Nowa koleżanka

Pamięć potrafi płatać figle, tak się mówi, pamięć płata figle, dlatego nie umiem wskazać z całą pewnością dokładnej daty, choćby roku wakacji, w których ją spotkałem po raz pierwszy. Czy miałem wtedy dziesięć czy piętnaście lat nie ma to znaczenia większego, ale jakoś podskórnie pragnienie mam by wiedzieć ile tego było. Nadało by to jakąś harmonię. Odwieczny, kosmiczny porządek. Hipnoza ponoć potrafi takie rzeczy z człowieka wywlec, takie i inne, co zalegają, a nie ma człowiek pojęcia sam co ukrywał całe życie w sobie w najodleglejszej komórce nerwowej czy w czym tam pamięć się skrywa skrycie. Ale rzadko ma odwagę to zrobić.

Miłosz chyba miał rację w wierszu o młodości. Zazdrościmy, boimy się, przywiązujemy wagę do nieistotnych rzeczy, a to wszystko i tak wydaje nam się takie ważne i przerażające jednocześnie. Wszystko będziemy ledwie pamiętać, z każdym latem co raz gorzej, co raz bardziej mgliście, aż w końcu na łożu śmierci jak Bóg da łoża starczego śmierci dożyć nie poznamy własnych dzieci i siebie samego i wszystko co jeszcze zdołaliśmy zapamiętać z młodości może być wymyśloną jak przez największego farmazoniarza nieprawdą, jakąś przeinaczoną, wybielona, gównianą projekcją naszych pragnień. Ciekawe, za młodu pragniemy coś przeżyć wartościowego, a na starość pragniemy aby wspomnienie przeżycia było równie wartościowe, pomimo że wcale nie było.

Świeciło słońce i padał deszcz. To bujda, że na końcu tęczy jest skarb, garnek pełen złota czy cokolwiek. Ale prawdą jest, że jak pada deszcz i słońce świeci to powietrze tęczą się wypełnia. Nie zawsze, trzeba mieć szczęście. Tęcza jest mokra. Jechałem rowerem swoim, góralem z osiemnastoma przerzutkami w tej mokrej tęczy, dotykając i czując wszystkie jej transparentne kolory, nie można ich złapać i schować, ale można dotknąć, powąchać i poczuć dłonią i na twarzy poczuć też. Jechałem trzymając ster jedną ręką, drugą dotykałem tęczowych kropel. Puściłem kierownicę, by czuć jak najwięcej, rozpostarłem ramiona ku niebu jak ciężki ptak, a żeby wzlecieć w powietrze. Nic z tego, trzeba jeszcze zamknąć oczy. Zamknąłem. Przez cienkie powieki widziałem różowe światło, nie oślepiało, koiło miękkością. Oderwałem się od ziemi i sunąłem w powietrzu jak sam anioł, lekki szybowiec co je widać czasem bezgłośne na niebie. Ta chwila mogłaby nie mieć końca, przynajmniej tak drastycznego w skutkach. Najechałem kołem na krawężnik i wylądowałem awaryjnie z rowerem prosto w krzakach dzikiej róży. Wtedy ją zobaczyłem po raz pierwszy. Najpierw jej bose stopy cztery, bo widziałem podwójnie, dalej łydki i uda równo opalone, kolana, lewe odrapane, ciągle wszystko podwójnie, krótkie spodenki jak majtki i rozpięte żółte palto. Była piękna, miała mokre, rudawe włosy nie wiedzieć czemu nieschowane pod kapturem. Wyglądała trochę jak ta laska z Titanica, Rose. Rose znaczy róża, ale ona tak się nie nazywała, twarz miała za to jak ona. Stała w tęczy i patrzyła, czekała aż się do końca ocknę, bo nieprzytomny wzrok miałem, jak po nokautującym ciosie boksera. Podała mi rękę i pomogła wstać.

Nic ci nie jest? Spytała.

Chyba nie.

Kto normalny jeździ bez rąk i bez oczu?

Pewnie ktoś nienormalny?

Nazwałabym to gorzej.

Sam sobie odpowiedziałem, musiałem być pojebem, bo jak to inaczej wytłumaczyć. Podała mi dłoń i pomogła wstać, była silna jak każdy z moich kumpli albo i lepiej.

Sara jestem, powiedziała ciągle trzymając mnie za rękę.

Zaczynało docierać do mnie jak wszystko mnie boli, cały bólem byłem, nie od upadku bynajmniej, a od tej pierdolonej dzikiej róży, jej kolców. Cały byłem podrapany i obolały ale nie chciałem aby Sara wzięła mnie za jakiegoś pierwszego lepszego mięczaka więc udawałem, że wszystko jest okej. Mięczaki to przeciętniaki, a przeciętność oznacza nicość, tak mawiał Chudy. Nie możesz być przeciętny, bo będziesz nikim. Co po tobie zostanie? Gówno i pył i nawet nie to, bo to też zniknie. Mają kurwa o tobie pisać jak o Hitlerze i Stalinie. Tylko tak się uchronisz od nicości. Tylko on to mógł powiedzieć. Przecież nie mój ojciec, ani matka. Oni bardzo chcieli być przeciętni, jakiekolwiek odstępstwo od przeciętności budziło w nich strach wielki, może nawet taki jak przed śmiercią albo i większy. Ale śmierć jest przeciętnością samą w sobie. Każdy umiera, tylko sposób w jaki to się dzieje może być nieprzeciętny. Tak samo jest z życiem. Ale ja nie o tym przecież.

Tak poznałem Sarę, moją Rose. Sara przyjechała na wakacje do rodziny, rodziny mego kumpla z klasy, którego nawet lubiłem, na pewno tolerowałem. Przyjechała z Krakowa, tak mi mówiła, bo od tego zdarzenia przez całe dwa tygodnie widywaliśmy się codziennie i codziennie rozmawialiśmy. Miała szesnaście lat, lubiła pić, palić i włazić w miejsca w jakie mógłbym wleźć tylko z kumplem i to kozackim, była inna niż wszystkie dziewczyny jakie do tej pory poznałem. Nieważne czy to laski ze szkoły, z bloku, osiedla, czy sam Bóg wie skąd. Była inna. Nie obchodziło jej nic poza osobą z którą właśnie rozmawia, albo obchodziły ją rzeczy które w żadnym wypadku nie interesowały reszty i było coś jeszcze, czego tamte za nic w świecie by nie zrobiły, przynajmniej w taki sposób z taką pasją i nonszalancją jednocześnie. Poza tym miałem ochotę mówić jej o wszystkim, nawet o tym co właśnie czułem albo co mnie trapiło, a tego nie mówiłem nawet kumplom.

Palisz? Spytała.

Jasne. Co masz? Wyjęła pomiętą paczkę westów ajsów i wysunęła jednego. Wziąłem.

Ponoć z lodówki są kozackie.

Ponoć. Tak samo jak ty, nigdy tego nie sprawdzałam.

W sumie po chuj to komu potrzebne.

Browar z lodówki to rozumiem.

Więc poszliśmy po browary. Spytała ile mam lat i jak powiedziałem ile to ona, że wyglądam na więcej.

Wszyscy mi to mówią. Wkurwia mnie to ale nic nie mogę zrobić. I weź tu nie mniej kompleksów.

Sprzedadzą ci? Spytałem. Mi przeważnie sprzedają, ale wiedzą, że małolat jestem.

Kurwa, nie mają wyjścia.

Weszliśmy razem. Ja nie miałem kasy więc pozostało mi bycie biernym, ale fason trzymać trzeba, udawać, że alkohol to przecież kurwa nic takiego, bo jesteśmy dorośli, to jak to ma być coś wielkiego co zakup lęk ma wywołać. No chyba pojebało tu kogoś. Więc na luzaku weszliśmy i wybieramy sami, bo samoobsługowy sklep. Sara wzięła czteropak Tatry i do kasy poszliśmy jakby to już nasze było, jakby zdobycz nie zakup, a tatra zimna z lodówki, po dorosłemu.

Sklepikara spojrzała podejrzliwie najpierw na Sarę, potem na mnie i na piwo w końcu i pytanie zadała o dziwo nie o wiek, a o pochodzenie Sary.

Chyba nie tutejsza?

Kto? Spytała Sara lekko wkurwiona.

No ty, przecież nie ja.

No nie tutejsza, ile się należy?

Zapłaciła i wyszliśmy. Piwo było gorzkie, zimne i orzeźwiające, już lubiłem pić piwo, bo te pierwsze browary, pierwsze w życiu to takie na siłę pite były, nie smakowały ni chuj, jak kawa, papierosy, earl grej bez cukru i cytryny, tonik, zsiadłe mleko, kalafior czy ohydny szpinak. Piwo to wiadomo, szpan jak nic. Te pierwsze się pije dla prestiżu, po to by być jakimś, fajnym czy co tam jeszcze, później już smakuje, szczególnie wtedy kiedy pozwala żyć normalnie, w sensie społecznym. Wtedy kiedy piwem zabijałem skurwiela, tego co ja musiałem zabijać, raczej uciszać, bo zabić się go nie da, to nie takie proste. Ale piwo. Co piwo daje, co dawało. Dawało wolność, poczucie bycia w końcu sobą, kiedy ktoś lub coś mnie blokowało. Zawsze wiedziałem, że to ten skurwiel, diabeł pod skórą wcielony, matka mówiła, to szatan, nie dzieciak, ale przecież to tylko ja smutny w domu, niezrozumiany opętany przez diabła albo z diabłem urodzony razem jak syjamski brat tyle że podskórny, co podpowiada źle i złorzeczy, mówi zrób to i zrób tamto, wszystko zrób co złe i tak robiłem złe rzeczy niezgodne z kodeksem moralności matczynej i ojcowskiej mniej w sumie, ale to on najsurowsze kary wyznaczał za podskórne zło z wyroku matki mojej, a żony jego.

A piwo było cudowne, Sara puszkę przechyliła i sączyła nieszczelnie, kapało jej na palto żółte i ja piłem nieszczelnie, łapczywie mokry i tak byłem od deszczu więc co za różnica w domu nie poznają, nie obchodziło mnie to i tak, nic nie obchodziło mnie, nie miało prawa obchodzić, prawa zakochania nie obejmują zakazów. Prawa zakochania są anarchiczne, burzą świat i jego porządek. Bo chyba właśnie się zakochałem nie zdając sobie z tego sprawy.

Nie mądrz się tyle głupcze, tylko pisz co masz pisać. No to piszę, ale o tym dniu nie mam już za bardzo słów. Ten dzień się skończył szybko dość. Wypiliśmy po dwie tatry, wypaliliśmy po dwa papierosy, między łykami i sztachami wypluliśmy parę zdań o sobie. Jak dla mnie to mogliśmy tak stać całą noc, ale Sara powiedziała, że na kolację musi iść, że ciotka coś szykuje specjalnego na powitanie, nie że specjalnie za rodzinnymi zajściami jest, mówiła, ale głodna jest przecież to co ma głodna chodzić, więc poszła. I ja poszedłem do siebie. Rower skoślawiony wstawiłem do piwnicy i jadłem zupę mleczną z makaronem świderkami na słono, a potem przewalałem się w łóżku i nie mogłem zasnąć rozmyślając o Sarze, tworząc rozmaite dialogi, w których imponuję jej swoją elokwencją, wyobrażałem sobie jak popisuję się przed nią strzelając gole, robiąc triki i kiwając od niechcenia frajerów w korkach i getrach. Podczas którejś z kolei fantazji zasnąłem, nie pamiętam której.

Było jutro, po deszczu ślad wszelki zaginął i gorąc, trzydzieści stopni jak nic od rana smaliło, a lubiłem kiedy tak smali. Płynąłem wtedy przez tę mgłę żarową jakby trochę we śnie z mózgiem przegrzanym. Zjadłem śniadanie w samotności, matka parówki z wody zrobiła, zmieszałem keczup z musztardą, kajzerkę margaryną posmarowałem jak lubiłem. Na koniec z talerza bułeczką zebrałem kolorowe maźnięcia sosu jak z obrazu ekspresjonisty i połknąłem ze smakiem. Talerz wyglądał jak nieużywany.

Przyszła przyjaciółka matki mojej, jeszcze ze szkoły się znały. Gadała jak najęta co tam u niej synów, ich dziewczyn, narzeczonych, czy żon, męża, ojców, dziadków, sąsiadów, sąsiadek kuzynów i każdego kogo jej ślina na język kładła. W słowo jej wejść nie dało rady, nawet jak kawą zapijała ciastko to mówiła niemal się krztusząc, ale widać wprawę miała w tej sztuce, nie dławiła się jebaniutka tylko gadała, gadała i gadała.

Ciuchy mi przyniosła po jednym z synów, powiedziała, że ja chłop wielki już i jak jej syn wielki też, ale nie nosi to wzięła i oddała. Nie nosi bo się wyniósł z domu na stancję z jakąś lafiryndą, widać synowa nie podpasowała, spakowałam rzeczy, i za drzwi, won wystawiłam, powiedziała. A ta lafirynda ani szkoły skończonej, ani roboty, ni nic, to co z niej będzie jaki przykład da. Mój syn Sławek studia kończy, fakultet drugi, w międzyczasie proszę ciebie zarabia nieźle nawet w biurze rachunkowym i wszystko na tę zdzirę przepraszam wydaje. Nie będę na to patrzeć bezczynnie, powrotu do domu nie ma. Tak mówiła.

Niesłowna przyjaciółka matki była bardzo, bo syn wrócił z płaczem, bez grosza i synowej i matka przyjęła go do domu zwycięską czując dumę swej racji, ale wtedy ona jeszcze nie wiedziała tego i nie chciała żeby wrócił, a może chciała, może o to zwycięstwo tylko chodziło by postawić na swoim, nie wiem.

Ale ciuchy fajne, eleganckie jakby włoskie, pierwsze co mi wzrok przykuło to koszula na guziki z kołnierzem takim szerokim jak w marynarkach i rękawem krótkim, oliwkowa, szeroka idealna na lato, bo przewiewna i równie przewiewne krótkie gacie z identycznego niemal materiału jakby to komplet był. Reszty nie patrzyłem na razie. Powiedziała, że wyprać trzeba te ciuchy, bo nie wie czy one nie jakie przepocone. Pierdole to, nie mam czasu, zaraz idę zajść po Sarę wystrojony jak stróż w boże ciało, żeby jej zaimponować, pomyślałem sobie. Aby tylko pasowały.

Stanąłem przed lustrem w korytarzu i łał, wyglądałem zajebiście. Przyjaciółka matki powiedziała, że przystojniak ze mnie, że hej. Od dziewczyn się nie opędzę.

Wyszczotkowałem porządnie zęby i wyszedłem z domu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania