Nowy Londyn

Zginiemy tutaj. Zamarzniemy na śmierć. Ile dałbym żebym chociaż trochę się ogrzać… Przeleciały przez głowę Thomasa myśli. Siedział, tak jak reszta, skulony i oparty plecami o niewielki głaz. Opatulony grubym kożuchem nadal jednak odczuwał straszliwe zimno. Niektórzy mówili, że mróz przekroczył już granicę czterdziestu stopni. Czterdziestu stopni na minusie! Temperatura, praktycznie nie do pomyślenia dla zwykłego mieszkańca Londynu, którym niegdyś sam był. Był, ponieważ kataklizm wszystko zmienił.

- Mmmoże rozpppalimy ognisko? – Zapytał szczękając zębami starszy mężczyzna.

- Za wcześnie. Za wcześnie. Mamy niewiele drewna. W nocy temperatura jeszcze bardziej spadnie i wtedy będzie potrzebne – Usłyszał zatem zdawkowaną odpowiedź od kogoś z grupy.

Siedzieli zatem dalej powoli przymarzając do ogromnego kamienia. Wszyscy nawzajem bacznie się obserwowali. Jeśli ktoś przymykał, choć na chwilę, oczy był natychmiast szturchany i napominany, aby nie zasypiać bo nigdy już się nie obudzi… Pośród nich znajdował się bałagan. Porozrzucane plecaki na długą podróż, puszki po konserwach, dwa angielskie sztucery, utopione w morzu śniegu płachty od prowizorycznych namiotów, które bez namysłu rozebrali z drewna i teraz musieli marznąć na prawie otwartej przestrzeni. I tak oczekiwali. Oczekiwali obiecanego konwoju, który miał ich zabrać. Ale nikt się nie zjawiał…

- Patrzcie! Jakieś postacie na horyzoncie! – Zerwał się nagle Thomas, wskazując palcem coś w oddali.

- Chłopcze, uspokój się. Na pewno majaczysz z zimna… - Wycedził z brakiem nadziei starzec, który najpewniej pogodził się już z losem…

- On nie kłamie – Odezwał się kolejny głos, pełen zaskoczenia i w tym przypadku powracającej nadziei

- Ja też to widzę! To ludzie! Mamy ratunek! – Natychmiast powstała na równe nogi reszta grupy.

Nie pomylili się. Byli to niewątpliwie ludzie, jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi, w liczbie czterech osób. Poruszali się dość powoli, nieśpiesznie, na konwój raczej zbyt skromnie, jeśli nie liczyć załadowanych sań, ciągniętych przez trzy pary psów husky.

 

- Skąd was Bóg tutaj przygnał – Pierwszy ku grupie skierował słowa idący na przodzie zwiadowca, któremu śnieg pokrywał całą bujną brodę.

- Jak to skąd? – Zdziwił się Thomas – Czekamy na was od czterech dni!

- Na nas? – Zdumiał się nie na żarty brodaty mężczyzna, przyjmując minę zastanowienia.

Nastał moment konsternacji.

- Z jakiego transportu jesteście? – Odezwał się w końcu.

- Z Londynu i Portsmouth. Przypłynęliśmy tutaj na pokładzie parowca Britannia.

- W stronę którego generatora mieliście zmierzać? – Dopytywał dalej.

- Dokładnie nie wiemy – Niezręcznie ktoś się wypowiedział – Na statku mówili tylko, że docelowo mamy budować osadę na Białych Równinach.

Ponownie zapadła cisza. Zwiadowca wymienił spojrzenie ze stojącym za nim kompanem, po czym zwrócił się do wszystkich ocalonych.

- Muszę was zmartwić. Nie jesteśmy konwojem którego oczekujecie. I nie jesteśmy z żadnej osady z Białych Równin, ani żadnej tam nie znamy. Idziemy z Nowego Londynu w poszukiwaniu żywności i surowców. Po prostu się na was natknęliśmy.

Szok przeszył zamarzających. Starzec, w którego oczach rozpaliły się iskry wiary w przeżycie, ponownie zgasły. Jedna z kobiet zaczęła głośno szlochać, a jej kilkuletni syn, trzymając kurczliwo matczyną rękę, zaczął dopytywać się dlaczego płacze. Poczęły pojawiać się pytania co z nimi będzie.

- Peary, chyba nie zostawimy ich na pastwę tego mrozu! – Wtrącił się niespodziewanie drugi ze zwiadowców. Wtórował mu kolejny kolega.

- Nie po ludzku ich tak zostawiać. Straciliśmy wszystko. Zostawmy w sobie chociaż człowieczeństwo.

Wspomniany Peary nie miał wyboru.

- Nie powiedziałem, że ich zostawimy. Lecz będziemy musieli wrócić do osady i ich odprowadzić – Spojrzał po towarzyszach.

- Miasto nie zginie przez ten czas – Dorzucił od siebie czwarty z nich, pilnujący zaprzęgu psiego.

 

Razem więc wyruszyli w podróż przez dziewicze tereny zimnej Arktyki. Gdyby nie od czasu do czasu pojawiające się lasy niskich i pokrytych zmarzliną drzew oraz wyśrubowane ku niebu i oczywiście przysypane białym puchem góry, brnęliby niczym przez białą pustynię, pełną bezkresności, nigdy się nie kończącą. Thomas kroczył w pewnej odległości od czterech zwiadowców, czy to z nudy, czy z ciekawości przyglądając się i podsłuchując ich. Jak się dowiedział, właśnie w taki sposób, Peary był Amerykaninem i służył jako porucznik w amerykańskiej marynarce. Jego rodakiem był Cook, który wstawił się za nimi. Przed całym tym szaleństwem mieszkał w Nowym Jorku i pracował najprawdopodobniej jako lekarz. O dwóch ich towarzyszach wiele się nie dowiedział. Odpowiadający za sanie John odzywał się tylko wtedy, kiedy sytuacja tego wymagała bądź kiedy został wywołany. Jego sposób obycia z psami sugerował, że bardzo je kochał i miał rękę do zwierząt. Czwarty ze zwiadowców był jakby nieobecny, zatem Thomas nie zdołał dowiedzieć się jakie nosi imię.

- A ty młodzieńcze jak tu się znalazłeś? – Wyśledził go wzrokiem Peary, najwidoczniej zdając sobie sprawę, że bacznie ich słucha i obserwuje.

Wywołany przez swoją wścibskość musiał odpowiedzieć, chodź tego nie chciał.

- Tak jak wszyscy tutaj. Parowcem z Londynu.

Peary roześmiał się głośno a Cook i John uśmiechnęli pod wąsem.

- Doprawdy zaiste. Z twoich kilku słów płynie taka prostota i lekkość, że gdybym nie znał wydarzeń, pomyślałbym, że jesteś tutaj na kuracji wypoczynkowej – I ponownie się roześmiał.

Thomasowi nie było jednak do śmiechu i nie miał na celu okazania ignorancji wobec trudów podróży. Chciał jedynie zbyć to uciążliwe pytanie, które przypominało mu o pozostawionym życiu i doświadczeniach. Jednak słowo się rzekło.

- Robercie, zostaw młodzieńca w spokoju – Ponownie wtrącił się Cook – Jaką ty miałbyś ochotę na pogadanki, rzucony w te białe piekło?

Słowa lekarza wytrąciły z rozbawienia krzepkiego Peary’ego, który po chwili zreflektował się.

- Wybacz przyjacielu. Jeszcze najwidoczniej wspominasz stary świat, którego już niestety nie ma… - Wywróżył prawdę co do joty – Ja – Skrzywił się – Po takim czasie spędzonym tutaj zapomniałem o wszystkim. Przyzwyczaiłem się do tej nowej sytuacji. Codziennie otaczający nas smutek i rozżalenie sprawia, że człowiek potrzebuje chwili na śmiech i pożartowanie – Podszedł bliżej Thomasa i poklepał go po ramieniu.

Zaskoczyło go pełne zrozumienie ze strony tych ludzi. Jednak wszyscy najpewniej z nich przeszli to samo co on, tylko wcześniej. Odważył się zatem na powiedzenie więcej.

- Długo już tutaj… - Zabrakło mu słowa. Chciał powiedzieć żyjecie, lecz jak można nazwać egzystencję w tak nieprzyjaznych człowiekowi warunkach? Raczej nie życiem - … jesteście?

- Z rok już minie – Odpowiedział jako pierwszy Cook. – Przypłynąłem wraz z jedną z pierwszych amerykańskich ekspedycji. Wzięli mnie bo byłem lekarzem i potrzebowali wykwalifikowanych medyków do budowy amerykańskich obozów uchodźczych.

- Ja natomiast już drugi rok przemierzam tą przeklętą ziemię – Wycedził tym razem niepocieszony Robert – Jako dowódca kanonierki często patrolowałem akweny Arktyki… Wtedy marzyłem aby kiedyś zdobyć biegun północny… Dziś chciałbym to wszystko rzucić w cholerę i znów ujrzeć zielone lasy Pensylwanii…- Rzekł z pełną melancholią, zapatrzony na południe, jakby pragnął z tego białego pustkowia jednak dojrzeć te lasy.

Po chwili jednak wyrwał się z tego snu na jawie i kontynuował.

- Barrow – Wskazał palcem na Johna, zajętego w tej chwili poprawianiem ładunku na saniach – Jest Kanadyjczykiem i gdy anarchia zaczęła ogarniać nowy kontynent, wsiadł na trałowiec i tak przedostał się tutaj. Było to siedem miesięcy temu, a wydaje się jakby minęła wieczność.

- Natomiast ten milczący?

- To Hansen. Duńczyk. Niewiele rozumie po angielsku dlatego się nie odzywa, ale jest przydatny. Zna te tereny, a że dogadać się trudno, to sobie rękami radzimy – Uśmiechnął się Cook, który wyciągnął dłoń w stronę Thomasa – Frederick

- Thomas – Odparł mu, odwzajemniając gestem.

- Czas na postój – Rozkazał nagle Peary, przystając niedaleko klifu, rozpościerającego widok na zatokę u brzegów Nowej Ziemi – Tu się zatrzymamy na noc.

 

Ciągnięte z oddaniem przez psy sanie okazały się bezcenne. A raczej bezcenne okazały się rzeczy na nich przewożone. Ciepłe, futrowe śpiwory (chociaż tylko dla czterech zwiadowców), obrobione futra z lokalnych zwierząt, zapas konserw, kilka upolowanych uprzednio lemingów oraz niezbędne drewno na opał pozwoliły zorganizować tymczasowy obóz. Gdy słońce zniknęło poza horyzontem rozpalili duże ognisko, które dało wszystkim styranym trochę ciepła. Zanim jednak to nastąpiło, Thomas przechadzając blisko klifu, ujrzał widok, który mocno go nurtował.

- Co to za wraki stoją zatopione przy wybrzeżu? – Nie wytrzymał w końcu i zapytał.

- Resztki dumy brytyjskiej floty – Odparł beznamiętnie Frederick, pałaszując dosyć dokładnie zawartość puszki z konserwą.

- To znaczy?

- Okręty przecież – Odpowiedział zdumiony pytaniem. Po chwili jednak zrozumiał intencję.

- Kiedy zaczęto transportować osadników, klimat i tu pogorszył się. Wody zaczęły coraz mocniej przymarzać i skuwać się większym lodem. Niektóre z parowców, które przybiły do brzegu potem nie mogło ich już opuścić. Inne, które spróbowały wpłynąć do zatoki, bądź z niej wypłynąć – skończyły na dnie.

- Jakbym jeszcze dwa lata temu powiedział, że największe imperium w dziejach świata upadnie w przeciągu roku z powodu zimna, wzięliby mnie za wariata – Dodał gorzko Peary.

- Stal i para dodawały nam, ludziom, pewności siebie. Uważaliśmy, że jesteśmy panami świata a rozwój gwarantuje wszelkie powodzenie. Myliliśmy się. Dziś jedynie one przypominają nam o dawnej sile i stanowią jakieś oparcie dla naszej wegetacji jako najsłabszy element nowej przyrody.

- I w taki oto sposób kończy się rasa ludzka… - Pociągnął z zimna starzec, który nadal przejawiał beznadziejny pogląd.

- Nie. Nie skończy się dopóki my żyjemy i będziemy walczyć o przetrwanie – Zaoponował Frederick Cook, odciągając wzrok od ogniska.

- Co to za życie? Pozbawione celu? Co nas niby utrzyma przy życiu?

Zamilknął lekarz, speszony tymi pytaniami. Starzec chciał odwrócić się i położyć spać, lecz niespodziewanie uzyskał odpowiedź.

- Nadzieja – Wyrzekł to metafizyczne słowo Thomas – Nadzieja. To ona nas utrzymuje przy życiu i będzie utrzymywać. Dopóki, doputy będziemy wierzyć w lepsze jutro i w nas samych – przetrwamy.

Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Starca również. Wszyscy zadumali się, głęboko analizując to co powiedział. Zadali sobie pytanie, że jeżeli wszystko stracone, dlaczego wytężają ostatnie siły aby przejść jeszcze kolejny krok i dotrzeć do bezpiecznego miejsca? Dlaczego nie skapitulują i nie dadzą się pochłonąć białemu zimnu? Strach przed śmiercią? Nie. Wielu z nich , nawet młodych, ujrzało zbyt wiele śmierci na swojej drodze. Widzieli wymierające z zimna wielkie metropolie. Ludzi pogrążonych w panice i z tego powodu mordujących się nawzajem o każdy kawałek opału, jedzenia, ubrania. Śmierć stała się dla nich pospolita i nie mogła ich już wystraszyć, bo na każdym kroku czyhała na nich, zabierała ich bliskich. Tym samym dochodzili do smutnego wniosku, że pomimo prawienia katastroficznych mów, godzenia się z losem straceńców, tak naprawdę w głębi duszy dalej wierzą w lepsze jutro, zaznanie spokoju, ciepła i miłości. Tak jak Thomas. Czuł dalej pustkę po stracie całej rodziny, nawet znienawidzonego ojca sadysty, czuł niechęć do świata po stracie w wyniku zamieszek kobiety swojego życia. Jednak dar od losu, jakim było spotkanie tych czterech mężczyzn, tchnął go aby dalej wierzył i nie pogrążał się w otchłaniach żalu. Z pewnością Marta by tego nie chciała…

- Idźcie spać. Jutro kolejny ciężki dzień – Wyszeptał porucznik Peary.

 

Poranek nastał dość prędko. Nie wiadomo czy było to wynikiem zmęczenia czy poprzedzających ten dzień przemyśleń. Cała grupa dość zgrabnie zwinęła obóz, zapakowała wszystko na sanie i ruszyła dalej, wiedziona przez Duńczyka. Szli minuta po minucie, kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie. Krajobraz ich otaczający mógłby zachwycić, gdyby nie myśl, że to jest ich nowy dom. Zimny, niesprzyjający, wręcz wrogi dom. Jednak napędzani tą nadzieją, szli dalej przemierzając góry, laski, pustynie lodowe. Wszędzie otaczała ich biel. Nawet zwierzęta – lokalne ptaki, czy trzymające się na razie od nich z daleka niedźwiedzie polarne były ubrane w futro takiej maści. Aż do znudzenia. Jednak w tej wędrówce były i rzeczy zachwycające. Przemierzając wzdłuż gór widzieli liczne jaskinie, do których wejścia udekorowane były lśniącymi w słońcu stalaktytami i stalagmitami. Obraz był przecudowny, niczym z baśni. Niedługo jednak przyszło im spotkać się z widokiem nie baśniowym a jeszcze tak niedawno wielce pospolitym.

Wdrapawszy się na wzniesienie, za smugami dymu i pary wydobywających się z krateru, ujrzeli to nareszcie.

- Nowy Londyn.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania