim dzielić! Czułam się, jakbym była panią świata! Niech pan nie myśli, że swoje oszczędziłam. – Mówiąc to, pokazała dziurawy klapek. – Kupiłam je tydzień temu, na basen, ale nie mogłam się oprzeć. Były moje. Moje własne. Sądziłam, że to kontroluję i nawet nie zdałam sobie sprawy, kiedy zaczęłam przeginać. Przepraszam bardzo. Naprawdę, zapłacę za każdą szkodę.

Mężczyzna westchnął ciężko i potarł twarz rękami, a potem sięgnął do kieszeni po telefon. Z szuflady w przedpokoju wyjął kartkę i poprosił hydraulika o długopis, domyślając się, że wszystkie dostępne w domu są wypisane. Ewa przyglądała się z ostrożną ciekawością, jak powoli i czytelnie zapisywał czyjś numer, a następnie złożył świstek i wręczył jej zdecydowanym ruchem.

– Swego czasu Lidka, moja żona, wpadła w taki nawyk mycia wszystkiego, co przyniosła do domu. Nawet, gdy tylko wyszła na krótki spacer, po powrocie dokładnie szorowała ręce, a raz nawet chciała się wykąpać psa w spirytusie, żeby usunąć z niego zarazki. Terapia zajęła rok, ale podziałała. Ocłański nie kasuje dużo, a to bardzo dobry specjalista.

– Nie, nie! Ja najpierw muszę pokryć te straty! – upierała się kobieta.

– Jeżeli to uzależnienie zacznie się manifestować w pani miejscu pracy, niczego pani nie pokryje. Proszę zacząć od tego telefonu. Przez pięć miesięcy była pani wzorową lokatorką, to zaczekam tyle. Po tym czasie odezwę się i poproszę o pierwszą ratę należności.

W oczach Ewy pojawiły się łzy. Przyjęła karteczkę z namaszczeniem i pochyliła głowę.

– Panie Jaromirze, pan jest po prostu aniołem – wyszeptała – prawdziwym aniołem!

– Trzeba sobie pomagać. Jeżeli to, co pani mówi jest prawdą, potrzebny jest psychoterapeuta, a nie komornik. A ja nie lubię się z ludźmi kłócić, procesować… żadna przyjemność. Niech pani zadzwoni jak najszybciej.

*

Oględziny się zakończyły. W niedługim czasie na maila miała przyjść wycena szkód. Ewa stwierdziła, że rzeczywiście warto się powstrzymać z zakupem nowych sprzętów i mebli – bo gdyby tylko się pojawiły, przyszłaby ochota na wycieranie, trzaskanie, łamanie, pocieranie i ani się obejrzeć, a zużyłaby je do cna.

Leżała na niskim, jednoosobowym łóżku i śniła, że jest ciężka. Gdyby tylko mogła być olbrzymem i wygnieść jedną nogą dziurę w materacu! Dreszcz ekscytacji przebiegł po jej ciele i wyrwał z półsennego letargu.

Terapeuta miał wolny termin dopiero za tydzień. Do tego czasu Ewa musiała wytrzymać sama ze sobą i starać się ze wszystkich sił, by nie dokonać więcej zniszczeń. Trudno było jednak oprzeć się obsesyjnej chęci eksploatacji każdej napotkanej rzeczy.

Zaczęła liczyć barany. To podobno pomagało się wyciszyć i zrelaksować. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… Pięć.

W suszarce jest pięć poziomów ciepła. Nigdy nie włączała piątego na długo, bo plastik zbyt mocno się nagrzewał i cuchnęło. Stary, wadliwy sprzęt, w dodatku jej własny.

Nie musi mieć suszarki, jeżeli nie chce. Włosy mogą zostać mokre, skoro zwykle myła je wieczorem. A przecież sama sobie nie musi wypłacać odszkodowania. Gdyby tak, na krótką chwilę… nie, nie, nie, miała się kontrolować. Jeden, dwa, trzy, cztery pięć.

A właściwie, dlaczego nie? Przecież suszarka nie należała do wyposażenia mieszkania. Po co powstała, jak nie po to, by zniszczeć pod wpływem użytkowania? Poza tym, czy to jakiś grzech? Bóg dał człowiekowi panowanie nad wszelkim stworzeniem. Więc na pewno nad suszarką też.

Ewa poderwała się z miejsca i pognała do łazienki. Obiecała sobie, że będzie sobie tę suszarkę dawkować przez tydzień. Z uzależnienia nie da się wyjść od razu, trzeba to robić stopniowo. Słyszała o narkomanach, którzy doznawali szoku, gdy gwałtownie zabrano im kolejne działki, w rodzinie miała dwa przypadki padaczki alkoholowej. Dobrze robiła, że zachowywała ostrożność. Gdy terapeuta stwierdzi, że powinna całkowicie przestać, to przestanie. Na razie lepiej było dmuchać na zimne.

Pomyślała o zapachu prażonego plastiku i nie wytrzymała. Przysięgła sobie tylko pół godziny dmuchania.

Zaledwie włączyła największe obroty, w całym bloku zapanowała ciemność.

*

Kilka godzin po pierwszej wizycie u Ocłańskiego, do Ewy zadzwonił właściciel mieszkania.

– Proszę pani, chciałem porozmawiać o tej dziwnej przypadłości, która pani doskwiera. Wydaje mi się… wydaje mi się, że to zaraźliwe – wyznał przyciszonym głosem.

– Zaburzenie psychiczne? – dopytała z niedowierzaniem. – Zaraźliwe?

– Nie wiem, wszystko jest możliwe. Być może odpowiada za nie wirus, rozwijający się w mózgu. Mam jednak pewność, że od pani to złapałem.

– Boże! A ja dziś pojechałam na tę wizytę do terapeuty… Co teraz?

– Chętnie zawiadomię wszystkich, z którymi mogła pani wejść w kontakt. Mam obsesję na punkcie telefonu, więc chociaż te moje dzwonienie się na coś przyda. Miała pani rację; od tego naprawdę nie da się powstrzymać! Myślałem z początku, że to nic złego. Dopiero niedawno skojarzyłem to z panią. Rozumiem, co pani mówiła. Chodzi o eksploatację. Lub dominację. A raczej jedno i drugie… Boże jak ciężko to powstrzymać!

– Wygląda na to, że rzeczywiście pana zaraziłam. Ale co my zrobimy?

– Trzeba jak najszybciej powiadomić Ocłańskiego. Jeżeli też się zaraził, przeniesie wirusa na wszystkich swoich pacjentów. A z tego może wybuchnąć prawdziwa epidemia! Mam kolegę lekarza, on zawiadomi kogo trzeba. Tymczasem, niech pani jak najszybciej wraca do domu! W ogóle to coś jeszcze pani rozw… znaczy, jak się pani czuje?

– Jakoś tak – zaczęła – niby lepiej, ale w zasadzie to gorzej. Nie mam już co niszczyć i tak mi przykro w sercu, gdy pomyślę, że do tego wszystkiego doprowadziłam swoim brakiem pohamowania! – Głos jej się załamał, więc umilkła na moment i odetchnęła głęboko. – Ostatnio śni mi się, że robię wielkie ognisko i spalam wszystko dookoła. Boję się. Jezus Maria, a jak to rzeczywiście wirus? Czy my umrzemy?!

– Wydaje mi się, że nie. Ma to pani od jakiegoś czasu i jednak żyje. Najwyżej zniszczymy wszystko, co stanie nam na drodze – dodał pokrzepiająco i odchrząknął. – Pani Ewo, musimy koniecznie zlokalizować jak najwięcej ludzi, z którymi miała pani kontakt i zobaczyć, czy ktoś jeszcze nie dostał tej obsesji. I najważniejsze to zachować spokój!

Rozłączył się. Ewa po chwili wybrała numer do terapeuty, jednak nie odebrał. Ocłański wyłączał komórkę dla pacjentów, co miało ich uczyć o wyznaczaniu granic. Musiała czekać do dziesiątej następnego dnia.

Gdy w końcu przekazała mu swoje obawy, z początku nie chciał uwierzyć. Zaniepokoił go nerwowy ton pacjentki i zaproponował, by kolejna wizyta odbyła się szybciej, niż zaplanowali.

– Czy pan nie rozumie?! Nie będzie żadnej wizyty! Nie mogę wyjść z domu i pan też ma nie wychodzić! Proszę nikogo nie przyjmować!

– Proszę pani, to niedorzeczne. Nie istnieje taki wirus! Dziś idę do pracy, zgodnie z planem i pierwsze co zrobię, to wypiszę pani skierowanie do psychiatry. W trybie pilnym!

Sfrustrowana kobieta odrzuciła telefon od siebie i chwilę siedziała w absolutnej ciszy. Ocłański nie miał jeszcze objawów, więc nie chciał słuchać.

Nie wiedziała, co dalej robić. Miała wprawdzie parę ważnych maili do wysłania, ale nie potrafiła znaleźć ochoty, by się za nie zabrać. Cierpiała na nową, nieznaną chorobę, to miało swoje przywileje. Jeżeli chciała, mogła odpoczywać cały dzień.

Złapała się na tym, że siedząc przy stole kręci nogami tak, by równomiernie ścierać podeszwy butów. W każdej parze dziura powstawała najpierw na pięcie, a reszty – całkiem jeszcze dobrej podeszwy – nie sposób było się pozbyć. Niesamowicie ją to irytowało.

Zrobiła sobie obiad, o wiele za duży jak dla jednej osoby, a po południu zasnęła przed telewizorem. Udało jej się wygrać z pokusą wykorzystania najwyższego dostępnego poziomu kontrastu, gdy zobaczyła że naświetlone ludzkie twarze na ekranie wyglądają podobnie do tych, które widziała w swoim koszmarze sennym z ogniskiem.

Obudził ją dźwięk SMS-a. Ocłański dawno już powinien wyłączyć telefon dla pacjentów.

„Pani Ewo, miała pani rację. To zaraźliwe.”

*

Pobyt w szpitalnej izolatce miał zbawienny wpływ na Ewę, tak jak innych dotkniętych tajemniczą przypadłością. Po paru dniach pragnienie nieustannej kontroli przedmiotów nieożywionych ją opuściło.

Spokojnie czekała na codzienne badania i z nadzieją patrzyła w przyszłość. Szpitalny psycholog poradził, by spróbowała znaleźć sobie hobby – najlepiej twórcze. Dostała papier i książkę o origami. Zrobiła dwa żurawie, a reszty kartek nie tknęła i pomyślała, że tak właśnie musi czuć się ktoś, kto wychodzi z nałogu.

Po paru dniach dostała telewizor. Włączała go raz dziennie przez godzinę, sama pilnując ograniczeń. Czasami w wieczornych wiadomościach widziała wzmianki o chorych, raz reporter odwiedził szpital, ale z nim nie rozmawiała.

Aż w końcu mogła wyjść do domu.

– Gdyby coś się działo, proszę dzwonić na ten numer – lekarz prowadzący postukał palcem w karteczkę przypiętą do szpitalnej dokumentacji.

– Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne – odparła i uśmiechnęła się uprzejmie.

– Głęboko liczę, że spotkamy się dopiero na badaniach kontrolnych. Niech się pani uważnie obserwuje. To nowa choroba, praktycznie nic o niej nie wiadomo. Całe szczęście, że sytuacja została w porę opanowana.

– I dzięki Bogu! Niech pan pomyśli, co by było, gdyby to się rozniosło po świecie? Jakbyśmy tak wszyscy zachorowali, nie tylko zwykli obywatele, ale prezydenci, królowie, prezesi fabryk… Ktoś kto ma możliwość naprawdę narozrabiać mógłby spowodować taki szkody, których nie sposób byłoby naprawić. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić skali tych zniszczeń.

– Ja też. Tym bardziej, że opamiętanie przychodzi, gdy już jest po ptakach. Przebudzenie z tego transu, na umierającej planecie… Jezus Maria!

Ewa nacisnęła klamkę, ale nie wyszła z gabinetu. Przez chwilę ona i lekarz stali naprzeciw siebie w milczeniu. Bolesna prawda dotarła do nich prawie w tym samym momencie.

– Tak – mruknęła ponuro – to byłby przerażający koniec.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania